GwiazdyNic lepszego nie mogłoby się zdarzyć

Nic lepszego nie mogłoby się zdarzyć

Czy znana podróżniczka Beata Pawlikowska zamieniła się w szamankę? Ile zmysłów odnalazła w sobie dziennikarka Radia Zet i skąd biorą się w Polsce baobaby - ujawnia w wywiadzie dla Wirtualnej Polski Beata Pawlikowska.

Nic lepszego nie mogłoby się zdarzyć
Źródło zdjęć: © www.beatapawlikowska.com

Czy znana podróżniczka Beata Pawlikowska zamieniła się w szamankę? Ile zmysłów odnalazła w sobie dziennikarka Radia Zet i skąd biorą się w Polsce baobaby - ujawnia w wywiadzie dla Wirtualnej Polski Beata Pawlikowska - pisarka, podróżniczka, przewodnik wypraw do dżungli amazońskiej.

Napisała Pani o sobie coś takiego: „Podczas każdej podróży poznaję siebie coraz lepiej. Teraz, po kilkunastu latach, mogę wreszcie powiedzieć, że wiem kim jestem”. Kim jest Beata Pawlikowska?
Beata Pawlikowska: Jestem człowiekiem, który stara się być szczęśliwy i, w miarę swoich możliwości, pomagać innym w tym, żeby byli szczęśliwi.

Jak Pani pomaga?
- Choćby przez to, że napisałam książkę „W dżungli życia”, która opowiada o różnych rzeczach, które przydarzyły się w moim życiu. Opowiadam o nich tylko i wyłącznie po to, żeby powiedzieć ludziom, jak to jest sparzyć się na jakiejś życiowej zasadzce - po to, żeby oni nie musieli sprawdzać tego na własnej skórze. Być może mi uwierzą, że jeżeli robi się określoną rzecz, to ona ma takie konsekwencje. Piszę wyłącznie o tym, czego sama doświadczyłam – i dlatego mogłam z tego wyciągnąć wnioski. Dla siebie i dla innych.

Mam nadzieję, że Pani czytelnicy uczą się na Pani przykładzie, choć chyba najlepiej uczymy się na swoich własnych błędach.
To prawda, ale dostaję bardzo dużo maili, ludzie informują, że piszę w tej książce o nich, więc odnajdują w niej siebie.
To wspaniały komplement.
- To jest pierwsza książka, po której dostaję bardzo dużo maili codziennie, a od ukazania się tej książki minęło już ponad pół roku. W dalszym ciągu otrzymuję listy od ludzi, którzy piszą, żeby podziękować za to, że mogli trafić na tę książkę, bo ona im w czymś pomogła. Nic lepszego nie mogłoby mi się zdarzyć.

Kto zaszczepił w Pani tę pasję do podróżowania? Skąd to się bierze?
- Chyba bierze się z ciekawości, bo kiedy byłam mała, wyobrażałam sobie, że jestem każdym bohaterem książki, o którym czytałam. Czułam na twarzy uderzenia gałęzi, czułam mróz na Alasce i strasznie chciałam doświadczyć tego na własnej skórze, przeżyć to i sprawdzić jak to naprawdę jest. Może po prostu chciałam znaleźć się w takich ekstremalnych sytuacjach po to, żeby zobaczyć, jak się wtedy zachowam, jak zareaguję. Okazało się, że w takich momentach są właściwie dwie możliwości: człowiek albo stchórzy i ucieknie, albo pokona w sobie każdą słabość, która się w nim pojawi i zyska siłę, którą odtąd będzie nosił w sobie. Podczas podróży, kiedy człowiek odnajdzie w sobie siłę, pokona strach albo zdobędzie szczyt góry – prawdziwej góry, na którą trzeba wejść, która jest stroma, skalista i której zdobycie wymaga strasznie dużo siły, techniki, kondycji i siły ducha - to jeżeli człowiek zdobędzie się na to, znajdzie w sobie tę siłę, to ta siła zostanie w nim. Za każdym razem będzie coraz silniejszy. To fantastycznie
móc krążyć po świecie, ładować się taką energią i siłą.

Opowiadała Pani o swojej pierwszej podróży zagranicznej. Był to OHP (Ochotniczy Hufiec Pracy) we Włoszech. Czy doradza Pani początkującym podróżnikom wypróbowanie swoich sił na takim wyjeździe?
- Oczywiście. Tam człowiek nie jest sam – to znaczy trzeba dojechać na własną rękę, ale na miejscu jest się w grupie młodych ludzi, rówieśników, z którymi można rozmawiać, poznać, można podszkolić sobie język obcy, bo zwykle obowiązującym językiem jest angielski albo niemiecki. Poza tym człowiek ma bezpieczną możliwość zobaczenia kawałka świata, bo można zwiedzać najbliższą okolicę. Nie ma niebezpieczeństwa, że ktoś jedzie sam, nie znając języka, nie znając lokalnych obyczajów i może się zgubić albo popełnić jakiś błąd. To jest znakomita szkoła podróżowania.
Pani często opowiada o swoich doświadczeniach kulinarnych podczas podróży pod dżungli. Jaka była najciekawsza, najbardziej kontrowersyjna potrawa, której Pani spróbowała?
- Bardzo lubię pieczone mrówki, ale przepadam również za tropikalnymi owocami, których niestety w dżungli jest mało, bo w dżungli owoce tropikalne nie rosną, chyba że ktoś je w tym celu tam uprawia. Indianie mają małe poletka, na których hodują banany. Czasem można od Indian dostać trochę bananów albo je na coś wymienić.

Banany na Pani zdjęciach wyglądają zupełnie inaczej, niż te, które możemy dostać hipermarketach.
- Bo my znamy z hipermarketów tylko jednego, nudnego banana, który zawsze wygląda i smakuje tak samo. A w Ameryce Łacińskiej jest tyle gatunków bananów, ile w Polsce jabłek. Różnią się nie tylko wielkością, kształtem czy kolorem, bo są banany czerwone, zielone, żółte i kolorowe, różnią się smakiem. Niektóre są kwaskowate, niektóre smakują jak krem bananowy, innych w ogóle nie można jeść na surowo, bo trzeba je upiec, ugotować albo usmażyć. Muszę napisać książkę o owocach tropikalnych, bo to jest tak ogromny temat i tak bardzo nieznany w Polsce, że warto byłoby to Polakom przybliżyć. Może to jest dobry pomysł.

Podobno w Polsce rosną baobaby?
- Tak, nawet wypuściły już pierwsze listki. Ostatnio przywiozłam z Afryki kilkaset nasion baobabów z zamiarem rozdania ich słuchaczom mojej audycji jako nagrodę w konkursie. Zachęcałam ich jednocześnie, żeby te baobaby posadzili i spróbowali wyhodować pierwsze plantacje baobabów w Polsce. Dostałam już pierwsze informacje i zdjęcia kiełkujących polskich baobabów.

Może Polska zacznie choć trochę przypominać dzięki temu dżunglę?
- Polska pewnie nie będzie przypominała dżungli, ale fajnie jest mieć swojego baobaba.

Jakie jest Pani ukochane miejsce na świecie?
Amazońskiej, bo dżungla amazońska w dorzeczu Amazonki to jest ogromne terytorium 7 milionów kilometrów kwadratowych, więc inaczej wygląda dżungla nad Orinoko, inaczej nad Ukajali, inaczej nad Amazonką, inaczej nad rzeką Vaupes. Najbardziej lubię dżunglę nad Orinoko, może dlatego że mam do niej sentyment, to była moja pierwsza prawdziwa wyprawa do dżungli. Wtedy zrozumiałam, że to jest miejsce, którego nie można porównać z żadnym innym miejscem na świecie. Tam są rzeczy nierozpoznawalne przez nasze zmysły. Możemy mieć tylko podświadomą wiedzę na ich temat, możemy wyczuwać istnienie innej rzeczywistości. Po latach podróżowania, mieszkania z Indianami i pobierania nauk od szamanów, część tej niewidzialnej rzeczywistości jestem w stanie dostrzec.
Teraz Pani inaczej patrzy na świat?
- Tak. Uruchomiły mi się dodatkowe zmysły, z których istnienia nie zdawałam sobie sprawy.

Może Pani coś więcej o tych zmysłach powiedzieć?
- To jest trudne do określenia. Czasem mówi się, że człowiek ma szósty zmysł, ale szósty to dopiero początek. Jest też siódmy, ósmy, dziewiąty i dziesiąty. To jest coś takiego, co w naszym świecie nie może funkcjonować, ponieważ za dużo jest bodźców dookoła. Przez cały czas jest hałas, atakują nas informacje z radia, telewizji, Internetu... Gdybyśmy odbierali ten nasz świat wszystkimi zmysłami, to byśmy zwariowali albo zmarli z nadmiaru wrażeń. Dlatego dopiero w takich miejscach, gdzie istnieje zupełnie inna harmonia, w świecie który nas otacza, czyli w Puszczy Amazońskiej (nie w Ameryce Południowej, gdzie też są wielkie miasta), można odzyskać panowanie nad swoimi zmysłami i zacząć z nich w pełni korzystać.

Czyli te wypracowane zmysły nie przydają się Pani tu, w Polsce?
- Nie, one mi czasem bardzo przeszkadzają, bo ja słyszę różne rzeczy, widzę różne rzeczy...

Czyżby Beata Pawlikowska zamieniła się w szamankę?
- Wiem znacznie więcej, niż wiedziałam kiedyś.

Z Beatą Pawlikowską, pisarką, podróżniczką i przewodnikiem wypraw do dżungli amazońskiej, rozmawiała Sylwia Miszczak, Wirtualna Polska.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (0)