Gdzie ten seks?
Carrie nie zaszła w ciążę, Charlotte nie miała romansu, Penelope Cruz nie uwiodła Mr.Biga, nikt nie splajtował i nikt nie umarł. To wszystko…? - rozlega się jęk zawodu wśród fanek „Seksu w wielkim mieście”, które od 26 maja mogą w kinach zobaczyć drugą część filmu.
Carrie nie zaszła w ciążę, Charlotte nie miała romansu, Penelope Cruz nie uwiodła Mr.Biga, nikt nie splajtował i nikt nie umarł. To wszystko…? - rozlega się jęk zawodu wśród fanek „Seksu w wielkim mieście”, które od 26 maja mogą w kinach zobaczyć drugą część filmu. Tak, to wszystko: Carrie, Samantha, Charlotte i Miranda są o dwa lata starsze, ale czy mądrzejsze?
Przez kilka dobrych lat serial „Seks w wielki mieście” był swoistym przewodnikiem dla kobiet. Superprodukcją, która w trzydziestominutowych odcinkach zawierała pytania o sens życia oraz prawdy i półprawdy dotyczące kwestii takich jak miłość, przyjaźń, zaufanie, odpowiedzialność i poczucie własnej wartości. Serial był hołdem złożonym kobietom – matkom, singielkom, rozwódkom, osobom samotnym z wyboru i ciągle poszukującym. Cztery kobiety, główne bohaterki, były personifikacją dziewczęcych marzeń o fajnym życiu, przyjaciółkach na zawsze, sukcesach w pracy, przystojnych mężczyznach i pięknych strojach.
Filmowa adaptacja dalszych losów przyjaciółek z Nowego Jorku nadszarpnęła nieco ikonę, jaką był serial, skupiając się głównie na metkach i pierwszoligowych markach ciuchów. Pierwsza część filmu była nachalnym, chociaż sprawnie ulepionym product placementem, gdzie między zwroty akcji i żartobliwe dialogi, upchnięto modną wodę mineralną, najnowszy model Mercedesa Benza i całą masę szpilek od Manolo Blahnika. Mimo że prawdziwi fani „Seksu w wielki mieście” jęczeli, że film ma się nijak do serialu, produkcja zarobiła krocie i przez pewien czas królowała w zestawieniach box office. Nakręcenie drugiej części było kwestią czasu i zabrało producentom i ekipie tylko dwa lata.
24 miesiące wystarczą, aby stworzyć hit. To także dostatecznie długo, by wyprodukować gniot. Twórcy „Seksu w wielkim mieście 2” uplasowali się gdzieś pośrodku. Film nie jest szaleństwem na miarę serialu, jest też dużo gorszy od pierwszej części, ale nie na tyle zły, by zbojkotować seks, miasto, które nigdy nie zasypia i cztery przyjaciółki.
W drugiej odsłonie filmu panie, mimo sztuczek z oświetleniem, kilogramów botoksu i świetnej pracy makijażystów, są dużo starsze. Dlatego ich figle, trzpiotowate przygody oraz rozterki duszy jakie przeżywają nastolatki („Pocałowałam byłego chłopaka! Co mam zrobić? Czy mam o tym powiedzieć Mr. Bigowi?”) lekko drażnią. Widać, że twórcy filmu sami nie wiedzieli, gdzie uplasować szalone dziewczęta po czterdziestce. Pokochaliśmy je jako młode „trzydziestki” (nawet Samanthę, która pod koniec serialu miała 45 lat), więc trudno teraz zmieniać optykę i traktować je jako sumienne matrony, dające dobre rady.
* SEKS W WIELKIM MIEŚCIE 2 – ZWIASTUN* Zresztą film jest jednak dobrymi radami naszpikowany: poradnik Suzanne Sommers o menopauzie, w którym zaczytuje się Samantha, i z którego czerpie witalność, jest bestsellerem w Stanach Zjednoczonych, a hummus z cieciorki, pełen naturalnych estrogenów, święci triumfy na tzw. ladies’ night. Tylko czy takich mądrości oczekiwano po „Seksie w wielki mieście”?
Film jest oczywiście po brzegi wypełniony bajecznymi ciuchami, bo przecież „Seks w wielkim mieście” zawsze był związany z modą. Lecz pomimo tego, że są one niezwykle kolorowe i bardzo kosmiczne, trudno inspirować się przepychem i haftowanymi szyfonami, jak z opowieści Szeherezady. Przepych i dostatek rozdęty do granic przyzwoitości to motyw przewodni estetyki drugiej części „Seksu w wielki mieście”. Bo przeciętność i zwyczajna codzienność w każdym wymiarze, to źródło lęków filmowej Carrie Bradshaw. Główna bohaterka wpada w panikę, że gasną iskry podsycające temperaturę jej związku z Mr. Bigiem i histeryzuje, gdy widzi go rozpartego na kanapie w kapciach i z gazetą. Potrzebna jej podróż na Daleki Wschód, aby zreflektowała się, że w sumie całe życie marzyła o takiej sytuacji.
Przez wszystkie lata „Seks w wielkim mieście” był cudowną bajką o życiu bardziej glamour, niż to w rzeczywistości. Problemy, z którymi borykały się główne bohaterki, mimo że czasem dotyczyły przyziemnych kwestii (choroba, utrata pracy, strata bliskich, rozwód, zdrada), przedstawiane były w niezwykle bajkowej otoczce. Niewiadomo, czy doświadczenia kryzysu gospodarczego, czy też upływający czas spowodowały, że twórcy serialu uznali, że należy wpuścić nieco prawdziwego życia do tej wypełnionej torebkami Birkin i koktajlami Cosmopolitan opowieści.
Film, mimo wielu zmian dekoracji i plenerów, toczy się niespiesznie. Zniknęły gdzieś wartkie dialogi, słownych dowcipów i humoru sytuacyjnego jest też jakby nieco mniej. Przez większość czasu widz ma poczucie, że ogląda średniej jakości spektakl teatralny o losach kobiet w średnim wieku, które dramatycznie boją się upływu czasu i związanych z nim konsekwencji.
Łabędzim śpiewem szalonej młodości ma być wyjazd czterech przyjaciółek do pełnego rozrywek i bogactwa Abu Zabi. Tam, z daleka od nowojorskich przyległości, panie zażywają luksusu i konwersują o dzieciach, małżeństwie i pracy. Na egzotycznej wycieczce jest trochę kulturowych dysonansów (głupie Amerykanki łaszczą się na podrabiane rolexy na bazarze i nie zawsze zakrywają grzeszne ciało) oraz występy na hotelowym karaoke. Panie są pod wrażeniem cudów, jakie czyni goszczący je bogaty szejk i jak szybko te cuda się kończą, gdy przyjaciółki stają się nagle persona non grata w Emiratach Arabskich. Zmuszone wyjechać z królestwa bogactwa, wracają do Nowego Jorku. Jeszcze tylko kupią sobie pantofelki na arabskim suku i przybiją piątkę zakwefionym mieszkankom Abu Zabi, które też kochają Diora. Morał z tego żaden. Pozostaje tylko westchnięcie pełne zawodu. Dokładnie tak, jak po nieudanym seksie…