Anny Przybylskiej przepis na szczęście
Miłość to Jarek Bieniuk, piłkarz Widzewa Łódź. Przyjemność to codzienne obowiązki. Anna Przybylska dojrzała do tego, by rzucić kotwicę. Po życiu na walizkach planuje przeprowadzkę do Warszawy
06.08.2009 | aktual.: 26.05.2010 15:06
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Miłość to Jarek Bieniuk, piłkarz Widzewa Łódź. Przyjemność to codzienne obowiązki. Anna Przybylska dojrzała do tego, by rzucić kotwicę. Po życiu na walizkach planuje przeprowadzkę do Warszawy. O gorszej stronie kulisów sławy, o tym czego nauczył ją ojciec, o swoim związku, dzieciach i nie tylko aktorka zwierza się w wywiadzie dla „Sukcesu”.
SUKCES: Kiedy twój mąż dostał kontrakt w tureckim klubie Antalyaspor Kulübü, na trzy lata poleciałaś do Antalyi. Kiedy miał grać w Nikozji, chciałaś przenieść się na Cypr. Czy teraz, kiedy jest piłkarzem Widzewa, planujesz zamieszkać w Łodzi?
Anna Przybylska: Niekoniecznie. Dojrzałam do tego, by rzucić kotwicę w Warszawie, zwłaszcza że ostatnio bardzo ją polubiłam. Przyzwyczaiłam się do życia na walizkach, choć czasem rzeczywiście brakuje mi czasu i sił. Niedawno 115 km z Łodzi do Warszawy jechałam ponad trzy godziny. Tiry, wyboje. Koszmar.
Nie bałaś się, że przez te ciągłe podróże umknie ci ważna rola, cenne znajomości, kontakty?
Zawodowo w ogóle nie odczułam wyjazdu za granicę. Mieszkając w Turcji, jednocześnie zagrałam w Warszawie w dwóch filmach fabularnych i kilku reklamach. Jedynie z pociągu przesiadłam się do samolotu. Wiem, że są związki, w których mąż i żona funkcjonują osobno, zajęci swoimi zawodowymi sprawami. Ale w naszym przypadku nie ma takiej potrzeby. Mój zawód do tej pory tego nie wymagał. Rodzina powinna być razem, tego nauczyłem się w domu.
Jaki był twój rodzinny dom?
Miałam cudownego ojca. Był oficerem marynarki wojennej. Mama, z zawodu technik gastronomii, opiekowała się domem, mną i siostrą, ale to tata chodził na wywiadówki. Podzielili się rolami. Mama uczyła mnie wrażliwości. Powtarzała: „Ludzi nie wolno krytykować, zawsze trzeba być dobrym”. Mówiła, że świat nie jest ani taki piękny, ani spokojny. Że zdarzają się nieszczęścia. Ma dar zaprzyjaźniania się, chciałaby każdego przytulić.
Co było najważniejsze dla twojego ojca?
Racjonalne myślenie, systematyczność, ambicja. Tacie zależało, byśmy z siostrą miały twardy charakter. „Nie możesz liczyć tylko na faceta, bo nie wiadomo, co cię w życiu spotka” – tłumaczył. I to mu się udało. Jestem niezależna.
Ale spotkałaś też chyba odpowiedniego faceta?
Tak. Nasz związek jest na pewno partnerski. Ale nie będę rozmawiać o szczegółach. Chociażby dlatego, że nie chcę później przeczytać w prasie, jaka jestem biedna. „Ja jestem nieszczęśliwy, sąsiad też, a jej miałoby się udać?!” – irytuje mnie to polskie biadolenie. A już to, co wypisują portale plotkarskie, przechodzi wszelkie pojęcie. Nienawidzę tego.
To po co je czytasz?
Sprawdzam, czy nie piszą o mnie. To już stało się moim uzależnieniem. Boję się otworzyć laptop, żeby nie znaleźć jakiegoś paszkwilu. Ostatnio zmieniłam numer telefonu, bo ja sobie z tym atakiem świata nie radzę. Kładę się spać, choć wiem, że miałam autoryzować pięć wywiadów, ale nie miałam już siły. Bo przecież rano muszę wysłać dzieci do przedszkola, później pojechać z Oliwią na angielski, a na koniec jeszcze sama poćwiczyć. Wieczorem ugotuję kolację i zasnę. Ale wiem, że nazajutrz dziennikarze będą się o te wywiady upominać. Ja się do takiego życia nie nadaję!
Sama wybrałaś ten zawód. Masz nazwisko, popularność, propozycje ról. Grasz i się podobasz.
Bardzo to cenię. Ale to nie tak miało być. Jestem, jak mama, otwarta. Kiedy ludzie zaczepiają mnie na ulicy, chętnie rozmawiam. Gaduła ze mnie. Czerpię z ludzi, obserwuję ich. To potężne studium wiedzy dla aktora. Ale jak mam to robić, skoro dziennikarze tropią mnie na każdym kroku i gonią za sensacją? Nie chcę w tym uczestniczyć.
Na szczęście masz oparcie w Jarku.
Kiedy w 1997 roku grałam swoją pierwszą rolę w filmie „Ciemna strona Wenus”, Radek Piwowarski powiedział: „Na miłość boską, Anka, tylko nigdy nie wiąż się z aktorem! Bo będziesz miała zazdrość, zawiść, bezustanną rywalizację”. Jarek jest piłkarzem. Ma swój świat i ja mam swój. Czasem trochę śmiejemy się z siebie. On mówi: „Ja jestem podrzędny piłkarzyna, a ty marna aktorka…”. Albo w przypływie lepszego humoru dodaje: „Marna, bo marna, ale zawsze artystka…”. Ale to tylko żarty. Na co dzień dogadujemy się ze sobą i potrafimy się wspierać. Nie ma granic między nami. Czasami wydaje mi się, że jesteśmy sobie bliscy jak rodzeństwo.
Podobno dobre małżeństwo jest jak stół o trzech nogach. Ważne są trzy punkty: przyjaźń, seks i ekonomia.
Nasz stół jest stabilny. (śmiech) Może czasem trzeba podłożyć jakąś kartkę, bo jedna noga przykrótka, ale to potem się jakoś wyrównuje. Nam zdarzają się tylko drobne konflikty typu: „Kto ma wyrzucić śmieci”, czy „Ja zrobiłam kolację, to ty przeczytaj dzieciom bajkę na dobranoc”. Wolę, żeby Jarek czytał bajkę, bo ja ledwie zacznę czytać, już zasypiam. „Chcecie bajkę? Oto bajka. Była sobie Pchła Szachrajka…”. I przy Szachrajce już śpię. Jestem klasycznym skowronkiem, padam wieczorem, ale za to, nie mogąc się doczekać mojej porannej kawy, lubię wstać nawet o szóstej rano. Od dziecka tak miałam. Mój tato też tak rano wstawał. Zwykł budzić mnie pytaniem: „Kanapki? Herbata z mango?”. I ja natychmiast otwierałam oczy.
Jarek też jest skowronkiem?
On jest sową. Wieczorami nasz dom należy do niego. Otwiera słoiki z oliwkami, dżemy, jest herbata, a ja rano mam co sprzątać. W przeciwieństwie do Jarka lubię poranną ciszę – wtedy mam czas na internet, książkę, gazetę i kawę. Dopiero potem jadę z dziećmi do przedszkola i jeśli nie mam zdjęć, spokojnie zajmuję się codziennymi sprawami.
Nie denerwuje cię codzienność?
W liceum zadzwonił do mnie pewien chłopak. Chciał się ze mną umówić. Kiedy się spotkaliśmy, opowiedział, jak zdobył mój numer. Sprawiło mu radość, że wziął książkę telefoniczną, obdzwonił iluś tam Przybylskich w Gdyni i tak mnie znalazł. Pamiętam, jak powiedział, że cieszą go rzeczy małe. I u mnie jest tak samo: trochę błękitnego nieba, spacer, przejażdżka na rowerze, wspólny obiad.
To wszystko cieszy człowieka, kiedy nie ma większych kłopotów. Miałaś kiedyś takie?
Na szczęście nie. Może trochę z finansami, zanim na dobre zaczęłam pracować. Na szczęście to Jarek inwestuje pieniądze, które zarabiamy. Jego to kręci. On zajmuje się makroekonomią, a ja mikroekonomią w naszym związku. Gdyby nie Jarek, wszystkie pieniądze natychmiast bym przepuściła. Na zakupy, jedzenie, ubrania dla dzieci. Nie zastanawiałabym się, tak jak Jarek, czy wpłacić na fundusz, pooszczędzać trochę, bo może kiedyś tych pieniędzy zabraknie. Nie za bardzo martwię się, co będzie kiedyś. Może także dlatego czuję się tak szczęśliwa? Jarek dla odmiany kompletnie nie radzi sobie z codziennością. Zdarzają się konflikty, bo ja się na przykład pieklę o ten wieczorny bałagan, a on mi na to, że zawracam mu głowę duperelami. Ale z tych prozaicznych rzeczy składa się życie.
Kiedy się poznaliście?
Zawsze wiedzieliśmy „who is who”, bo jesteśmy z Trójmiasta. Na początku to było zwykłe randkowanie. Ale kiedyś pojechałam do Jarka do Berlina, gdzie trafił po zgrupowaniu, i razem wróciliśmy do Wronek. Jarek miał tam klubowe mieszkanie. Było megaromantycznie. Udzielił mi się klimat miasteczka. Siedziałam na ławce, udawałam, że kołyszę dziecko w wózku i gadam z sąsiadkami. I wykrakałam – parę miesięcy później zaszłam w ciążę. I to nie była wpadka. Bardzo chcieliśmy mieć dziecko.
Wronki polubiłaś na dobre?
Dzięki „Złotopolskim” byłam już wtedy dość popularna, a wcale nie czułam się tam osaczona. Ludzie przynosili mi grzyby, sąsiadka, wracając z nocnej zmiany, na klamce wieszała mi chleb, a do naszego domu przychodziły gromady dzieciaków po autografy. Uroczy czas.
Dziś sama masz już dwoje dzieci. Myślicie o trzecim?
To nie jest wykluczone. Nigdy nie uważałam, że dzieci mogą szkodzić karierze. Zawsze mnie irytowało, gdy koleżanki dawały mi do zrozumienia, że teraz nie mogą być w ciąży, bo coś tam… Wygląda na to, że wyszło na moje, bo dopiero po urodzeniu Oliwii moja kariera wybuchła jak wegetacja roślin wiosną. Zmienił się mój stosunek do pracy, a reżyserzy zaczęli widzieć we mnie kobietę, a nie podlotka z krzywymi kolanami. Moja ukochana, nieżyjąca już, babcia powiedziała kiedyś, że dopiero po trzydziestce wszystko staje się piękne. Miała rację. Życie zawodowe się rozwija, dzieci stają się osobowościami i coraz częściej pokazują charakterki.
Widzisz w Oliwii własne odbicie?
Tak. Czasem powie coś takiego, co nie bardzo nam się z Jarkiem podoba. Nagle łapię się na tym, że moja córka odpowiada mi tak samo, jak ja kiedyś mojej mamie. Charakterologicznie jest zlepkiem nas obojga.
Wydajesz się osobą otwartą, bezkonfliktową. Dlaczego zatem rozpadło się twoje pierwsze małżeństwo?
Rozpadło się i nie ma o czym mówić. Tyle wydarzyło się z Jarkiem, że o tamtym związku dawno zapomniałam.
Pobraliście się w końcu?
Nie, chociaż mówimy o sobie „mąż” i „żona”. No bo jak mamy siebie nazywać? Oliwka pyta bez przerwy: „Kiedy w końcu weźmiecie ślub?”. Oboje tego chcemy. Tylko nie mamy czasu. Żyjemy intensywnie. Rodziły się dzieci. Była Turcja. Teraz jest szkoła Oliwii. Do ślubu nie mamy głowy. Teraz czekamy, aż córka skończy zerówkę i jesteśmy coraz bliżsi ostatecznej decyzji o przeprowadzce do Warszawy. Polubiłam to miasto.