Blisko ludzi#Kobietysąjakwino. Urszula Eriksen: Nie mamy deficytu hygge

#Kobietysąjakwino. Urszula Eriksen: Nie mamy deficytu hygge

#Kobietysąjakwino. Urszula Eriksen: Nie mamy deficytu hygge
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Aneta Wawrzyńczak
26.06.2017 09:10, aktualizacja: 01.09.2017 15:31

Po 20 latach rzuciła pracę w korporacji i razem z mężem obcokrajowcem otworzyli restaurację teoretycznie skazaną z góry na porażkę. Z dala od gwarnego życia stolicy, na Sadybie - warszawskiej dzielnicy będącej wioską w mieście - w dodatku proponując gościom kuchnię skandynawską. Tymczasem w NABO jest tłoczno i gwarno, a gościom nie schodzą uśmiechy z twarzy. Może dlatego, że Urszula Eriksen promieniuje filozofią szczęścia.

Aneta Wawrzyńczak: Jest pani szczęśliwa?
Ula Eriksen, właścicielka restauracji Nabo, mentorka w Sieci Przedsiębiorczych Kobiet, żona, matka trzech córek: Bardzo!

To ma pani szczęście, bo pod tym względem Polska jest dopiero na 46. Miejscu Światowego Raportu Szczęścia ONZ…
Ale ja jestem od 20 lat z Duńczykiem, który należy do nacji od wielu lat plasującej się w absolutnie ścisłej czołówce tego rankingu (śmiech).

O to właśnie chciałam zapytać: dlaczego nie mieszkacie w Danii, gdzie – przynajmniej statystycznie – bylibyście jeszcze bardziej szczęśliwi?
Bo my jesteśmy w tym odsetku Polaków, którzy są szczęśliwi (śmiech). Poza tym gdyby wszyscy szczęśliwi ludzie stąd uciekli, to byśmy jeszcze niżej spadli w rankingu. To jest wielka odpowiedzialność za statystykę kraju (śmiech). A tak poważnie mówiąc: mój mąż, odkąd się poznaliśmy, chciał mieszkać w Polsce, bardzo szybko nauczył się języka, jest zafascynowany naszą kulturą, otwartością, skrajnościami – bo Duńczycy są pośrodku, a Polacy albo kochają, albo nienawidzą. I jemu się to podoba, że my tacy jesteśmy. Poza tym jak przyjechał tu 20 lat temu, to był okres wielkich zmian, pozytywnych zmian. Tu się czuło moc, wiedzieliśmy, przynajmniej to moje pokolenie, że wszystko, co się robi, ma jakąś wartość.

W Danii było zbyt stabilnie, spokojnie, nudno?
Myślę, że tak.

Powiedziała pani, że pani mąż Steffen zakochał się w Polsce bez pamięci. Pani też zakochała się w Danii?
Zdecydowanie tak. Ale u mnie zaczęło się to wcześniej, bo łącznie 20 lat pracowałam dla Ikei. Często więc wyjeżdżałam do Szwecji, nieraz właśnie przez Danię, Skandynawia była mi więc bliska, zanim poznałam mojego męża. I bardzo podobała mi się ta filozofia życia. Chociaż Duńczycy są inni niż Szwedzi – na korzyść Duńczyków, bo oni są współczesnymi hipisami, mają więcej luzu, są bliżej siebie nawzajem, może przez to, że kraj jest mniejszy, bardziej kameralny.

I w Szwecji ciemniej, zimniej, bardziej ponuro. Jak poczytałam o stylu skandynawskim w meblarstwie, to okazało się, że nie jest jednolity: styl fiński jest mocno geometryczny, szwedzki surowy i chłodny, a duński ciepły, romantyczny, najbardziej kolorowy.
Mówi się, że Duńczycy to są Włosi północy - mają gorącą naturę, umiłowanie wolności, wyrażania siebie. Na pewno widać to też w stylu.

A w kuchni? W końcu prowadzi pani restaurację.
Mój mąż świetnie gotuje, wszedł do mojego serca przez żołądek, bo u mnie z gotowaniem jest słabo. Ale kocham jeść! A że współpracuję z Siecią Przedsiębiorczych Kobiet, jestem mentorem w programie wspierającym kobiety, które zaczynają przygodę z biznesem, nieraz na spotkaniach pada pytanie, dlaczego prowadzę akurat restaurację. Szczerze mówię, że ponieważ nie umiałam gotować i nigdy nie była to moja ulubiona dziedzina życia…

To poszła pani po linii najmniejszego oporu?
Dokładnie (śmiech). Mam trójkę dzieci, mnóstwo przyjaciół, pomyślałam więc, że to mi się w życiu przyda. Zwłaszcza że kuchnia duńska jest podobna to polskiej, to jest kuchnia typu comfort food, prosta, konkretna. Ma co prawda trochę więcej figlarności, bo u nich nie było komuny, która w Polsce zabiła smak przypraw, nie odczuli niedostatku. Poza tym są otoczeni wodą niemal z każdej strony, więc jest u nich więcej ryb, więcej też duszą i pieką, niż smażą, kuchnia jest zatem zdrowsza, zgodna z trendami fit. Ale ma swój fajny twist – z naszego punktu widzenia Duńczycy nieraz śmiesznie łączą smaki.

Na przykład?
Hot dog z remuladą, czyli sosem curry. Gdy pierwszy raz pojechałam do Danii i się z tym zetknęłam, nie mieściło mi się to w głowie. A dzisiaj uwielbiam hot doga w takiej wersji. Albo "śmierdzące" sery, które jedzą z konfiturą. Albo śledzie na słodko, z cynamonem

O tak! W Oslo się z tym zetknęłam. Pierwsza myśl: co za absurd, tego się nie da jeść. Ale jak spróbowałam, to z koleżankami jadłyśmy je całymi wiaderkami.
Ja lubię to, jak oni się delektują jedzeniem. Bo wszyscy rodzimy się i umieramy z potrzebą jedzenia. Ale u nich jest to słynne hygge duńskie, które też przekłada się na sposób jedzenia.

Filozofia szczęścia.
To jest, w najprostszym ujęciu, lubienie robienia czegoś, umiejętność cieszenia się chwilą i jej celebrowanie.

To panią zauroczyło? Wspomniała pani kiedyś, że przypadł pani do gustu skandynawski styl życia, filozofia.
Jeszcze wtedy nie było mi znane pojęcie hygge. Wiedziałam natomiast, że jest jakaś magia w równowadze, o którą oni walczą. Pamiętam też z moich pierwszych wizyt w Skandynawii, że oni nie zasłaniają okien.

Też zwróciłam na to uwagę. Akurat w Holandii, ale w pierwszym odruchu nie czułam się z tym komfortowo, szłam ulicą, gapiąc się przed siebie, bo mnie to skrępowało.
Dla mnie też to było dziwne zjawisko. Bo w Polsce jednak zasłanialiśmy okna na potęgę…

Ale my mamy inną historię – komuna, konspiracja, donosicielstwo…
Oczywiście. Poza tym jesteśmy krajem katolickim, bardzo pruderyjnym, lepiej, żeby nikt nie widział, co robimy. Natomiast oni mają naturalną otwartość, przestrzeń. A jeszcze jak do tego dorzucić świece, małe figurki skrzatów zimą, a kwiaty latem, to jest bardzo urokliwe, jak malutkie wystawy okienne ze sklepów, jakby człowiek przeniósł się do filmu. To jest jeden z elementów hygge, czyli lekkość tworzenia nastroju.

Da się to jakoś zdefiniować?
To trzeba po prostu poczuć. My wszyscy mamy hygge w sobie.

Trzeba mieć jakieś określony profil charakterologiczny, żeby je wydobyć?
Trzeba umieć doceniać małe chwile. Myślę, że każdy z nas byłby szczęśliwy, gdyby umiał doceniać to, co ma. Tymczasem czasami za bardzo gonimy za czymś, czego mieć nie możemy, zamiast się skupiać na tym, co jest faktycznie powodem do szczęścia. W hygge jest też ważne współdzielenie się swoim szczęściem, swoją chwilą. To będzie na przykład wspólne gotowanie, a nie serwowanie jedzenia, gdy goście przyjdą. W Danii na przykład rzadko dostaje się jedzenie na talerzu, wszystko jest w miskach na środku stołu.

To brzmi bardzo bliskowschodnio.
Coś takiego. Mniej ważne jest, jak to będzie wyglądało na talerzu, ważna jest interakcja, smakowanie, wąchanie, przyglądanie się. Ale hygge można też odczuwać w samotności, z kubkiem czekolady, przy kominku, z książką. Ale zawsze ktoś będzie w pobliżu, chociażby kot czy partner, który będzie w fotelu czytał książkę. Ważne jest zatrzymanie się, docenienie chwili.

Ktoś by powiedział: co kobieta opowiada, tyle jest problemów w życiu, a ja mam zachwycać się rosnącą trawą czy kubkiem kakao? My, Polacy, przeważnie chyba zbyt dużo jak na hygge narzekamy. Da się to jakoś przeskoczyć?
To jest ta skrajność, o której mówi mój mąż: albo strasznie narzekamy, albo jesteśmy totalnie szczęśliwi. Myślę jednak, że to nie jest kwestia nacji, że każdy może to znaleźć w sobie. My, Polacy, na przykład kochamy placki z jabłkami naszych babć, oczywiście serwowane w przytulnej kuchni pachnącej przyprawami, uwielbiamy posiedzieć z dziećmi na kanapie, pójść z psem na rodzinny spacer, zrobić ognisko z przyjaciółmi, pośpiewać przy gitarze. Pewnie w dzisiejszym pędzie jest to mniej widoczne, ale mamy romantyczną naturę, jesteśmy ciepli, otwarci, lubimy ludzi. Nie mamy deficytu hygge, on jest po prostu mniej widoczny, mniej spektakularny. Na pewno natomiast bardzo w zarażaniu hygge pomaga coraz większa otwartość na inne kraje, podróżowanie, przywożenie pamiątek, zwyczajów.

Pani ponoć nie boi się zwrotów akcji, lubi pani wyzwania, zaczynanie od nowa.
Ja mam w sobie naturalny, wrodzony optymizm. Co nie znaczy, że nigdy nie czułam się przytłoczona, załamana, że nigdy nie płakałam. Ten optymizm powoduje jednak, że bez względu na to, co się dzieje, albo to pokornie przyjmuję, próbuję oswoić tę nową sytuację, albo się buntuję, nie wszystko, co mi Bozia dała, biorę.

Jest jakieś kryterium, według którego pani wybiera: z tym się pogodzę, a wobec tamtego się zbuntuję?
Z wiekiem to się zmienia. Myślę, że ogólnie z upływem lat mniej eksperymentujemy, bardziej jesteśmy świadomi swoich wyborów. Z wiekiem też coraz rzadziej żałuję swoich wyborów, podejmuję bardziej wyważone decyzje. I lepiej rozumiem, że nie na wszystko w życiu mamy wpływ.

Na diametralną zmianę drogi zawodowej miała pani wpływ: rzuciła pani pracę w korporacji i razem z mężem otworzyliście restaurację – nie dość, że skandynawską, to jeszcze na Sadybie, w środku osiedla, które jest enklawą, miastem w mieście, odciętym od gwarnego centrum!
Mieszkałam 30 lat na Żoliborzu i nie wyobrażałam sobie życia gdziekolwiek indziej, to była moja ostoja. Przez trzy lata z mężem mieszkaliśmy w Grecji, później dostał propozycję pracy jako radca handlowy w ambasadzie Danii, a w pakiecie dostaliśmy szkołę brytyjską dla dzieci, właśnie na Sadybie. Przekonał mnie argumentem, że najstarszej córce będzie się łatwiej nauczyć języka, dogadać z rodziną w Danii. Znaleźliśmy więc dom na Sadybie, gdzie mój mąż po raz pierwszy w Polsce - chociaż świetnie mówi w naszym języku, zna naszą historię lepiej niż niejeden Polak, nigdy się nie czuł izolowany – poczuł, że to jest nasze miejsce, już nie moje, jak było na Żoliborzu. A gdy pięć lat temu zimą przechodziliśmy przez Skwer Starszych Panów, zobaczyliśmy budynek, w którym był sklep. "Zobacz, Steff, w tym sklepie powinna być kawiarnia, chętnie bym tu usiadła". Mąż mi przytaknął. A za dwa tygodnie zobaczyłam karteczkę z napisem: "lokal do wynajęcia".

Zrządzenie losu!
Gdy wpadłam do domu i powiedziałam o tym mężowi, złapał się za głowę i powiedział: "o matko… no to mamy kawiarnię!". Bo on mnie zna, wie, że się nie boję wyzwań.

W końcu pani maksyma zawodowa to cytat z Romana Młodkowskiego: "biznes jest sztuką robienia rzeczy, które innym wydawały się bez sensu".
Bo większość osób, z którymi rozmawialiśmy, pukała się w głowę. "Kto was tu znajdzie?!", "kto przyjdzie do skandynawskiej restauracji?!", "nie macie żadnego doświadczenia?!","z trójką dzieci?!" – słyszeliśmy nie raz.

I proszę, pięć lat później siedzimy w Nabo. Jest środek tygodnia, środek dnia, dwa razy się zgubiłam, idąc do restauracji. A w środku pełno ludzi!
Bo to jest sąsiedzka restauracja, taka była w założeniu od początku, nabo po duńsku znaczy właśnie sąsiad. O sukcesie po części przesądziło chyba to, że wpisaliśmy się w potrzebę społeczności lokalnej, która jest bardzo aktywna, zżyta ze sobą – tu ciągle coś się dzieje, są różne inicjatywy, ludzie otwierają swoje ogródki dla sąsiadów, organizują małe koncerty, zabawy, spotkania – a po części to, że my prowadzimy restaurację według skandynawskiego modelu zarządzania biznesem: nie podejmujemy arbitralnych decyzji, nie wydajemy tylko poleceń, ale rozmawiamy z pracownikami, omawiamy wszystko, analizujemy różne rozwiązania, za i przeciw.

Wracając jeszcze do filozofii szczęścia – czy hygge ma płeć?
Raczej nie. To bardziej stan ducha, bałabym się nawet powiedzieć, czy hygge jest bliższe kobietom czy mężczyznom. Być może kobiety, które nam, Polakom, kojarzą się z domowym ogniskiem i ciepłem,mają większą zdolność promieniowania tym hygge.

A sama kobiecość – co to jest?
Kobiecość czym innym będzie dla feministki, czym innym dla kobiety o bardziej tradycyjnych wartościach. Mnie akurat bliższy jest feministyczny punkt widzenia. I kobiecość nie oznacza dla mnie, że trzeba być kipiącą seksem, z pomalowanymi paznokciami, makijażem, taką trochę kobietą opakowaną dla innych. Kobiecość kojarzy mi się z wewnętrzną siłą i ciepłem zarazem, czymś wyjątkowym, promieniowaniem dobrej energii.

Pewnością siebie też?
Akceptacja siebie, lubienie samej siebie, jest dla mnie bardzo kobieca, to jest właściwie warunek do bycia kobiecą.

Nieraz się słyszy o jakiejś kobiecie: "nie jest klasyczną pięknością, ale ma w sobie to coś".
Dokładnie. Bo kobiecość to jest też akceptacja swojego wyglądu, siebie jako osoby i odwaga w prezentowaniu tego. Co wcale nie znaczy, że trzeba chodzić półnago, przeciwnie. Znam wiele kobiet o przeciętnej urodzie, puszystych, niskich, z krzywymi nogami, od których trudno oderwać wzrok i można się w nich zakochać od pierwszego wejrzenia. To może być prosta postawa, błysk w oku, sposób mówienia, rozdawania uśmiechów – ale naturalnych. Chciałabym, żeby moje córki, gdy dorosną, były właśnie w taki sposób kobiece i umiały szanować i kochać same siebie. I tego życzę wszystkim kobietom.

Partnerem artykułu jest Dermika