Samotne matki z krańca świata
Mają czworo, pięcioro dzieci. I żadnego miejsca, do którego mogłyby pójść. Mieszkają w Domu Samotnej Matki, często na kilku metrach kwadratowych. Chociaż miasto grozi im, że je wysiedli, starają się zachowywać optymizm. I same pracują na to, żeby utrzymać tę placówkę.
Mają czworo, pięcioro dzieci. I żadnego miejsca, do którego mogłyby pójść. Mieszkają w Domu Samotnej Matki, często na kilku metrach kwadratowych. Chociaż miasto grozi im, że je wysiedli, starają się zachowywać optymizm. I same pracują na to, żeby utrzymać tę placówkę. Swój ciasny, ale własny dom, nierzadko jedyne przychylne miejsce na świecie.
Kilka przystanków autobusem, przesiadka w inny, przyspieszonej linii, po kilku przystankach kolejna, tym razem w jeden z dwóch podmiejskich, które kursują co pół godziny, wreszcie – przystanek docelowy, Aluzyjna przy Modlińskiej, jednej z najbardziej ruchliwych ulic w Warszawie. Jeszcze kilometr przez las i już go widać, już jest – piętrowy, na pierwszy rzut oka zadbany budynek.
Całkiem nieźle, zwłaszcza że parę miesięcy wcześniej media obiegła informacja, że sytuacja tu jest tragiczna. Okazuje się jednak, że to jeszcze nie tutaj, że trzeba iść trochę dalej, trochę głębiej, trochę bardziej w stronę kolejnego lasu. Wreszcie jest: niebieski barak, wokół kilka huśtawek, z tyłu maleńka szklarnia, obok dwupiętrowy, nieotynkowany budynek. Koniec świata? Dla tych, co przyjeżdżają tu z zewnątrz, na pewno. Dla tych, którzy żyją w nim na co dzień, to nierzadko dopiero jego początek.
To prowadzony przez Stowarzyszenie „Wspólnymi Siłami” Dom Samotnej Matki przy ulicy Skierowskiej 2 w Warszawie.
12 metrów kwadratowych
Przez lata funkcjonował tu ośrodek Monaru. Był to kawał dobrej roboty, schronienie mógł w nim znaleźć każdy: mężczyzna, kobieta, dziecko, bezdomny. Jednak w 2004 roku Sylwia Wasiołek, jego kierowniczka, postanowiła założyć Stowarzyszenie „Wspólnymi Siłami”. Z kilku budynków, w których wcześniej funkcjonował Monar, zostały dwa. Zespolone łącznikiem, stały się domem dla samotnych matek. Choć bardziej pasowałoby określenie skromnym dachem nad głową, bo od samego początku stowarzyszenie borykało się z ogromnymi problemami. Kobiety musiały sobie radzić często bez szyb w oknach, bez kuchenek w kuchni, bez prądu, nawet w zimie.
Obecnie przy Skierdowskiej 2 mieszka około 60 osób. Ponad połowa to dzieci – jest ich dokładnie 37, bo dwa tygodnie temu przyszedł na świat kolejny maleńki mieszkaniec. Matek jest trzykrotnie mniej. – Te kobiety na ogół mają po czworo, pięcioro dzieci. Troje to już jest norma – wyjaśnia pani Małgosia, pracownica Stowarzyszenia. Jest też kilku mężczyzn, których biuro skierowań osób bezdomnych przysyła na okres zimowy. Żeby nie zamarzli. I żeby do pieca dorzucili, drewna porąbali, coś przykręcili, coś naprawili.
Już jest ścisk, a telefony i tak się urywają. – Ostatnio przysłali kobietę z Nadarzyna. Opieka społeczna dzwoniła, czy nie znajdzie się u nas jakieś miejsce. Takich telefonów mam kilka dziennie. Najczęściej dzwoni biuro skierowań osób bezdomnych z ulicy Hożej i opieka społeczna. Zapotrzebowanie jest olbrzymie – mówi pani Małgosia.
Na pewno więc w DSM przy Skierdowskiej wolnego miejsca nie ma. Ale co to znaczy „wolne miejsce”? Pani Małgosia wyjaśnia, że w tej „branży” zawsze trzeba kombinować. – Przyszła dziewczyna z piątką dzieci, a mieliśmy tylko jeden wolny pokój, 12 metrów kwadratowych. Poprzebijaliśmy ściany do magazynów, żeby zrobić im więcej miejsca – wspomina.
Miejsca nie ma, jest za to spora rotacja. Problem w tym, że nie do końca taka, jakiej by oczekiwali pracownicy Stowarzyszenia. Bo kobiety owszem, dostają mieszkania socjalne albo znajdują partnerów, do których się wyprowadzają. Ale mija kilka tygodni, miesięcy, lat i wiele z nich znów przedziera się przez las na Skierdowską, staje na progu domu i prosi o pomoc.
– Zdarza się, że idą, a później wracają. Niektóre utrzymują z nami kontakt, a o niektórych słuch zaginie. Czasami dowiadujemy się o nich takich rzeczy, że wolelibyśmy nie wiedzieć, co się z nimi dalej dzieje – wzdycha pani Małgosia, dodając, że jedna z podopiecznych straciła ostatnio dzieci, do domu dziecka je zabrali. A inna życie, partner ją udusił.
– Są historie pozytywne, ale typowej bajki o Kopciuszku pani tu nie znajdzie. Standardowo wygląda to tak: podopieczna dostaje mieszkanie, wyprowadza się, później zaczyna przyjeżdżać po pomoc, a w końcu traci mieszkanie i wraca tu na stałe – dodaje Sylwia Wasiołek, kierowniczka ośrodka.
Jestem niepoczytalna
– Gdyby zamiast szybkich, doraźnych, mocnych strzałów płynąłby do ośrodka jednostajny strumyczek pomocy, byłoby lepiej? – pytam, jak mi się wydaje, retorycznie. – Wtedy byłaby to rutyna. I byłoby nudno – odpowiada Sylwia Wasiołek. Jak się szybko okazuje, taka właśnie jest kierowniczka Stowarzyszenia „Wspólnymi Siłami”: bezpośrednia, energiczna, szczera, nawet do bólu.
Może dlatego, że życie też jej nie rozpieszczało. Urodzona w rodzinie, jak sama to określa, totalnie patologicznej, wcześnie trafiła do domu dziecka, a stamtąd – do rodziny adopcyjnej. Z domu wyprowadziła się, gdy tylko stuknęła jej osiemnastka. Wyszła za mąż, zaczęła rodzić dzieci, trzeba było jakoś żyć. A żyć było ciężko, bo mąż był alkoholikiem, ona zaś z dziećmi zaczęła tułaczkę po różnych ośrodkach i domach samotnej matki. Wszędzie imała się różnych prac, a dodatkowo, po godzinach, handlowała na stadionie. W 1997 roku została kierowniczką kuchni, rok później – całego ośrodka. Od 2004 roku prowadzi Stowarzyszenie „Wspólnymi Siłami”. Kończy również studia na wydziale psychologii.
– Zmusili mnie. Wszyscy mówili, że będzie ze mnie dobry psycholog i w końcu uległam. A psychologia to jest przecież straszna nauka! Człowiek się przez nią całkowicie obnaża – śmieje się pani Sylwia. Pewnie dlatego wszyscy przy Skierdowskiej wiedzą, że miała męża alkoholika, że go nienawidziła, że zmarł, że ma problemy z dziećmi.
Sama o sobie mówi: „Jestem niepoczytalna”. Nie daje się co prawda wciągnąć w rozgrywki między podopiecznymi (chyba że się biją), ale jak się zdenerwuje, wszyscy chowają się po kątach.
Najbardziej lubi okres przedświąteczny. Bo nie ma czasu spać ani jeść, jest dużo pracy i z niczym nie można się wyrobić. – Oprócz mnie nikt nie lubi tego czasu. Ani pracownicy, ani dziewczyny. Zwłaszcza one, dlatego że wtedy są zmuszone do współpracy i pokazywania emocji. Bo czasem zasklepiają się w innym świecie, który nie istnieje – wyjaśnia kierowniczka Stowarzyszenia.
Wyjawia też, że w domu samotnej matki bywa różnie, jak to w życiu. Nawet z wdzięcznością za okazaną pomoc. – Przychodzi dziewczyna i mówi, że chce cukier. Ja jej daję paczkę i widzę po niej radość. Czasami wdzięczność objawia się właśnie w takich drobnostkach, a czasami nie ma jej w poważnych sytuacjach. Widać ją dopiero po wyprowadzce, gdy przyjeżdżają w odwiedziny – uważa pani Sylwia.
Ta wdzięczność chyba jednak gdzieś się czai. Może nie wychodzi na co dzień, gdy problemy walą się na głowę wraz z sypiącym się tynkiem, ale jednak jest. – Gdyby nie pomoc pani Sylwii… – urywa smutno jedna z mieszkanek, pani Asia. – Gdybym tu nie trafiła, to nie wiem, co by się stało, nie miałabym dokąd pójść – dodaje inna, pani Katarzyna.
Tylko nie kradniemy
Skąd stowarzyszenie bierze pieniądze na utrzymanie 60 osób? – Z różnych źródeł, w zasadzie tylko jeszcze nie kradniemy. Standardowo zgłaszamy się z prośbą o pomoc do różnych instytucji i firm. Pomagają nam też osoby prywatne, ale one same nas znajdują, dzwonią, przyjeżdżają, oferują wsparcie – wyjaśnia pani Sylwia. – Nie mamy żadnych dotacji, sami musimy kombinować – dorzuca pani Małgosia.
Kombinować muszą też, bo pomoc jest doraźna – nikt tu nie zna dnia ani godziny. Gdy w mediach pojawia się jakiś artykuł albo reportaż, na Skierdowską zjeżdżają samochody po sufit wyładowane darami. Gdy żaden z dziennikarzy nie pofatyguje się na Białołękę, miesiącami zagląda tu tylko wiatr szumiący w konarach.
– Nie mogę powiedzieć, że potrzebujemy ubrań czy zabawek, bo to wciąż mamy z ostatnich dostaw. Żywność sucha – kasze, makarony, cukier i tak dalej – jest potrzebna, ale bierzemy ją z Banku Żywności SOS. Najbardziej brakuje produktów świeżych: warzyw, owoców, wędlin, sera, mięsa, mleka, masła, klusek – wylicza Sylwia Wasiołek.
– Zdarza się, że przez kilka miesięcy nie otrzymujemy w ogóle żadnych środków, a funkcjonować musimy. Jak? Produkujemy różne wyroby, które sprzedajemy – dodaje pani Małgosia.
Teraz akurat było to 40 palemek (niektóre na ponad metr wysokości!). Ktoś zadzwonił, przyjechał, powiedział: zróbcie na licytację, dorobicie. Więc pani Gosia razem z kilkoma samotnymi matkami siedzi w kuchni i robi palemki. W świetlicy nie ma już miejsca, bo z każdego kąta spozierają kartonowe pudła pełne i gotowych ozdób wielkanocnych, i półproduktów (bo Stowarzyszenie samo inwestuje w materiały, z których powstają później ozdoby).
Wcześniej kobiety ze Skierdowskiej robiły już stroiki na Boże Narodzenie, wieńce na Święto Zmarłych i biżuterię na każdą okazję. Produkowały także aniołki, gipsowe figurki, pluszowe serduszka i szmaciane lalki. Lada dzień, gdy tylko zelżeje mróz, wyklują się sadzone w ubiegłym roku bratki, niecierpki, pomidory.
Gdybym była sama, to pół biedy
Przy palmach uwija się pani Asia. Ma 41 lat, pięcioro dzieci, na Skierkowskiej mieszka (z przerwami) od ponad dziesięciu lat. Z dzieciństwa nie ma dobrych wspomnień: matka była ciężko chora, a ojciec dokładał jej zmartwień (pani Asia mówi wprost, że wykańczał matkę psychicznie). W końcu oddał pięcioletnią Asię i jej rodzeństwo do domu dziecka. Spędziła tam 13 lat. Gdy skończyła lat 18, musiała zderzyć się z prawdziwym życiem. To szybko pokazało jej swoje bezwzględne oblicze. – Byłam nieprzygotowana do życia, zdana wyłącznie na siebie. Świat mnie przeraził – wspomina.
Początki zapowiadały się całkiem nieźle – znalazła pracę (choć nie taką, jaką sobie wymarzyła) i stancję (którą jednak szybko musiała zamienić na inną, a później na jeszcze kolejną, bo „bywało tam różnie”). Poznała też chłopaka. Błyskawicznie zaszła w ciążę i dopiero wtedy zaczęły się prawdziwe problemy. – Dużo osób chciało, żebym usunęła. Nie zgodziłam się i dziś tego nie żałuję – deklaruje pani Asia.
W rodzinnych stronach nie widziała dla siebie przyszłości. Nawet jeśli udało jej się znaleźć jakąś pracę, zarabiała grosze. Z dwójką dzieci na utrzymaniu ledwo wiązali koniec z końcem. O mieszkaniu, choć było na wyciągnięcie ręki, mogli jedynie pomarzyć. „Damy pani pod warunkiem, że sobie je pani wyremontuje”, słyszała. „Nie stać mnie na remont, dziękuję”, odpowiadała. W ośrodku, do którego trafili ze skierowania MOPS-u, jedna z jej córek dostała żółtaczki pokarmowej. Pani Asia nie zastanawiała się długo. Błyskawicznie spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i uciekła. Dokąd? Donikąd. Przez kilka dni błąkała się z córkami to tu, to tam. Wreszcie jej partner spakował ich skromny dobytek, wsadził je w pociąg i przywiózł do Warszawy. Trafili do ośrodka Monaru. Gdy ten został zlikwidowany, Sylwia Wasiołek przygarnęła panią Asię i jej dzieci pod swoje skrzydła.
Ona sama nie siedzi z założonymi rękoma. Ani tym bardziej nie wyciąga ich po pomoc. Gdy tylko pojawia się nowy pomysł, jak zarobić parę groszy, zakasuje rękawy i bierze się do roboty. – Sylwia stwierdziła, że mam trochę zdolności i teraz mnie w tym kierunku kształci. „Nie umiesz? To się nauczysz. Masz na to tyle i tyle czasu”, dyryguje. I ja faktycznie muszę się wyrobić – śmieje się pani Asia. Jak się jednak okazuje, kierowniczka miała co do niej nosa, bo 41-latka myśli o własnym biznesie. – Malarstwo, bukieciarstwo, jakieś prace manualne… Chciałabym się rozwinąć, otworzyć własną, małą firmę. Moje córki też są uzdolnione i już nawet rozmawiałyśmy o tym, że przydałoby się zrobić kurs menedżerski. Bo żeby zacząć, trzeba mieć o tym pojęcie, a nie pożyczyć pieniądze i splajtować – rezonuje pani Asia.
Choć Sylwia Wasiołek przyznaje z westchnieniem, że niektóre jej podopieczne mają postawy roszczeniowe, jedną z nich nie jest pani Kasia. Ma 45 lat, sześcioro dzieci. Jej mąż, ojciec dwóch najstarszych synów, znęcał się nad nią i dziećmi. Jej rodzice już dawno nie żyli, nie miała się do kogo zwrócić z prośbą o pomoc.
Tak jak panią Asię, nogi, a właściwie polskie koleje państwowe, poniosły ją do Warszawy. Dworzec Centralny, cały dobytek w torbach, dwójka dzieci u boku i kołaczące w głowie pytanie: co dalej? Zdesperowana zgłosiła się na komendę policji, skąd skierowano ją do katolickiego ośrodka pomocy dla matek z dziećmi. Po kilku latach jednak zmienił się ksiądz-kierownik. Z ostatniego piętra kamienicy, gdzie mieszkało kilka rodzin, zrobił noclegownię. Pani Kasia znów nie miała się gdzie podziać. Tak trafiła na Skierdowską. Mieszka tu, z przerwami, od 11 lat. Od ubiegłego roku pracuje jako woźna w pobliskiej szkole.
– Warunki nie są idealne, ale cieszymy się z tego, że w ogóle jakieś są. Gdybym była sama, to pół biedy. Zarabiam, więc spokojnie mogłabym wynająć gdzieś pokój. Ale z czwórką dzieci jest to niestety nierealne – zasmuca się pani Kasia.
Nie tylko to spędza jej (i pozostałym mieszkańcom domu samotnej matki) sen z powiek.
Biednemu wiatr w oczy
– Na litość Boską, czy nikt nie zdaje sobie sprawy, że tu są matki z dziećmi? Że nie jesteśmy przedmiotami? Że mamy uczucia? Że staramy się w miarę możliwości sobie radzić? – denerwuje się pani Asia.
To z powodu procesu, który toczy się od lata ubiegłego roku. – Miasto skierowało do sądu przeciwko Stowarzyszeniu „Wspólnymi Siłami” sprawę o wydanie gruntu, którego właścicielem jest m. st. Warszawa. Zaznaczam, że stowarzyszenie zajęło ten teren nielegalnie – wyjaśnia Bernadeta Włoch-Nagórny, rzeczniczka urzędu dzielnicy Białołęki. Dodaje, że „tuż obok powstał nowy ośrodek dla samotnych matek i nic nie stoi na przeszkodzie, aby te kobiety mogły starać się o przyjęcie do tej placówki. Tam będą miały zdecydowanie lepsze warunki niż obecnie”.
Sylwia Wasiołek, a wraz z nią mieszkanki domu samotnej matki, przekonują jednak, że ze strony władz gminy Białołęka nigdy nie padła taka propozycja. – Nigdy nam nic nie proponowali w zamian – zapewnia pani Sylwia. I dodaje, że ma nadzieję, iż gmina coś im jednak zaproponuje w zamian.
– Chciałabym, żeby władze Białołęki spojrzały na nas trochę inaczej. Bo jesteśmy tutaj traktowani – przepraszam za określenie, bo sama mam psa i w życiu bym tak nie powiedziała – gorzej jak psy. Rozumiem, gdyby chcieli nam w ten sposób pomóc. Ale nie wyszli do nas z żadną inicjatywą – mówi pani Asia.
– Gdybyśmy jeszcze cokolwiek dostawali, pieniądze czy jakąś inną pomoc, mogłoby im się nie podobać, że muszą na nas łożyć. Ale my jesteśmy zdani sami na siebie, utrzymujemy się z tego, co sobie wypracujemy. Nie chodzimy, nie prosimy o pieniądze. Chcemy tylko, żeby zostawili nas w spokoju. Żeby nam dali papierek, a wtedy będzie nam łatwiej, bo będziemy mogli coś więcej tu wyremontować czy wygospodarować. Mnie się nie wydaje, żeby to był aż taki wielki problem: przyjechać, odmierzyć kawałek placu, chociażby tylko ten dom i kawałek podwórka, powiedzieć: „macie w dzierżawę, mieszkajcie w spokoju”. A tak żyjemy w jakimś zawieszeniu – dodaje pani Katarzyna.
Rzeczniczka gminy Białołęka przekonuje jednak, że to nie jest takie proste. – Budynki zajmowane przez Stowarzyszenie są samowolą budowlaną. Miasto nie może dzierżawić tego typu obiektów, które powstały bez stosownych pozwoleń i nigdy nie zostały dopuszczone do użytkowania – wyjaśnia Bernadeta Włoch-Nagórny. I dodaje: – Cały czas osoby znajdujące się w tym ośrodku mogą starać się o pomoc w innych placówkach opiekujących się samotnymi kobietami działającymi na terenie miasta. Pracownicy dzielnicowego Ośrodka Pomocy Społecznej na bieżąco otaczają opieką konkretne rodziny potrzebujące wsparcia.
– Im byłoby na rękę, gdybyśmy się sami stąd wynieśli. Burmistrz niby obiecywał, że pomoże, przyspieszy mieszkania. Ale takich jak my są tysiące. I co z tymi wszystkimi matkami? – załamuje ręce pani Kasia.
– Biednemu zawsze wiatr w oczy będzie wiał. Czy będzie bezdomny, ubogi, chory czy stary. Tyle mówi się o kształceniu dzieci, o tym, że rodzina jest na pierwszym miejscu. A ja się pytam: która rodzina? Na pewno nie moja czy jakiegoś zwykłego Iksińskiego. Dzieci od podszewki czują się gorsze. Pytają: „mamuś, czemu ona ma taką sukienkę, a ja nie?”. Albo przychodzą i mówią, że dzieci się z nich śmieją, że są z Markotu. A ja siedzę i myślę, jak im wytłumaczyć, że nie mogą czuć się gorsi tylko dlatego, że mnie się tak życie ułożyło – dodaje pani Asia.
Ciężki kawałek chleba
Któregoś razu na Skierdowską przyjechała kobieta, która bardzo chciała pomóc podopiecznym Stowarzyszenia „Wspólnymi Siłami”. W pewnym momencie stwierdziła, że w ośrodku panuje zapewne ład i harmonia, a mieszkanki z uśmiechem na twarzy wspierają się wzajemnie. – To było takie abstrakcyjne! Dlaczego matka córką mogą się pokłócić w zwyczajnym domu, a kobiety w domu samotnej matki już nie? Czy zawsze muszą być miłe, uśmiechnięte, sympatyczne? A to był akurat moment, gdy wszystkie były skłócone i żadna się do pozostałych nie odzywała – mówi pani Sylwia. I wspomina, jak kiedyś, jako wychowawczyni, przebywała w innym ośrodku dla samotnych matek. – Pomagały sobie wzajemnie, uśmiechając się od ucha do ucha. Ile było w tym fałszu? – zastanawia się kierowniczka.
Wyjaśnia też, że nie ma co robić utopii z życia w ośrodkach takich jak ten, który prowadzi. – Wszystkie dziewczyny są pełnoletnie, ale nie mogą żyć tak, jak by chciały. Przede wszystkim dlatego, że są po prostu biedne. Sporo z nich wychowało się w domu dziecka albo w rodzinach zastępczych. Wiele było również ofiarami przemocy domowej. Gdyby były tylko niezaradne życiowo, ale miały domy i pełne konta, bo i tacy ludzie się rodzą, spokojnie mogłyby żyć po swojemu. Ale nigdy nie miały takiej szansy – uważa pani Sylwia.
Przyznaje jednocześnie, że wiele jest do naprawienia. – Dziewczyny mają czasami roszczeniowe postawy. Czy da się z tym jakoś walczyć? Kijem, marchewką… A tak na poważnie: pewnie, że dałoby się z tym walczyć. Można by wprowadzić tu cały ogrom wiedzy psychologicznej. Tylko że nie ma kto tego robić, bo na razie jesteśmy skupieni na tym, żeby w ogóle to jakoś przetrwało: żeby były pieniądze na opłaty i żywność, żeby rozwinąć Stowarzyszenie, bo nie chcielibyśmy zakończyć naszego żywota tylko na tym domu – mówi Sylwia Wasiołek.
Jej podopieczne też mają swoje plany, ale nie bujają z nimi wysoko w obłokach. Pani Kasia na przykład miała tylko dwa marzenia. Jedno się już spełniło: znalazła pracę. Drugie na razie jest bardziej odległe. – Marzę, żeby mieć mieszkanie, żeby nie żyć w lęku, co dalej, żeby więcej nie błąkać się, nie szukać – mówi pani Katarzyna.
Pani Asia śni dokładnie o tym samym. – Moim marzeniem zawsze było, jest i chyba już do końca życia będzie, żeby mieć własny kąt, chociażby socjalny. I żeby pokazać moim dzieciaczkom, jak wygląda prawdziwe życie na zewnątrz. Żeby nie nauczyły się, że mają wszystko podstawione pod nos, tylko wiedziały, że życie to jest ciężki kawałek chleba, na który trzeba sobie zapracować. I żeby nie dosięgło ich tyle zła, co mnie – zasępia się pani Asia.
Pomoc dla Domu Samotnej Matki można kierować na adres:
Stowarzyszenie „Wspólnymi Siłami”
ul. Skierdowska 2
03-054 Warszawa
Tel: 661 920 228 lub 667 922 802
KRS 0000218573
Nr konta ALIOR BANK 09 2490 0005 0000 4520 4958 2571
Tekst: Aneta Wawrzyńczak
(aw/sr), kobieta.wp.pl