Blisko ludziKołysanka dla okruszka – życie kobiety po poronieniu

Kołysanka dla okruszka – życie kobiety po poronieniu

Kołysanka dla okruszka – życie kobiety po poronieniu
Źródło zdjęć: © Thinkstockphotos
22.05.2012 15:18, aktualizacja: 11.06.2018 15:12

Szacuje się, że poronieniem kończy się nawet 15 procent ciąż. Wciąż jednak niewiele mówi się o kobietach, które w ten sposób straciły potomka. Tymczasem trauma, jaką przeżywają rodzice, nierzadko jest porównywalna do tej, która towarzyszy śmierci małego dziecka.

Szacuje się, że poronieniem kończy się nawet 15 procent ciąż. Wciąż jednak niewiele mówi się o kobietach, które w ten sposób straciły potomka. Tymczasem trauma, jaką przeżywają rodzice, nierzadko jest porównywalna do tej, która towarzyszy śmierci małego dziecka. O swoim synku opowiada 23-letnia Ewa, mama Gabriela, którego straciła w 23 tygodniu ciąży.

- To było rok temu, pod koniec marca. Test wykazał, że jestem w ciąży. Szaleliśmy z mężem z radości, od razu pojechaliśmy do lekarza i powiedzieliśmy o wszystkim rodzinie. Tydzień później wróciliśmy z zakupów, energicznie wzięłam część produktów i poszłam do domu, by za chwilę zbiec do samochodu. Krwawiłam.

W szpitalu zostałam ze ścisłym zakazem chodzenia. Dalsze badania wykazały, że krwawienie wywołał polip w szyjce macicy, ciąża nie była zagrożona: ale i tak dostałam zwolnienie lekarskie i zalecenie oszczędnego trybu życia. Myślałam, że szybko wrócę do pracy. Plamiłam, ale jakie to miało znaczenie, gdy na kolejnym badaniu usłyszałam bicie serca mojego dziecka?

W 12 tygodniu ciąży wszystko było dobrze: mały brykał i podskakiwał, a ja odetchnęłam z ulgą. Plamienia prawie minęły, to mnie uspokoiło. Poza tym, że pobolewały mnie plecy, czułam się dobrze. Pewnego wieczoru rozbolał mnie brzuch, znowu pojawiło się krwawienie: w szpitalu okazało się, że pęcherz płodowy jest wklęśnięty do dróg rodnych. Lekarze chcieli wepchnąć go z powrotem i założyć szew, ale od razu uczciwie zaznaczyli, że szanse powodzenia są niewielkie. Tego dnia na mojej sali położono jeszcze jedną pacjentkę, Agnieszkę. Ona była po poronieniu, w kolejnej ciąży. Dobrze, że leżała ze mną, miała doświadczenie… Bardzo mi pomogła, opisała mi, jak wyglądają poszczególne zabiegi i czego mogę się spodziewać. Ja sama miałam ścisły zakaz ruszania się z łóżka. Cały czas ktoś przy mnie siedział, w szpitalu miałam dobrą opiekę. Wieczorem kichnęłam i poczułam więcej krwi, wiedziałam, że coś się stało. Lekarze kazali czekać.

Następnego dnia miałam zabieg, byłam pierwsza w kolejce. Nic nie pamiętam, bo podano mi narkozę. Po wszystkim mąż pytał lekarzy, jak poszło. Okazało się, że cały pęcherz płodowy wraz z dzieckiem jest już w drogach rodnych i nic się nie da zrobić. Leżałam na sali pooperacyjnej i czułam, że odchodzą mi wody, pielęgniarki kazały monitorować skurcze i jak będą co ok. 4 minuty, wezwać je. Dzień później poszłam do toalety i poczułam, że to ten moment. Wróciłam na salę, Gabryś rodził się w trakcie rozmowy z pielęgniarką.

Gdy go urodziłam, powiedziałam jej o tym, wyszła z sali, żeby kogoś wezwać. A ja zostałam z dzieckiem na łóżku… Mały się poruszał. Dotykał mojej nogi, czułam go. I tak strasznie się bałam... Modliłam się, żeby tego wszystkiego nie oglądać, nie czuć… Przyszedł personel. Przełożyli mnie na łóżko na kółkach i przewieźli na salę operacyjną. Kazali mi przejść na drugie łóżko, zapytałam wtedy, czy ktoś mógłby zabrać najpierw to wszystko, co mam między nogami. Anestezjolog spojrzała i zamarła... Zawołali ordynatora, przyszedł, odciął pępowinę i zabrał dziecko. Zaczęli szykować mnie do zabiegu, w międzyczasie pielęgniarki żartowały z lekarzem. A ja nie mogłam się doczekać, aż mnie uśpią i przestanę tam być.

Po wszystkim przyszła lekarka i wprost zapytała, czy podjęliśmy już decyzję w sprawie pochówku, a ja zamarłam. Szybko powiedziałam „nie”, bo jedyne, czego wówczas chciałam, to uciec stamtąd i zapomnieć, że to się wydarzyło, a nie chodzić po urzędach, załatwiać… Zresztą, pogrzeb kosztuje, a nas nie było stać na taki wydatek – tak wtedy myślałam.

Przerażała mnie myśl o tej ceremonii. Gdy lekarka wyszła, Agnieszka uspokoiła mnie i opowiedziała, jak załatwia się pochówek. Że dostaje się pieniądze z ZUS-u, że ona na początku też mówiła „nie”, ale potem się przestraszyła, bo nie wiedziała, co zrobią z ciałem dziecka i w końcu się zdecydowała… Wspomniała o dwóch mężczyznach z różnych zakładów pogrzebowych, którzy przed kostnicą zaczęli się licytować, który taniej pochowa. Obaj mówili, żeby to zrobiła, bo jak nie, to w szpitalu spalą jej córeczkę z resztkami. A tak, oni wszystko załatwią, ona weźmie zasiłek i może nawet nie przyjść na pogrzeb, ale sumienie będzie miała czyste...

Agnieszka poleciła mi mały zakład pogrzebowy, wzięłam namiar, choć nadal przerażała mnie wizja grobu dziecka, bo to naoczny dowód na to, że Gabryś był ale odszedł...

Ze szpitala wypisałam się szybko, na własną prośbę. Chciałam być w domu, żeby się zwyczajnie wypłakać. Dopiero w tym bezpiecznym otoczeniu zdałam sobie sprawę z tego, jak postąpiłam. Ryknęłam płaczem, wyrzucałam sobie, że co ze mnie za matka. Że go zostawiłam. Że nie pochowałam. Ale nadal nie byłam na to gotowa, mimo wyrzutów sumienia. Tydzień minął, nim porozmawiałam o tym z mężem. Okazało się, że oboje od początku myśleliśmy o pochówku, ale baliśmy się powiedzieć o tym na głos, żeby nie zranić tego drugiego. Wtedy podjęliśmy decyzję.

Na początku chcieliśmy poznać płeć. W szpitalu nikt jej nie znał, dowiedzieć się mieliśmy z badań histopatologicznych. Emocje trochę opadły, można było poruszyć temat pochówku, który nagle stał się niezbędny. No bo jak to? Wszystkich Świętych, pójdziemy na cmentarz i będziemy palić znicze dla zmarłych, których nawet osobiście nie znaliśmy, a dla swojego dziecka nie zapalimy?

Zaczęliśmy szukać informacji. W jednym z zakładów pogrzebowych powiedzieli nam: zrobimy wszystko, starczy zasiłek i jeszcze państwu coś zostanie… Na taki płód to jakąś małą trumnę się „wykombinuje”! – podziękowaliśmy za usługi i zadzwoniliśmy do Agnieszki. Podała nam namiar na miejsce, gdzie ona organizowała pogrzeb. W międzyczasie okazało się, że na cmentarzu Bródnowskim, o którym myśleliśmy, nie można już chować dzieci, bo zarząd likwiduje małe groby i jeśli koniecznie chcemy mieć tam Gabrysia, to musimy wykupić normalną, „dorosłą” kwaterę, za kilkanaście tysięcy.

Nasi rodzice już chcieli wykupić to miejsce i wtedy sytuację znowu uratowała Agnieszka. Ona pochowała córeczkę w miejscowości, w której mieszka. Poszliśmy do księdza, który powiedział nam, że miejsca są i od razu wypisał kartkę dla grabarza, zasugerował też, żebyśmy o poprowadzenie pogrzebu poprosili jakiegoś zaprzyjaźnionego kapłana, bo to nam pomoże. Pytany o koszy powiedział, że już je ponieśliśmy i to wystarczy: materialnie wszystko ograniczyło się do zapłacenia grabarzowi za wykopany grób, jak się okazało, obok córeczki Agnieszki.

Formalności w szpitalu poszły szybko. W Urzędzie Stanu Cywilnego wydano akt urodzenia i znowu płakałam, gdy zobaczyłam imię i nazwisko syna wpisane w wykropkowane miejsce. Nie były to łzy rozpaczy: płynęły ze szczęścia i dumy, dokument w końcu oficjalnie potwierdzał, że jestem matką.

Pogrzeb poprowadził ksiądz, który udzielał nam ślubu. To była najpiękniejsza ceremonia, w jakiej uczestniczyłam. W ciągu tych kilkunastu dni wyśniłam, wymyśliłam ją sobie. Mama poszła i poprosiła dziewczynę z chóru kościelnego, żeby zaśpiewała Gabrysiowi „Kołysankę dla okruszka”. Była najbliższa rodzina i wszyscy go żegnaliśmy… Chrzest w tej sytuacji nie jest potrzebny, wystarczy pragnienie ochrzczenia dziecka. Ksiądz wytłumaczył nam, że Jezus zmył jego grzech pierworodny, umierając na krzyżu – a on „nagrzeszyć” nie miał okazji, dlatego pogrzeb też był inny. Nie było mszy, bo ma ona na celu przebłaganie za grzechy zmarłego. Było nabożeństwo na cmentarzu i ksiądz był w białej szacie, a nie w fioletowej, my nie musieliśmy być ubrani na czarno. Choć byliśmy, bo tak czuliśmy…

Teraz o tym, co przeżyłam, staram się myśleć dobrze. Czasem rozmawiam z małym w myślach. Uwielbiam o nim mówić: cieszył mnie nawet pokarm w piersiach po jego urodzeniu, przez to bardziej czułam się mamą. Znajomi nie umieją ze mną rozmawiać o tym, co przeszłam, chyba peszy ich ten temat. Ale po czymś takim chce się mówić! Bo jeszcze w szpitalu pamiętam te natrętne myśli: jak o tym powiedzieć komukolwiek? A kilka dni później wewnętrzny przymus. Wszyscy muszą wiedzieć, że mam syna! Pewnie część ludzi uznała, że zwariowałam, że to głupota się tak uzewnętrzniać, albo że robię to na pokaz… Ale nie mogłam pozwolić na to, żeby było tak, jakby Gabrysia nigdy nie było!

Gdy koleżanki wysyłały mnie do psychologa, nie chciałam pójść. Po co rozmawiać z obcym człowiekiem, skoro mam męża, rodziców? Wiele było wtedy całonocnych rozmów. Ojcowie - o nich się głośno nie mówi, a przecież też przeżywają stratę. Wiem, że gdy to wszystko się działo, mąż cierpiał szczególnie, bo był bezsilny i nijak nie mógł mi pomóc. Widziałam to w jego oczach. Te dni, gdy powinien zająć się mną, swoją żoną, wesprzeć mnie, uratować - a był zaledwie widzem... I potem, szpital, praca, nocowanie u rodziców, żeby nie być samemu...

To on wyniósł wszystkie rzeczy przygotowane dla dziecka, żeby mi się nie rzucały w oczy. Potem też było mu ciężko, bo wziął na siebie załatwienie pogrzebowych formalności. Kolejny dołek pojawił się w okolicach terminu porodu. Przez cały ten czas był opanowany, twardy. W ten sposób mnie wspierał. Jego spokój pomagał, ale w końcu zaczęłam mieć wątpliwości, czy on w ogóle pamięta o naszym maleństwie? Zapytałam o to wprost. Wtedy rozpłakał się i mówił, jak bardzo brakuje mu Gabrysia.

Co do innych, przekonałam się, że bardzo zmieniają front, jak już dochodzi do poronienia. W czasie ciąży wszyscy w kółko używają zwrotów „życie od poczęcia”, „nienarodzone dziecko" i tak dalej, księża i politycy walczą przeciwko aborcji. Po poronieniu zapał szybko opada, a ten „człowiek od poczęcia” jakoś traci na wartości. Nikomu już nie chce się walczyć o jego prawa i szacunek, a „człowiek” automatycznie zamienia się w „płód”. Wszyscy jakoś zmieniają podejście, widać muszą nabrać dystansu.

Ja do dziś nie miałam dnia bez myśli o Gabrysiu. Szkoda, że ludzie unikają tego tematu, bo kocham o nim mówić. Powoli wracam do życia, bardzo pomogły mi dziewczyny z forum „poronienie.pl”. Właściwie to tylko dzięki nim w pewnym momencie wiedziałam, że nie zwariowałam. A ostatnio, tak jak Agnieszka pomogła mi, tak i mnie udało się pomóc komuś. Na forum pojawiła się Ania, mieszkająca blisko mnie. Straciła synka i zrezygnowała z pogrzebu. Często po jego urodzeniu rozmawiałyśmy i powiedziałam jej, że nie zamierzam jej namawiać, ale jakby zmieniła zdanie, to prawdopodobnie nie jest jeszcze za późno. Zdziwiła się, była pewna, że nie ma już szans i właściwie od razu po naszej rozmowie zdecydowała, że chce pochować synka. Skorzystała z tego samego zakładu co my, ale jej synek leży na innym cmentarzu, za to też ma na imię Gabryś.

My czekamy. Ostatnio mężowi śniło się, że wyciąga ze schowka śpiworek, pierze go i jedzie odebrać mnie i dziecko ze szpitala. W tym śnie, serce o mało mu nie wyskoczyło z piersi, z radości i z nerwów, że już jedzie. Agnieszka w grudniu urodziła zdrową i silną córeczkę.

Monika Nagórko, Stowarzyszenie Rodziców Po Poronieniu: Poronienie dla kobiety jest stratą dziecka, jedną z największych tragedii życiowych. Psychologiczne konsekwencje poronienia są skomplikowane i utrzymują się znacznie dłużej niż medyczne. Niezależnie od przebiegu tego wydarzenia, towarzyszy mu stan żałoby, dotkliwy szczególnie na początku: większość kobiet roniących nawet bardzo wczesne ciąże przeżywa emocje zbliżone do tych będących udziałem rodziców tracących dziecko po urodzeniu. Pojawiają się ból, żal, oskarżenia wobec siebie, bliskich i innych ludzi (najczęściej lekarzy), poszukiwanie odpowiedzi na pytania „dlaczego”. Czasami matce towarzyszy gniew, najczęściej smutek i zagubienie. Kobieta próbuje nadać sens temu wydarzeniu, które wydaje się go nie mieć. Konsekwencją źle przeżytej albo nieprzeżytej wcale żałoby może być depresja, chroniczny smutek, zaburzenia psychosomatyczne, brak chęci do życia i zainteresowania światem.

W wychodzeniu z traumy dużej części kobiet pomaga organizacja pogrzebu, który jest obrzędem będącym jedyną możliwością uhonorowania krótkiego życia dziecka. Po ceremonii matka ma poczucie, że zrobiła dla niego wszystko, co mogła, posiada też miejsce, w którym jej dziecko „jest”. To przywraca równowagę i poczucie bezpieczeństwa. Każdy rodzic ma prawo do pożegnania i upamiętnienia swojego zmarłego dziecka. Takie pożegnanie pomaga w prawidłowym przeżyciu żałoby, powrocie do normalności i w zdrowym wychowaniu kolejnych dzieci: na pewno konieczne jest, by bez zmarłego dziecka przeżyć cały rok, wszystkie pory roku, święta i związane z nim rocznice.

(km/sr)

POLECAMY:

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (293)
Zobacz także