Bogumiła Ulanowska: Wyzwania trzeba kreować samemu
Góralka urodzona w Zakopanem, po ślubie przeprowadziła się do Nowej Soli, gdzie mieszka do dziś. W 1992 roku założyła świetnie prosperującą firmę Omni Modo specjalizującą się w projektowaniu i szyciu odzieży ochronnej, roboczej oraz toreb reklamowych. Autorka patentu na ubranie dla spawacza. Jej pasje to podróże, nurkowanie i praca w ogrodzie.
30.12.2012 | aktual.: 12.06.2018 14:32
Góralka urodzona w Zakopanem, po ślubie przeprowadziła się do Nowej Soli, gdzie mieszka do dziś. W 1992 roku założyła świetnie prosperującą firmę Omni Modo specjalizującą się w projektowaniu i szyciu odzieży ochronnej, roboczej oraz toreb reklamowych. Trenowała łyżwiarstwo szybkie. Studiowała oligofrenopedagogikę w Krakowie i prawo obrotu towarowego we Wrocławiu. Jest członkiem Zarządu Organizacji Pracodawców Ziemi Lubuskiej. „Kobieta Przedsiębiorcza” nagrodzona przez AVON (2005). Autorka patentu na ubranie dla spawacza. Jej pasje to podróże, nurkowanie i praca w ogrodzie.
Marzyła Pani o własnej firmie?
- Nie, marzyłam o byciu nauczycielem.
To skąd pomysł na biznes?
- Z głupoty. Nie wiedziałam wtedy, z czym to się wiąże. Gdybym miała tę wiedzę, którą mam teraz, pewnie bym się nie odważyła.
Co było takie trudne?
- Trudne było wszystko. Decyzję o założeniu firmy podjęłam dosyć spontanicznie. Wobec klienta z Danii zobowiązałam się, że w ciągu miesiąca z linii produkcyjnej zejdzie pierwsza partia towaru. Zamówił u nas odzież ochronną - kurtki podobne do tych, jakie noszą rybacy czy wędkarze. Wszystko miało być zrobione w zupełnie nowej technologii, niestosowanej wtedy w Polsce. Mąż wsadził trzech naszych pracowników do poloneza i zawiózł ich na tydzień do Danii, żeby się przeszkolili. Ja w tym czasie wyremontowałam dwa pomieszczenia, w których miała mieścić się firma; pożyczyłam od znajomego maszynę do szycia i zaczęliśmy działać.
Udało się z tą produkcją w miesiąc?
- Tak. To był nasz pierwszy sukces.
Jak początkująca firma zdobyła klienta z Danii?
- Wykorzystałam znajomości ze Spółdzielni Inwalidów, w której pracowałam przed założeniem własnego biznesu. Znajomy powiedział, że ma klienta z Danii, który poszukuje szwalni. Warunek był jeden - produkcja ma się zakończyć w miesiąc. „Oczywiście” - stwierdziłam. I tak się zaczęło.
Przed rozpoczęciem biznesu przez ponad trzy lata była Pani zastępcą prezesa w Spółdzielni Inwalidów.
- Pracowało tam ponad 650 osób. Oprócz rehabilitacji zajmowałam się też handlem. Działy socjalny i ekonomiczny były pod moją pieczą. Dzięki temu, kiedy zakładałam firmę, wiedziałam, co to jest faktura, co to są podatki, czym zajmuje się kodeks pracy. Sprawy formalno-prawne nie były problemem. Bardzo szybko okazało się natomiast, że inaczej zarządza się ludźmi z pozycji prezesa czy zastępcy prezesa, a inaczej wszystko wykonuje się samemu. W spółdzielni inwalidów miałam swoich ludzi. Ustalałam, co ma być zrobione, a kierownicy byli od tego, by to wykonać. Trudniej było kiedy to ja musiałam zrobić nabór do firmy, kiedy ja musiałam coś wyegzekwować od pracowników. A nie stać mnie było na sekretarkę, na kierowcę, na zaopatrzeniowca, nawet na sprzątaczkę. Przychodziłam więc w niedzielę i sprzątałam zakład. Zresztą wtedy to były tylko dwa pomieszczenia.
Za to należały do Pani.
- Tak. Dlatego pomimo tego sprzątania i innych problemów byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Pamiętam, że kiedy ekipa remontowa rozburzyła ściany w tych dwóch pokojach, usiadłam na środku i pomyślałam: „Boże, jakie to ogromne”. A to było jakieś czterdzieści metrów kwadratowych.
Myślała Pani wcześniej o szwalni?
- Skąd. Całe życie chciałam pracować z dziećmi.
Jako nauczycielka.
- Skończyłam pedagogikę specjalną i chciałam pracować właśnie w tym specyficznym środowisku, chciałam pomagać ludziom. Przed wygraniem konkursu na zastępcę prezesa Spółdzielni Inwalidów pracowałam w szkole przez trzy miesiące. Szłam tam z wielkimi ideałami. Myślałam, że jak skończyłam studia z wyróżnieniem, to w małym, prowincjonalnym miasteczku będzie czekał na mnie czerwony dywan. Nie wzięłam pod uwagę, że w szkołach specjalnych do pensji dostawało się dwudziestoprocentowy dodatek, który był bardzo kuszący nawet dla dziewczyn po liceum. One co prawda nie miały studiów, ale i tak były lepsze ode mnie. Miały szwagra, wujka czy brata, którzy mogli im tę pracę załatwić. Ja nikogo takiego nie miałam, byłam obca. Przez trzy miesiące pracowałam więc jako pedagog szkolny. Zajęcie było rewelacyjne, dyrektorka wspaniała, ale środowisko mi nie odpowiadało.
Dlaczego?
- Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: mam problem z uczennicą Anią. Idę do mojej koleżanki nauczycielki i mówię jej, że coś mi się u tej dziewczynki nie podoba. Pytam, czy mogę przyjść jutro na lekcje, bo chcę tę Anię poobserwować. A ona mi na to: "No coś ty, ale przecież ja nie jestem przygotowana do lekcji." Tłumaczę jej, że nie przychodzę na hospitację, chcę tylko popatrzeć na to dziecko, zobaczyć jak sobie radzi, czy współdziała z innymi uczniami, czy skupia uwagę.
Kolejna sytuacja to podwyżki dla nauczycieli, kiedy rada pedagogiczna zdecydowała, że wszystkim należą się po równo bez względu na zaangażowanie, sukcesy, osiągnięcia. Nie mogłam tego pojąć. Jestem niezależna, staram się być niezależna jak najbardziej potrafię, a wiedziałam, że w szkole tej niezależności mieć nie będę. Kiedy więc straciłam pracę w spółdzielni, podjęłam decyzję, że do szkoły nie wracam. Potem trochę tego żałowałam, bo na początku w ogóle nie zarabiałam. Przez pierwsze osiem lat prowadzenia firmy było mi naprawdę bardzo ciężko. Zawsze miałam tak ustawione priorytety, że najpierw płaciłam ludziom, potem państwu, a na końcu sobie. Pamiętam takie czasy, kiedy po uregulowaniu wszystkich należności zostawało mi 20 złotych. Siedziałam i zastanawiałam się, co z nimi zrobić? Zatankować, kupić jedzenie czy może jeszcze coś innego? Dobrze, że syn przynosił od babci tak zwane łupy, czyli produkty żywnościowe. On był strasznym niejadkiem, więc babcia "płaciła" mu za to, że jadł. To było dodatkowe źródło
finansowania w domu.
Pomimo tych dwudziestu złotych na koniec miesiąca nigdy nie miała Pani dość? Nie kusiło Panią, by powiedzieć "koniec, dłużej nie dam rady"?
- Oczywiście, że były momenty załamania. Szczególnie przez te pierwsze osiem lat, kiedy musiałam liczyć każdy grosz, kiedy nie było mnie stać na nic ponad to, czego potrzebowała firma. Raz w życiu zalegałam z płaceniem ZUS-u. Miałam do wyboru - zapłacić ludziom albo opłacić ZUS. Wybrałam to pierwsze, a z ZUS-em ustaliłam, że należność będę regulować w ratach. Wtedy było to jeszcze możliwe. Po jakimś czasie przyszło zawiadomienie, że mam 50 złotych nadpłaty w ZUS-ie. Myślałam wtedy, że się popłaczę ze szczęścia.
Pewnie byłoby łatwiej, gdybym miała wsparcie ze strony rodziny. Tego bardzo mi brakowało. Mieszkałam już wtedy pięćset kilometrów od rodziców i rodzeństwa. U męża wsparcia nie miałam. Dziś myślę, że to była rewelacyjna rzecz. To mnie motywowało. Jestem góralką i jak góralka myślałam: „ja ci jeszcze pokażę”. Gdyby nie ta jego niewiara, pewnie bym tyle nie osiągnęła.
Ciężkimi momentami były też zmiany profili produkcji, kiedy nie wiedziałam, co będzie dalej z firmą. Ale w takich momentach zawsze myślałam o ludziach, którzy u mnie pracują. Wiedziałam, że nie mogę się poddać, bo co będzie z nimi? Miałam też taki moment w życiu, gdy na miesiąc straciłam wzrok. Przeniosłam sobie opryszczkę do oka, niby banalna rzecz, ale przestałam widzieć. To był czas kiedy oprócz budowy domu prowadziłam jeszcze budowę nowego zakładu. Poważnie się wtedy zastanawiałam, kto będzie chciał ze mną pracować, skoro nie jestem w stanie nawet sprawdzić ściegów? Dziś się śmieję, że płakałam wtedy tak dużo, że chyba wypłakałam i chorobę. Dzień przed operacją rogówki okazało się, że znów widzę.
Kto Pani pomaga w firmie?
- Dwie Moniki i Sławek. To moi pracownicy, choć zdarza się, że mówię o nich "moje dzieci", a oni czasem zwracają się do mnie "mama". Jedna Monika zajmuje się sekretariatem, jest moją asystentką. Została do mnie skierowana z urzędu pracy. Na początku nic nie potrafiła. Pamiętam, jak stała przede mną pierwszego dnia. Popatrzyłam na nią i zapytam: "Nauczy się pani wszystkich programów miesiąc?". "Nauczę się. Tylko czy ja muszę chodzić do pracy codziennie w garsonce?" "Nie, nie musi pani.". I tak to trwa już dobrych kilkanaście lat. Śmieję się, że przez nią mam coraz mniej pracy, bo wszystko mi zabiera. Sławek przyszedł do nas tylko na wakacje po zdanej maturze. Potem zrobił studia informatyczne, po których dostał propozycję lepiej płatnej pracy. Ale któregoś dnia przyszedł do mnie i mówi: "Wiesz mama, zostaję u ciebie. Tu jest najlepsza atmosfera pracy." Druga Monika została przyjęta do sprzątania, bo była w takiej sytuacji życiowej, że trzeba jej było pomóc. W tej chwili jest szefową produkcji. To są trzy
najważniejsze osoby w firmie.
Na co Pani zwraca uwagę zatrudniając ludzi?
- Z każdą osobą związana jest osobna historia. Najczęściej jest to poplątana historia życia. Oczywiście, ludzie muszą mieć umiejętności, ale wielu z nich zatrudniłam, bo akurat trzeba było im pomóc. Zazwyczaj przychodzą z polecenia. To jest dobre, bo ci, którzy polecają, automatycznie zobowiązują się do opieki nad tymi nowymi. Mam też taką zasadę, że na stanowiska produkcyjne, gdzie liczy się akord, zatrudniam osobę na tydzień i mówię, że po tygodniu porozmawiamy znowu i wtedy albo wypłacę należność i rozstaniemy się w zgodzie, albo dam zatrudnienie. To się sprawdza, bo oprócz umiejętności ważne jest też współdziałanie w grupie, zwłaszcza w tak niewielkim zakładzie jak nasz.
Uważam, że w prowadzeniu biznesu bardzo ważni są ludzie, których się spotyka w określonych momentach życia. Ja akurat do ludzi mam wielkie szczęście. Początkowo firma szyła głównie w ramach tak zwanego przerobu uszlachetniającego, czyli sprzedawaliśmy siłę roboczą, mniej tam było naszego wkładu. Potem zaczęliśmy szyć ubrania dla spawaczy i to był strzał w dziesiątkę. A zaczęło się dosyć niepozornie. Na targach branżowych dowiedziałam się, ze jedna z dużych firm ma problem, bo ich klient poszukuje produktu chroniącego głowę spawacza. Ten, który mieli, przepalał się. A ja akurat poznałam panią z firmy, która sprzedawała tkaniny specjalistyczne. I tak od słowa do słowa rozpoczęłyśmy współpracę, w wyniku której zbudowałyśmy rynek dla światowej firmy 3M. Produkty, które tworzymy są sprzedawane na całym świecie.
Dużo Pani pracuje?
- Chyba nie, bo gdy jadę odpocząć, wyłączam komórkę. Jeszcze trzy lata temu tego nie robiłam.
Maili też Pani ciągle nie sprawdza?
- Nie, trzeba dać ludziom pracować. Firma jest na takim etapie, że ja już nie muszę wszystkiego. A kiedyś tak przecież było. Musiałam robić wszystko. Od zamówienia papieru toaletowego, igieł i materiałów, po wystawianie faktur i sprawdzanie czy towar dotarł do klienta. W tej chwili działają mechanizmy, które zostały stworzone przez te dwadzieścia lat funkcjonowania firmy. Oczywiście muszę je kontrolować, ale coraz częściej łapię się na tym, że widzę, że na produkcji coś się dzieje, a ja o tym nie wiem. Od razu zaczynam się niepokoić, wyrzucać sobie, że może za bardzo odpuściłam, ale patrzę i dochodzę do wniosku, że działa bez zarzutu i to beze mnie. Oczywiście strategiczne decyzje podejmuję ja, ale mam świadomość, że jakiś czas może mnie nie być i nic złego się nie stanie. Mam już tak dobrze, że coraz częściej z tyłu głowy zapala mi się czerwona lampka, że muszę działać, muszę robić coś nowego, żeby się nie rozleniwić.
Muszą pojawiać się nowe wyzwania?
- Te wyzwania trzeba kreować samemu. Warto o tym pamiętać i kiedy jest zbyt wygodnie, od razu reagować. Czasem się o tym zapomina, zwłaszcza gdy ktoś, tak jak ja, jest trochę leniem. Ja lubię odpoczywać, lubię ciszę, spokój, nurkowanie.
Nurkuje Pani, żeby oderwać się od rzeczywistości?
- Zaczęłam nurkować ze strachu przed wodą. Topiłam się, nie potrafiłam pływać. Mogłam z tym żyć, albo spróbować to przełamać. Wybrałam tę drugą opcję, zwłaszcza, że poznałam ludzi, którzy nurkowali i często opowiadali jaka to fantastyczna przyjemność. Zaczęłam dziesięć lat temu. W tym roku nurkowaliśmy w Cenotach w Meksyku. Wszystko, co do tej pory widziałam na świecie, to jest nic w porównaniu z tym, co zobaczyłam tam. Warto było być upartą i pokonać ten swój lęk przed wodą.
A w prowadzeniu biznesu upór pomaga?
- Upór i wytrwałość. Ale jednocześnie własny biznes jest trochę jak narkotyki czy papierosy. Kiedy się raz spróbuje to wciąga. Wciąga, ponieważ jest przyjemne. Tak, prowadzenie własnego biznesu jest trudne, ale jednocześnie jest po prostu przyjemne.
Agnieszka Sadowska (ags), kobieta.wp.pl