Blisko ludziZa młoda na emeryturę, za stara na pracę

Za młoda na emeryturę, za stara na pracę

Za młoda na emeryturę, za stara na pracę
Źródło zdjęć: © 123RF
Aneta Wawrzyńczak
07.11.2015 13:51, aktualizacja: 08.12.2015 22:35

"To horror, masakra i poniżenie" - tak w liście do premier Kopacz ponad dwa lata poszukiwania pracy podsumowała Kinga, jedna z około 200 tysięcy w Polsce kobiet, które na emeryturę są za młode, a na pracę - najwyraźniej za stare.

"To horror, masakra i poniżenie" - tak w liście do premier Kopacz ponad dwa lata poszukiwania pracy podsumowała Kinga, jedna z około 200 tysięcy w Polsce kobiet, które na emeryturę są za młode, a na pracę - najwyraźniej za stare.

Dane personalne: Kinga O.
Stan cywilny: mężatka, dorosły syn.
Wykształcenie: liceum ekonomiczne, dwuletnie studium kosmetyczne, ukończony kurs pośrednika nieruchomości i zarządzania.
Doświadczenie zawodowe: 11 lat w banku, 4 lata w Zakładach Urządzeń Okrętowych FAMOR, 3 lata w ubezpieczeniach, 3 lat w księgowości w kolejach państwowych, własna działalność gospodarcza, dyrektor w biurze nieruchomości.
Zalety: pełna energii i pasji, pracowita, zdrowa, przebojowa, ambitna.
Wada: wiek - po pięćdziesiątce.

Bluszcz

- Ciągle jestem postrzegana jako babcia, jakaś niedorozwinięta, tak głupia, że nie potrafię niczego obsłużyć, że będzie tylko ze mną problem, że zaraz pójdę na zwolnienie lekarskie - mówi Kinga. Od maja 2013 roku bezskutecznie szuka pracy.

Nie to, żeby nie miała co do garnka włożyć albo za co czynszu opłacić. Jej mąż ma wyższe wykształcenie, pracuje na stanowisku kierowniczym, nieźle zarabia. Mieszkanie mają zadbane, skromna klasa średnia, bezrobocia i desperacji Kingi w nim nie widać.

Praca nie jest jej też potrzebna dla zabicia czasu, bo Kinga się nie nudzi. Wstaje skoro świt, ogarnia mieszkanie, to się niemieckiego pouczy, to pogimnastykuje, żeby ulżyć nadszarpniętemu opieką nad schorowanymi rodzicami kręgosłupowi, książkę poczyta, na spacer pójdzie, coś namaluje, zrobi jakąś dekorację - stroik czy bukiet na Wielkanoc, Boże Narodzenie, Wszystkich Świętych albo bez okazji, żeby oko nacieszyć, a nuż przy okazji uda się gdzieś sprzedać?

- Szczęśliwi jesteśmy, dobrze nam się z mężem układa, problemów właściwie nie mamy żadnych. Tylko ten jeden, co mi sen z powiek spędza - że nie mam pracy. Bo życie jest okrutne, można być bardzo szczęśliwym i nagle coś się wydarzy. Już nie mówię o zdradach, rozstaniach, ale wystarczy choroba. A po drugie pracy potrzebuję, żeby mi nikt nigdy nie powiedział, że jak bluszcz pięłam się na facecie. Jednej z kobiet, która do mnie napisała, tak właśnie mąż powiedział, gdy straciła pracę: że on takiego bluszczu nie potrzebuje. I ją zostawił - mówi Kinga.

Schody

Z Kingi jest energiczna babka, to widać od razu, słychać w jej mocnym głosie, widać po tym, jak się porusza, jak gestykuluje. Zadbana też, nawet bardzo: uczesana, pomalowana, dobrze ubrana. Na pierwszy rzut oka nikt by nie powiedział, że stuknęła jej już pięćdziesiątka. Ani że swoje w życiu przeszła.

Na początku było z górki: skończyła liceum ekonomiczne, wyszła za mąż, urodziła syna, znalazła pracę w banku, na różnych stanowiskach przepracowała tam 11 lat. Co sobie bardzo dziś chwali, bo na przykład umie wszystkie kredyty, pożyczki, lokaty obliczyć ręcznie, jakby system padł. Ale jak nadarzyła się okazja, to pracę zmieniła, w ubezpieczeniach się zatrudniła. Raz, że wyższa pensja, dwa - że już nie dwie zmiany, tylko stałe godziny, wolne popołudnia, a w domu małe dziecko, no żyć nie umierać. A że jej od tego życia ciągle było mało, w międzyczasie zrobiła studium kosmetyczne, wieczorami na praktyki z robienia paznokci do koleżanki latała.

Schody zaczęły się nawet nie wtedy, jak jej oddział w rodzinnym mieście zlikwidowali. Bo Kinga, jak już było powiedziane, to obrotna babka, zaraz założyła działalność gospodarczą, studio kosmetyczne, zatrudniła trzy dziewczyny i na dochodne masażystę, ciągle się dokształcała, na kursy jeździła, sama też prowadziła warsztaty.

- Żeby nie było za wesoło, okazało się, że mam guza na piersi. Rok leczenia, przez ten czas pracownice, jak się okazało, zaczęły sobie robić na boku, klientów w zakładzie umawiały, ale pieniądze brały sobie do kieszeni. A w międzyczasie zaginęły preparaty, za które musiałam zapłacić, zniknęła też przesyłka, która niby dotarła, ale jej nigdzie nie było. Kilka tysięcy byłam do tyłu, musiałam zamknąć działalność - opowiada Kinga.

Jak już się pozbierała z choroby i zawiedzionego zaufania, to znów zakasała rękawy. Akurat była okazja, z kolegą zrobili kurs pośrednika nieruchomości i zarządzania, założyli małe biuro, pozatrudniali ludzi, Kinga została dyrektorem. I w tych nieruchomościach robiłaby do dzisiaj, bo praca jej bardzo odpowiadała (generalnie Kinga nie narzeka, o każdej swojej pracy mówi, że się w niej dobrze czuła i że jej się podobała), gdyby nie choroba rodziców.

Jej mama miała raka krwi, pod koniec życia była przykuta do łóżka, dopadła ją demencja, miała na przykład zwidy, że ktoś stoi w kącie pokoju i się na nią patrzy. A tata chorował na Alzhaimera, nikt nie chciał przyjść się nim zająć na więcej niż 3-4 godziny, ostatnia opiekunka, na pół etatu, zrezygnowała, bo już nie wytrzymała - tata Kingi nie chciał jeść, załatwiał się gdzie popadnie, wyrzucał rzeczy z szafy, robił awantury, krzyczał, szlochał. A jak już był leżący, to w ogóle nikt nie chciał nawet za duże pieniądze do niego przyjść. - Ja początkowo pracowałam jeszcze, na pół etatu, ale w domu byłam potrzebna 24, a właściwie 48 godzin na dobę. A że jestem jedynaczką, to wybór był prosty. Musiałam się zwolnić i zająć rodzicami - opowiada Kinga.

Się zobaczy

Jej mama zmarła w połowie 2012 roku, tata osiem miesięcy później. Niemal od razu po pogrzebie Kinga zaczęła szukać zajęcia. Najpierw na własną rękę, w końcu zawitała do pośredniaka, gdzie została przypisana do profilu "bezrobotna aktywna", czyli taka, która pracę może sobie spokojnie znaleźć sama (pozostałe dwa to "bezrobotny wymagający wsparcia" i "bezrobotny oddalony od rynku pracy").

Z urzędu przysługują jej więc usługi pośrednictwa pracy i doradców zawodowych, poza tym ogarnąć z tematem zatrudnienia powinna się sama. Mąż nawet jej radził: przez znajomych szukaj, znajomości to dziś najlepsza inwestycja, może ktoś cię gdzieś zarekomenduje, szepnie dobre słówko, może się praca jakaś akurat znajdzie. A ona coś sceptycznie do tych rad podchodziła, tylko nie wiedziała czemu. Jak się w końcu przełamała i zaczęła podpytywać o pracę, to się dowiedziała.

- Wszyscy znajomi się ode mnie odwracają. Ludzie nie chcą mieć na plecach czyjegoś zmartwienia. Raz już tak było, jak miałam guza na piersi, nikt nagle nie miał czasu, żeby przyjść i porozmawiać - mówi Kinga. A ona nie chciała przecież o tym raku rozmawiać, bo generalnie jest taka, że tematu chorób nie podejmuje, a tym bardziej żalić się nie lubi. Tylko tak ogólnie, życiowo, spotkać się, pogadać, żeby na sercu człowiekowi było lżej, żeby trochę myśli od raka odciągnąć, umysł od strachu odciążyć.

I drugi raz się Kinga, kolokwialnie mówiąc, przejechała, jak się jej drugi dramat życiowy wydarzył. - Takie opinie słyszałam, tyle się napłakałam… - mówi. Te opinie były na przykład takie, że jest głupia, niesamowicie głupia, bo mogła przecież załatwić, żeby rodziców oddać do opieki społecznej. Albo przeciwnie, że głupia to ona może nie jest, ale na pewno cwana: siedzi sobie w domu, nic nie robi, mąż pensję do domu przynosi, a ona jeszcze ma emeryturę za dwoje rodziców, no, umiała się ustawić!

Ale o tym się Kinga dowiedziała pokątnie. Wprost, w twarz, słyszała tylko: "no, coś pomyślę", "będę o tobie pamiętał", "się zobaczy". - Nikt nigdy nie zapytał, co ja bym chciała robić, co lubię, gdzie bym chciała pracować, co umiem - wyjaśnia Kinga.

Przecież pani wie, ile ma pani lat

Pal więc licho "życzliwych", Kinga pracę może sobie znaleźć sama, są przecież ogłoszenia, w gazetach lokalnych, na tablicy w pośredniaku, w internecie. I w temacie tych ogłoszeń Kindze się oczy ze zdziwienia otwierają. Bo wychodzi na to, że zanim człowiek pójdzie do pracy za najniższą krajową (na początek, na zachętę), to powinien skończyć kilka kierunków studiów, nauczyć się perfekt paru języków, dobrze, jakby zrobił po drodze jakieś kursy, i, naturalnie, miał już kilka lat doświadczenia. No i najważniejsze: żeby się z tym wszystkim wyrobił, nim stuknie mu 30-stka.

- Jakby wziąć z ulicy setkę osób i przyłożyć ją do takiego ogłoszenia, to nikt by się na taką pracę nie załapał. A przecież taki pracodawca najprostsze, co może zrobić, to napisać fajne, mądre ogłoszenie, zamiast się wymądrzać, jak by wszystko w kraju zmienił - uważa Kinga.

Raz na przykład miała już umówioną rozmowę kwalifikacyjną. A że trzeba było dojechać do Warszawy, a Kinga mieszka 300 kilometrów na północ dalej, to zadzwoniła się upewnić, że jakiekolwiek szanse ma, żeby po próżnicy przez pół Polski się nie tłuc. I dobrze zrobiła, bo w ogłoszeniu było napisane, że na stanowisko sekretarki w małej firmie rolniczej (dokładnie nie pamięta, "coś z paszami") musi znać przynajmniej jeden język obcy. A przez telefon dowiedziała się, że "minimum trzy, cztery".

Innym razem Kinga już, już się otarła o pracę. Opowiada: - Sama sobie znalazłam pracę, spodobałam się kierownikowi, wiek mu nie przeszkadzał, chciał mnie wziąć na staż na pracownika biurowego, za 700 czy 900 złotych, dokładnie nie pamiętam. A żeby mu jeszcze ułatwić, poszłam do urzędu, bo mi tam pani powiedziała, że jak sobie sama znajdę pracę, to urząd od siebie coś dorzuci temu pracodawcy. Tylko że na miejscu usłyszałam, że to nieprawda, że mi się coś przywidziało, że po 50-tce to mowy nie ma, żebym ja robiła staż. I tak to się skończyło.

Kolejny epizod: rozmowa kwalifikacyjna, jeszcze zanim skończyła 50-tkę, kierownik pół godziny miło rozmawia, zagaja, dopytuje, czuć, że wszystko idzie w dobrym kierunku, czyli umowy, choćby i śmieciowej i stałej pensji co miesiąc, choćby i minimalnej krajowej. - W pewnym momencie wstał, oparł ręce o biurko, pochylił się nade mną i zapytał drwiąco: "widziała pani kiedyś właściciela domu, który zmienia sobie rury na stare?". Jak później pojechałam do urzędu pracy, to dostałam właśnie propozycję pracy u niego, a babka, która stała w kolejce, jak się okazało, też już była po rozmowie z nim. I stwierdziła, że to po prostu typ, który ma satysfakcję, jak może upokorzyć drugiego człowieka.

I jeszcze jedna historia, żeby odmalować pełny obraz: Kinga zapisała się na kursy, jeden z kadr i płac, drugi z księgowości komputerowej, która ją nieszczególnie interesowała, ale jak dają, to trzeba brać. Najbardziej jej się marzył kurs językowy, ale już na starcie usłyszała: "e, to raczej dla młodych jest". A zatem Kinga przyjechała na 6 rano do pośredniaka, żeby się na "kurs dla starych załapać", już była kolejka, 60-70 osób, wiekowo wszyscy, młodzi i starzy. Na liście tych ze średnim wykształceniem była szósta (a wymóg to właśnie było minimum średnie), miejsc było na kursie 25, nie powinno być problemu. Ale był, bo do Kingi przez kilka tygodnie nikt nie zadzwonił. - Jak się poszłam dopytać, co jest nie tak, czemu się znów nie zakwalifikowałam, to usłyszałam: "przecież pani wie, ile ma pani lat! ".

Przynieś, podaj, pozamiataj

Poza tym od dwóch lat jej telefon przeważnie milczy, na rozmowy w ogóle nie jest zapraszana. Ostatni raz na pracę załapała się kilka miesięcy temu. Wysłała CV, tradycyjnie zadzwoniła się upewnić, że dotarło, że wszystko okej. Nie było okej, podziękowano jej, już wiedziała, że szans żadnych na zatrudnienie w tej firmie nie ma. Aż tu nagle za dwa czy trzy tygodnie telefon: "dzień dobry, zapraszamy na rozmowę kwalifikacyjną". Na rozmowie konkrety: stanowisko sekretarki, umowa najpierw na trzy miesiące, 1500 złotych na rękę, na początek, po okresie próbnym podwyżka, co najmniej 300 złotych. I kwadrans na decyzję. - Chciałam mieć choć dzień na zastanowienie się, bo warunkiem była też pełna dyspozycyjność. Ale stwierdziłam, że jak się będę zastanawiać do jutra, to jutro już ktoś inny będzie miał tę pracę - wyjaśnia Kinga.

Drobnym, a właściwie niewidzialnym druczkiem, było w jej kontrakcie zapisane, że dyspozycyjność to znaczy również: wszechstronność. Bo Kinga oprócz bycia sekretarką została też etatową sprzątaczką i magazynierem. - Dla mnie to nie był problem, przychodziłam do pracy na 6:30, godzinę sprzątałam, myłam podłogi, wyrzucałam śmieci, na 7:30 przebierałam się, zakładałam obcasy, na wszelki wypadek miałam też spodnie i płaskie buty, bo co chwilę musiałam latać odebrać towar, duże kartony powrzucać do auta dostawczego, na obcasach bym się połamała. No i miałam siedzieć w pracy, póki dyrektor jest, a że przychodził na 10-tą, to siedział do 19-stej, 20-stej. Czasem o 17-stej mnie puszczał - opowiada Kinga.

I tak przez trzy miesiące, Kinga mówi, że harowała przez ten czas i była gotowa dalej harować. Ale jak się nazajutrz po niby wygaśnięciu umowy (nikt z nią nie rozmawiał o tym, czy pracę dalej ma, czy już jej "niestety" muszą podziękować) do roboty stawiła, to usłyszała, po pierwsze, że w firmie bida, tych 300 złotych na podwyżkę dla niej nie ma, no po prostu nie ma skąd wycisnąć. Po drugie, że ostatecznie Kinga w pracy może zostać, ale już nie jako sekretarka, tylko na stanowisku "przynieś, podaj, pozamiataj". Po trzecie, że to i tak z łaską, bo prezesowi jest jakoś głupio rozstawiać ją po kątach, bo on ma 40 lat, a ona ponad 50. A po czwarte, to już pokątnie, że do dyrektora zajechali koledzy prezesi i oczy ze zdziwienia przecierali: "stary, ty masz taką starą sekretarkę!?".

Głos pokolenia

Od kilku miesięcy, a nie licząc trzymiesięcznego epizodu sekretarko-sprzątaczko-magazyniera, od ponad dwóch lat Kinga więc siedzi w domu. Choć "siedzi" to za mało powiedziane. Te stroiki, które robi dla zabicia czasu, miała okazję sprzedać, koleżanka wzięła do pracy, podobały się wszystkim, oj podobały. Kilka osób się zapisało, zaraz miały przyjść, przynieść pieniądze, kupić. Nie kupił nikt. - Komentarze były takie: w sumie to sama bym sobie umiała coś takiego zrobić, co będę 50 złotych płacić, to jest przecież grosze warte, a ta, co robiła, chce sobie nieźle dorobić.

Poza tym Kinga wzięła się za temat z trochę innej strony. Jak jej się znaleźć pracy nie uda, to może komuś innemu się poszczęści? Dlatego 15 października wysłała list do premier Ewy Kopacz. Pisze: "moja historia jest wyjątkowa, a zarazem banalna, zawsze znajdzie się ktoś w tej milionowej rzeszy bezrobotnych, który ma podobną historię do mojej. Dlatego pragnę mówić o tych milionach, a nie tylko o sobie".

I faktycznie, o sobie nie opowiada prawie nic, nie żali się, nie skamle, tylko staje się głosem swojego pokolenia. Wylicza wady rządowego programu dla bezrobotnych 50plus. Pisze na przykład, że "nie są patologią i nie chcą żerować na żadnym pokoleniu", że większość z nich "jest pozytywnie nastawiona do zmian i nie chce, by wrzucać nas do worka nieudaczników życiowych, niereformowalnych ludzików i roszczeniowych starców". Że nie chcą rent i "jakichś dziwnych programów naprawczych, na które co drugi bezrobotny się nie kwalifikuje". I że nie wszyscy chcą pieniądze na prowadzenie działalności, bo "nie wszyscy są urodzonymi biznesmenami".

Krytyka Kingi jest konstruktywna, bo proponuje rozwiązania: pieniądze dla pracodawców na szkolenie pracowników mniej wykwalifikowanych lub tych, którzy na zmianę kwalifikacji są gotowi oraz utworzenie w pośredniakach punktu, gdzie będą mogli sprecyzować swe oczekiwania wobec pracownika. A z drugiej strony - przeorganizowanie samych urzędów pracy. "Zlikwidujmy programy stażowe, oceny bezrobotnego przez system, grupowania go do podgrup mniej lub bardziej zaradnych życiowo, bo to generuje czas i pieniądze, a efektów nie ma", apeluje.

Śródtytuł

Takich jak Kinga, bezrobotnych po 50-tce, jest w Polsce od groma. Zdesperowanych kobiet nie brakuje na kobieta50plus w temacie "rynek". Marianna pisze na przykład: "Moje spokojne ułożone życie legło w gruzach, kiedy mała firma mojego męża nie wytrzymała konkurencji. A dziś kto chce pracownika, kobietę po 50-tym roku życia… i w dodatku bez doświadczenia zawodowego i bez 30-letniego stażu. Wiem, że szanse mam nikłe. Skończyłam kursy komputerowe, umiem obsługiwać takie programy jak Word, Excel, Power Point. Ale co z tego? Znaleźć dziś pracę w moim wieku, to jak znaleźć igłę w stogu siana".

Lili: "Mam wyższe wykształcenie, studia podyplomowe, ale pracy już od 2 lat nie mogę znaleźć, nawet jakiejkolwiek. (…) Cierpię na bezsenność, myśli kłębią się w głowie i nie pozwalają spać. (…) Kiedy nie masz nikogo obok siebie i kiedy nie masz środków do życia można oszaleć".

Anna: "Mam 56 lat. Po odbytym stażu załapałam się na pracę i umowę na 3 m-ce. Pod koniec umowy zachorowałam, diagnoza: rak złośliwy. Operacja, szpital, powikłania, znowu szpital. Orzecznik ZUS zamiast na rehabilitację wysyła mnie na rentę - całkowicie niezdolna do pracy. (…) To może zamiast skazywać takich ludzi jak ja na powolną śmierć, od razu z urzędu moja ojczyzna zafunduje mi eutanazję".

Kinga na podstawie tych wpisów i maili, które dostaje, stwierdza wręcz: "zdarza się, że myślimy o okaleczaniu swojego ciała, bo właśnie jest praca dla niepełnosprawnych, a my desperacko szukamy tej pracy". Taki jest właśnie poziom desperacji. A nie musi być. – Nie chodzi o litość, nie cierpię jej. Ale czekam na człowieka, który będzie chciał coś konkretnie zrobić, nieistotne, czy żeby pomóc mnie, Kasi czy Adamowi. Tylko pomyślał logicznie, że jesteśmy ludźmi, w których nie trzeba wkładać żadnych pieniędzy, a którzy przeciwnie, mogą pieniądze państwu dostarczyć swoją pracą. Nawet gdyby były jakieś profity, że przez rok rząd będzie dopłacał pracodawcy. Ale na logikę - czy to się nie zwróci?

Aneta Wawrzyńczak/(mtr), WP Kobieta

POLECAMY:

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (517)
Zobacz także