Blisko ludziOrina Krajewska: Choroba i  śmierć mamy to graniczny moment w  moim życiu

Orina Krajewska: Choroba i  śmierć mamy to graniczny moment w  moim życiu

Orina Krajewska: Choroba i  śmierć mamy to graniczny moment w  moim życiu
Źródło zdjęć: © ONS.pl
16.05.2016 12:00

Niektóre wydarzenia sprawiają, że nic nie jest już takie samo. Do nich z pewnością należy strata matki. – To, co się zdarzyło, nauczyło i nadal uczy mnie wielu cennych rzeczy. Idę w stronę wolności – mówi Orina Krajewska Joannie Olekszyk. Rozmawiają o lekcjach, jakie daje życie, o trudnych emocjach i pięknych wspomnieniach.

W  książce „Jabłoń w  ogrodzie, morze jest blisko”, wywiadzie rzece Artura Cieślara z  twoją mamą, Małgorzatą Braunek, jest opowieść o  tym, jak po twoim urodzeniu rodzice długo szukali dla ciebie imienia. Żadne im nie pasowało, aż wreszcie pokazali cię guru twojej mamy, mistrzowi Soen Sa Nim, który był wtedy w Polsce. Powiedział: „To dziecko zawsze będzie wiedziało, czego chce”. *
A  wiesz, że nie pamiętałam tej anegdoty. Oczywiście, znam historię mojego imienia, Orin, czyli, uwaga, „oświecona miłość”, i  to że zaproponował je Soen Sa Nim podczas swojej wizyty w  Polsce, ale o  tych słowach zapomniałam. „Jabłoń…” przeczytałam raz, kiedy wyszła, od tego czasu jeszcze do niej nie zajrzałam. Cieszę się, że mama ją napisała, bo może kiedyś znajdę w  niej odpowiedzi na pytania, których nie zdążyłam jej zadać.
*
Czy Soen Sa Nim miał rację? Kiedy po raz pierwszy usłyszałam twój niski, głęboki głos w  słuchawce, przeszło mi przez myśl: „O, ta dziewczyna wie, czego chce”. *
To miłe. Trudno ocenić tak jednoznacznie samą siebie, nie jestem też do końca fanką swojego głosu. Na pewno lubię zdecydowaną energię Lwa, mojego znaku zodiaku. Mam jasny stosunek do wielu rzeczy, silną intuicję i  generalnie ufam sobie. Myślę, że gdzieś w  głębi wiem, czego chcę, co nie znaczy, że na powierzchni nie zdarzają się sztormy.
*
Bywasz uparta. Podobno raz w  dzieciństwie uparłaś się, żeby zimą założyć letnią sukienkę. Nikt nie był w  stanie cię od tego odwieść. Udało się to dopiero twojemu bratu, Xaweremu.

Tamtą histerię i  upór pamiętam dokładnie, nie mogę sobie tylko przypomnieć, co mi wtedy powiedział Xawery, że jednak zmieniłam ubranie. Ale on miał na mnie zawsze duży wpływ. Starszy o  15 lat, niezależny, z mojej „dzieciackiej” perspektywy miał superciekawe życie, zawsze na własnych warunkach – totalny autorytet. A  ja od zawsze byłam bardzo uparta, co nieraz okazało się moim przekleństwem. Jak się zbyt długo tkwi w  bezkompromisowym uporze, to nie słyszy się głosu rozsądku, który mówi: „wyluzuj”. Mam też tendencję do podchodzenia honorowo do pewnych obietnic, zwłaszcza złożonych samej sobie. Jak coś postanowię, to zaprę się, a  to zrobię.
Może na tym polega bycie wierną sobie?
Tkwienie w  jednym założeniu, bo się tak postanowiło, wcale nie musi oznaczać bycia wiernym sobie. Szczególnie jak się to robi aż do przesady, a  ja takie skłonności w  sobie mam, nie zważając na to, czy mi to służy. Z  tego powodu bardzo długo nie lubiłam hasła „odpuść sobie”, uważałam, że jak sobie odpuszczę, to okażę słabość. Teraz to się zmienia, jestem na innym etapie, mam nadzieję, na etapie wewnętrznej ewolucji i  rozwoju. Czuję w  moim świecie duże zmiany, jestem otwarta na „odpuszczenie”.
W  czerwcu miną dwa lata od śmierci twojej mamy. Czy te zmiany są związane z  jej stratą?
Choroba i  śmierć mamy pierwszy raz tak mocno i  dobitnie pokazały mi, że nie można zaplanować swojego życia, i oczekiwać, że ten plan zrealizujemy dokładnie według wyobrażeń. Nauczyłam się tego, że trzeba przede wszystkim być w  kontakcie z  tym, co jest, a  nie z  tym, jak chcielibyśmy, żeby było. Zaczęłam żyć z  dnia na dzień, zamiast wybiegać dwa, trzy lata do przodu. To jest jak fantazjowanie o  tym, że odbiera się nagrodę za wymarzoną rolę, mimo że nawet jeszcze nie wygrało się castingu. Zauważyłam, że takie projekcje bardziej mi przeszkadzają niż służą. Poza tym kiedy jesteś sfokusowana na odległym celu, to nie zauważasz tego, co dzieje się tuż obok. Możliwe, że przegapisz ciekawe propozycje, niezwiązane z  celem, który sobie wizualizujesz, a  które mogą cię doprowadzić w zupełnie inne, fantastyczne rejony. Nieprzewidywalne, może nawet lepsze od tego, co sobie wymyśliłaś.
Jesteś otwarta na to, co nieprzewidywalne?
Staram się. To jest moja wielka praca domowa, by wpuszczać nową przestrzeń do swojego życia. Jestem w  procesie, drodze w  stronę wolności. Przestałam wywierać sama na sobie presję i  spełniać oczekiwania innych. Równie dobrze mogłabym teraz przejść się po ulicy i  zapytać wszystkich napotkanych ludzi o  to, czego ode mnie oczekują, ale tak naprawdę oni mają gdzieś to, co zrobię ze swoim życiem. To jest tylko i  wyłącznie moja sprawa. Dlatego teraz eksperymentuję z  różnymi podejściami do tego, co ma się w  nim zdarzyć.
Pracujesz jako aktorka, prowadzisz zajęcia teatralne, rok temu powołałaś do życia Fundację „Bądź” imienia twojej mamy. Jesteś jej…
…częścią. Nasza fundacja działa na rzecz wprowadzania w  Polsce leczenia zintegrowanego dla chorych onkologicznie, w  holistycznym ujęciu, czyli takim, gdzie proces leczenia obejmuje nie tylko ciało, ale też głowę i  ducha. Ja zajmuję się sprawami organizacyjnymi, nie jestem żadnym autorytetem ani w  sprawach zdrowotnych, ani warsztatowych, wiem tyle, co przeżyłam.
To dużo…
Dla mnie bardzo dużo. Choroba i  śmierć mamy to graniczny moment w  moim życiu. Są ludzie, którzy woleliby zamknąć te drzwi i  nigdy ich nie otwierać. Ja nie mogłabym i  nie chcę tego robić, bo to, co się zdarzyło, nauczyło i  nadal uczy mnie wielu cennych rzeczy. Zaszły we mnie dobre zmiany, nie chcę tego porzucać.
Czego dowiedziałaś się o  sobie wtedy, w  wieku 25 lat? *
Że mam w sobie siłę, o  jaką się nie podejrzewałam. Doświadczyłam stanu, w  którym wychodzisz z  siebie na zewnątrz i totalnie oddajesz się komuś. Doświadczyłam też mocy bezwarunkowej miłości, która płynie z czystej intencji, chęci niesienia pomocy. I  tego, że ta moc wraca do ciebie, spotęgowana. To dzieje się cały czas w  naszej fundacji. Dostarczenie komuś informacji, wysłuchanie, czasem zwykłe pobycie z  kimś potrafi być ogromnym darem, a  wdzięczność, jaką się otrzymuje, nie jest do opisania.
Strata mamy była dla mnie lekcją przyspieszonego dorastania. Na nowo zadałam sobie pytanie: Kim jestem? Zaczęłam od wsłuchiwania się w  swój głos, ustalania swoich granic, tego, co jestem w  stanie przyjąć na siebie, a  czego już nie. I  to cały czas trwa. Bardzo żałuję, że mama nie może mnie poznać teraz. Jednocześnie wiem, że to byłoby niemożliwe, bez jej śmierci nie mogłaby we mnie zajść ta metamorfoza. Jestem więc w procesie zmiany, ciekawa, dokąd mnie on zaprowadzi.
*
To bliskie filozofii wu-wei – płynąć z nurtem życia, nie bezmyślnie, tylko z  otwartością na to, co będzie za zakrętem tej rzeki. *
Nie chodzi o  to, żeby nie mieć założeń, dla mnie takim założeniem jest na przykład fundacja, chociaż pomysł, żeby ją powołać, przyszedł do nas właśnie z nurtem życia. Kiedy ogłosiliśmy zbiórkę na leczenie mamy w drogiej klinice w Niemczech, odzew okazał się ogromny i  pieniądze zaczęły wpływać na konto bardzo szybko. Mama się wtedy przestraszyła, że będzie ich za dużo. Taka właśnie była… Wcześniej, podczas całego roku zmagań z chorobą, dużo rozmawialiśmy o  tym, czego brakuje w  procesie leczenia, na co tracimy czas, a  w  przypadku raka czas jest przecież kluczowy. Chcieliśmy powołać fundację, która nadmiar wpłacanych środków wykorzysta na szerzenie informacji o leczeniu zintegrowanym, oferowanie wsparcia chorym i  ich bliskim. Chciałabym zaprosić wszystkich, którzy prowadzą warsztaty lub mają wiedzę na temat różnych dopełniających metod pomocy osobom chorym na raka, zgłaszajcie się do nas.
*
Nazwa fundacji sugeruje nakierowanie na uważność, bycie „tu i  teraz”. Takie podejście chcecie przekazać chorym na raka?

Jednym z  działań fundacji jest długoterminowy, ogólnopolski projekt edukacyjny „Bądź-my dla zdrowia”, nastawiony na współpracę z  fundacjami. Chcemy, by dostęp do informacji o  tym, jak wspomagać organizm poza ciężkimi momentami hospitalizacji, jaką dietę i jakie praktyki stosować – był powszechny. Warsztaty, które organizujemy, nie są skierowane tylko do osób z problemami onkologicznymi, ale dla wszystkich, którzy chcą żyć uważniej, zdrowiej, w zgodzie z  naturą i  ze sobą. Profilaktyka nie jest przecież niczym innym jak świadomym dbaniem o  siebie, zanim będzie za późno. Biorąc pod uwagę statystyki na najbliższe lata, zachorowań na raka będzie coraz więcej. Ignorowanie takich faktów, niechodzenie na regularne badania, niedbanie o  siebie, to po prostu ryzyko. Jak przyjrzymy się bliżej temu, co mówią współcześni specjaliści z  różnych dziedzin: żywienia, aktywności fizycznej, psychologii –  to wszyscy apelują o bycie w  „tu i  teraz”. Ja też się tego sama uczę.
Miesiąc przed śmiercią mamy zaczęłam terapię, której wsparcia nie mogę przecenić. Czułam, że jestem na skraju wyczerpania podskórnym stresem związanym z  towarzyszeniem mamie w  chorobie. Miałam wrażenie, jakbym przez ostatni rok była na wojnie, w  stanie ciągłej gotowości, zmęczona adrenaliną, która trzymała mnie w  pogotowiu. Terapia pomogła mi przejść przez okres śmierci i  żałoby, ale powiem ci szczerze, nie wiem, kiedy zaczęło się to przeplatać z  rozmową o  życiu, nie wiem też, czy przechodziłam przez coś, co książkowo można nazwać żałobą…
Żałoba bywa presją, inni oczekują od nas określonych reakcji, zresztą my sami też tego od siebie oczekujemy.
Takie wkładanie się w  ramy tego, co ci wolno, a  czego nie wypada w  takim czasie, jest bezduszne, bo każdy z  nas jest inny, ma inną percepcję i  wrażliwość. To niesamowite, że możesz stracić najbliższą osobę, a  jednocześnie śmiać się z  dobrego kawału czy zachwycić pięknem natury. Miesiąc później nagle jakieś wyraźne wspomnienie, o  którym nawet nie wiedziałaś, że gdzieś je przechowujesz, wyciska ci łzy. W  pierwszym okresie płaczu jest zdecydowanie więcej, potem pojawia się on coraz rzadziej, ale to nie jest tak, że czekam, aż za jakiś czas minie. To część mojego życia. Często się słyszy: „Nie żyj w cieniu śmierci”. I  ja się z  tym zgadzam, ale to nie oznacza: „Dziś zamykam te drzwi”.
Bo co chwila będziesz do nich pukać.
Albo to one będą pukać do mnie. Chcę szczerze i  jak najbardziej lojalnie być ze sobą w  tym, co przeżywam. Nawet jeśli oddaję się czasem wspomnieniom, nawet jeśli płaczę, to czuję, że żyję.
Miałaś dosyć oryginalne, ale chyba szczęśliwe dzieciństwo. W  jakim stopniu cię ukształtowało, wyposażyło w  siłę do przejścia przez ten trudny czas?
Myślę, że miałam szczęśliwe dzieciństwo, choć wolę określenie: komfortowe. Wychowywałam się w  pełnym domu, gdzie każdy okazywał sobie szacunek, moi rodzice bardzo się kochali, mieli ze sobą prawie telepatyczne porozumienie. Ale nie ma idealnego domu, zawsze zdarzają się jakieś nieprzewidziane pułapki. Dla mnie jedną z  nich było moje imię. Bardzo długo go nie lubiłam, było dla mnie ciężarem. Marzyłam, żeby mieć na imię Ania czy Agnieszka. A  miałam 7 lat, na imię Orin, wtedy jeszcze bez żeńskiej końcówki, więc często mylono mnie z chłopakiem. Przed każdym odczytaniem listy obecności bolał mnie brzuch. Poza tym nie chodziłam na religię, a  matka aktorka i  buddystka wśród uczniów podstawówki nie uchodziła za „ciekawą”, tylko „inną”. Więc w  buncie biegałam z  koleżankami na scholę. Dzieci mają ogromną potrzebę przynależności do grupy rówieśniczej. Po latach przyzwyczaiłam się do mojego imienia i  doceniłam to, że jest inne, że mnie wyróżnia.
Wychowywałaś się praktycznie w  buddyjskiej komunie. Nie przeszkadzały ci częste wyjazdy czy fakt, że mamą, nauczycielką buddyjską, a  potem czynną aktorką, musiałaś też dzielić się z  innymi?
Z  tym ostatnim akurat nie miałam problemu, mama przy całej uwadze, jaką dawała innym, była bardzo na mnie uważna. Poza tym kiedy rodzice wyjeżdżali, zawsze zabierali mnie ze sobą – to była mała rewolucja, którą mama wprowadziła do buddyzmu zen. Zgrabnie łączyła rolę matki, nauczycielki i  aktorki, i  w każdej z  nich zawsze była sobą. Nigdy nie było zgrzytu, że jesteśmy na wyjeździe medytacyjnym i  mama jest inna, niedostępna. Dla nas dzieciaków to był cudowny czas, rodzice spędzali godziny medytując, a  my wyjadaliśmy mleko w  proszku i  skakaliśmy po łóżkach. Kiedy czegoś chciałam, po prostu stukałam w drzwi sali medytacyjnej. Nasz dom był zawsze otwarty na ludzi, ktoś dzwonił do drzwi i  nie wiadomo było, kto dziś wpadnie. Nie miałam poczucia, że mamę ktoś mi odbiera. Miałyśmy dobrą relację.
Odziedziczyłaś po niej urodę, ale i wrażliwość, emocjonalność.
Jestem emocjonalna, to znaczy jestem czuła na emocje i  świadome doświadczanie ich jest dla mnie zdrowe. Staram się dawać im przestrzeń, co nie znaczy, że wszystkie uczucia widać u mnie jak na dłoni, ale z  pewnością mocno je przeżywam.
Z  jaką emocją jest ci najtrudniej sobie poradzić? *
Zdecydowanie ze złością.
*
Wściekasz się, złościsz?

Przeciwnie, mam tendencję do kumulowania jej niewyrażonej, wtedy przybiera na sile i  zostaje w  obiegu wewnętrznym. Często bierze się to z  tego, że przedkładam czyjeś potrzeby nad swoje. Zawsze przepuszczałam innych przodem, nie pamiętam też w  sobie takiej dziecięcej agresywności, może to jest wynikiem tego, że wyrosłam w  buddyjskim domu. Teraz jednak widzę same pozytywy konstruktywnie wyrażonej złości. Chociażby w  sytuacji, kiedy ktoś przekracza twoje granice. Złość jest wtedy jak odruch, instynkt. Tak organicznie reagują chociażby dzieci.
Prowadzę z  koleżanką aktorką, Anią Kózką, warsztatowe i  cykliczne zajęcia teatralne m.in. dla dzieciaków. Wśród wielu ćwiczeń mamy jedno o  nazwie „maska emocji”. Chodzisz po sali swoim normalnym krokiem i  na hasło, jak w stopklatce, przybierasz maskę ekstremalnej emocji, po chwili ruszając z  nią znów po sali. Zwykle ćwiczymy z  pięcioma podstawowymi: złością, smutkiem, strachem, radością i  obrzydzeniem. Smutek jest spokojny, wycofujący i bardzo wewnętrzny. Obrzydzenie jest bardzo aktorskie, ale też wycofujące. Strach jest energetyczny, budzący, tyle że wektor tej emocji jest skierowany do tyłu. Najsilniejszy wektor do przodu ma złość, a  zaraz po niej radość. Dlatego uważam, że jak się dobrze ukierunkuje siłę złości, to ona może zdziałać cuda. Wyciągnąć ze smutku, zwalczyć lęk. Zdecydowanie przeżywam okres fascynacji dobrą złością.
Aktorstwo ci w  tym pomaga?
Ono przede wszystkim oswaja z  emocjami, bo eksperymentujesz z  nimi, z  ich kolorami, intensywnością, nie krzywdząc nikogo. Nigdy nie miałam problemu z  nadmiernym przeżywaniem emocji, raczej z  zatopieniem się w  nich. Po części dlatego właśnie wybrałam aktorstwo, a  po części z  przekory, bo w  domu wcale nie uważano tego za najlepszy pomysł na życie. To silne nastawienie na aktorstwo na początku paradoksalnie przeszkadzało mi w  byciu aktorką, teraz, kiedy odpuściłam sobie koncentrowanie się na celu i  nie podchodzę do grania ambicjonalnie, myślę, że zyskała jego jakość. A  przynajmniej dla mnie jest ono przyjemniejsze. W  aktorstwie niesamowite jest też to doznanie bycia w chwili. Pamiętam, jak na studiach w  Londynie po raz pierwszy zrozumiałam, że każdą sekundę na scenie przeżywasz dwa razy dłużej, bo jesteś w  „tu i  teraz”, musisz być, bo inaczej w ogóle nie zostaniesz odebrana. Dla mnie to jest największy dar aktorstwa, wszystkie inne rzeczy, jak stres, presja czasu i  zrobienia kariery, to ciemna strona tego zawodu. Odpuszczam to. Jak mam jakieś dni zdjęciowe, to się po prostu cieszę, ale nie planuję i  nie wizualizuję sobie przyszłości.
A  czego o  emocjach dowiedziałaś się na terapii?
Rewolucyjna była dla mnie wiedza o  tym, że impuls emocji jest nie do zakwestionowania, nie możemy winić się za to, co odczuwamy. Zrozumiałam, że przeżywam życie poważnie, głęboko – taka jestem i  tego nie zmienię. Mogę mieć tylko wpływ na to, jak przetransformuję tę emocję. Mam teraz taki moment, że widzę u  siebie bardzo dużo nierówności, niektóre rzeczy przychodzą mi łatwiej, jak oswajanie złości, a  w  innych ponoszę porażkę. Mam świadomość, jak powinnam się zmieniać, ale to nie jest do zrobienia w  jeden dzień. Na pewno kiedyś czułam się bardziej osamotniona w  swoich stanach emocjonalnych, jak dziecko chciałam, żeby ktoś zajrzał do mojego środka i  ogarnął moje lęki, smutki czy rozterki, teraz staram się trzymać tej dorosłej perspektywy – wiem, że sama muszę to zrobić, kogoś bliskiego mogę jedynie poprosić o  to, żeby potrzymał mnie za rękę. Nie może zabrać ode mnie bólu, strachu czy wahania, ale może być obok. Po prostu.

Czego nauczyła mnie mama?

Lekcje Małgorzaty Braunek

  1. Zostaw stare za sobą, nie przywiązuj się do niczego, szukaj nowego, nie żyj przeszłością.
  2. Najpierw spróbuj zrozumieć – zawsze staraj się wczuć w perspektywę drugiej osoby i poszukać przyczyn jej postępowania.
  3. Nie zapadaj się, uśmiechnij się.
  4. Nigdy nie jest za późno na zmianę, praca nad sobą nigdy się nie kończy.
  5. Słuchaj ludzi, każdy jest ciekawy.
  6. Nieważne, kim będziesz, ważne, żebyś była szczęśliwa. Po śmierci mamy na nowo zadałam sobie pytanie: Kim jestem? Zaczęłam od wsłuchiwania się w swój głos, ustalania swoich granic, tego, co jestem w stanie przyjąć na siebie, a czego już nie. To cały czas trwa.

ORINA KRAJEWSKA ur. w 1987 roku, aktorka, znana z serialu „Cisza nad rozlewiskiem”, a także filmów „Daas”, „Opera z mydła” i czekających na premierę „Totalna harmonia”, „Satan Spa”. Córka aktorki Małgorzaty Braunek i filozofa Artura Krajewskiego, przyrodnia siostra reżysera Xawerego Żuławskiego. Współzałożycielka Fundacji „Bądź” imienia zmarłej na raka mamy, www.fundacjabadz.pl

Tekst: Joanna Olekszyk – miesięcznik SENS

Źródło artykułu:Sens