Posągowa komediantka
Piękna, wyniosła i zimna. Choć wydaje się to niemożliwe, są momenty, w których się czerwieni. W dzieciństwie nie była „szefem bandy” – teraz przyciąga wzrok tłumów. Mężczyźni lubią ją adorować, a ona opowiada świńskie kawały. Na Kanapie Fashion zasiada Tamara Arciuch.
07.07.2009 | aktual.: 21.06.2010 13:06
Piękna, wyniosła i zimna. Choć wydaje się to niemożliwe, są momenty, w których się czerwieni. W dzieciństwie nie była „szefem bandy” – teraz przyciąga wzrok tłumów. Mężczyźni lubią ją adorować, a ona opowiada świńskie kawały. Na Kanapie Fashion zasiada Tamara Arciuch.
Anna Puślecka: Ma Pani bardzo oryginalne imię. To na cześć szalonej Tamary Lempickiej?
Tamara Arciuch: Raczej nie (śmiech). Moi rodzice zawsze bardzo sympatyzowali ze Wschodem. Nie mamy wprawdzie korzeni rosyjskich, ale moja babcia była prawosławna i miała na imię Nadzieja; a jej siostra Lena, więc rosyjskie imiona pojawiały się w naszej rodzinie. Ja zostałam Tamarą i całe dzieciństwo cierpiałam z tego powodu – koleżanki przezywały mnie „ruska dziewczyna”. Teraz się cieszę, że mam oryginalne imię; od razu wiadomo, o kogo chodzi.
Każde imię niesie ze sobą pewne cechy charakteru. Jaka jest Tamara?
Drzemią we mnie pokłady szaleństwa i ogromnej niezależności. Ale kiedy pracuję z ludźmi, to pewnym cechom nie mogę dawać wielkiego upustu, bo byłoby to po prostu nieznośne. Nie mogę powiedzieć sobie ot tak: „Teraz mam taki styl – będę szalona, wyemancypowana i mam w nosie cały świat!” Wbrew pozorom zwracam uwagę na to, czy moje zachowanie przeszkadza światu, czy nie. Staram się oceniać sytuację i to determinuje cechy, które w sobie uruchamiam. Krótko mówiąc – panuję nad tym.
Na poczcie głosowej ma Pani nagranie: „Cześć, tu Tamarka. Zostaw wiadomość”.
Paradoksalnie nie lubię, jak ludzie mówią do mnie „Tamarka”, ale kiedy dzwonią to dobrze, żeby im było miło.
Blondynka, piękna kobieta, silna, wyniosła. Czy zakłada Pani maskę ochronną przed światem?
O to trzeba zapytać psychologa (śmiech), bo świadomie nie zakładam żadnej maski. Przyznam jednak, że w momencie, kiedy jestem nieoswojona z innym człowiekiem, to chowam się w skorupę. Każdy ma jakąś maskę – jedni chowają się za opowiadanie kawałów, inni za nadmierne mówienie. W ten sposób oswajają otocznie. Ja się chowam za murkiem, nazwijmy to, nieprzystępności. Często nie chcę tego i nie podoba mi się to. Kiedy byłam w liceum, zaczęły się pojawiać pierwsze sygnały od ludzi, że jestem wyniosła. Taką łatkę miałam przyczepioną od dawna. Role, które Pani gra, też nie pomagają w przełamaniu tego wizerunku…
No i ten mój typ urody. Kiedy się nie uśmiecham, mam chłodny wyraz twarzy. Co Pani robi, żeby przełamywać lody w relacjach międzyludzkich? Interesuję się drugim człowiekiem, rozmawiam z nim i skupiam na nim swoją uwagę. Chcę też pokazać, że mam dystans do siebie, czasami robię sobie z siebie żarty. Uśmiech jest jak wytrych do wnętrza drugiej osoby. Poza tym staram się też znaleźć jakąś rzecz, co do której wiem, że mój rozmówca ma słabość. Jeśli podejrzewam, że mężczyzna ma hopla na punkcie samochodów, to staram się z nim rozmawiać na ten temat, choć zupełnie nie znam się na motoryzacji. Facet wtedy się otwiera, zaczyna gadać – rozmowa przechodzi na inne rejestry.
Przełamywanie lodów idzie Pani gorzej z mężczyznami czy z kobietami?
To zależy od człowieka, nie ma tu jakiegoś wyraźnego podziału. Mężczyźni często mnie adorują. Zdarza się, że takie sytuacje w innych kobietach wyzwalają reakcję „dlaczego to nie mnie adorują?” Ale nie pamiętam momentu, w którym kobiety w jakiś przykry sposób dałyby mi się we znaki. Raczej spotykam na drodze świetne kobiety.
Lubi być Pani pępkiem świata?
Do pewnego momentu każdy lubi. Nie przyznajemy się do tego, ale każdy lubi być w centrum zainteresowania. Przychodzi jednak taki moment, w którym zaczyna mnie to peszyć. Czuję pewną niezręczność, gdy na sesji czy na planie ludzie za bardzo się mną zajmują, zaczynają „zapinać but”, „słodzić herbatę”, itp. I choć często wynika to z ich obowiązków, nie uważam tego za oczywistość. Zaleganie pod przysłowiowym baldachimem nie leży chyba w mojej naturze.
Jako początkująca aktorka zakładała Pani taki scenariusz, że może ciągnąć tak zwane „ogony” aktorskie i z kariery będą nici?
Było ciężko, ale już na trzecim roku grałam w teatrze, a na czwartym w serialu. Człowiek kiedy kończy szkołę, to myśli, że za chwilę nastąpi boom, że wyskoczy na orbitę i zawojuje wszechświat. Bardzo się cieszę, że u mnie szło wszystko bardzo powoli, że minęły lata, zanim osiągnęłam to, co mam teraz. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że nie będzie to trwało wiecznie, że aktorstwo to zawód bardzo kapryśny i ulotny. Ludzie szybko się nudzą pewnymi typami.
Kiedy zarabiała Pani 400 czy 500 zł gołej pensji w teatrze, to była wściekła na aktorstwo, miała żal do losu?
Byłabym hipokrytką, gdym powiedziała inaczej. Czasami miałam poczucie niesprawiedliwości, bo ktoś dostał rolę, a ja wiedziałam, że byłam lepsza. Znam uczucie zazdrości, rozgoryczenia, że to nie mnie się przytrafia ten łut szczęścia. Teraz mam dobry czas, sporo gram i jestem popularna. Z jednej strony jest to dobre, bo mogę się spotkać z ciekawymi ludźmi, udzielać wywiadów do fajnych pism. Ludzie się mną interesują, chcą usłyszeć moje zdanie na różne tematy i to jest miłe. Z drugiej strony taka popularność oznacza, że zbyt wiele osób ma dostęp do mojego życia, wchodzi do niego z buciorami, śledzi, grzebie w śmieciach. Jest to ohydne i nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego mnie spotka. Widzę, że pojawiają się we mnie uczucia, których nie miałam wcześniej. Jakie uczucia?
Nienawiści na przykład. Kiedy czytam o sobie rzeczy podane w obrzydliwy i często kłamliwy sposób, to chciałabym opluć tego, kto to napisał. Wkurza mnie, że ktoś wie lepiej ode mnie, co czuję, myślę i mówię, a tak naprawdę ta osoba nie ma pojęcia o moim życiu.
Chodzi o Pani rozwód?
Czy się rozwodzę, czy kogoś kocham, jestem chora albo urodziłam dziecko, czy mój pies ma pchły, a chomik depresję, jest to wyłącznie moja sprawa. O depresję trzeba spytać chomika osobiście.
Czy ma Pani jakieś cechy charakteru, których nie lubi u siebie?
Nie znoszę u siebie słomianego zapału, lenistwa. Jeśli nie mam motywacji, to nic i nikt nie jest w stanie zmusić mnie do działania. A jeśli mam motywację, to mogę góry przenosić. Oprócz tego jestem roztrzepana, niezorganizowana.
Jest Pani nieśmiała?
(zastanowienie) Niektórzy twierdzą, że ta wyniosłość wynika właśnie z nieśmiałości, że jeśli jakaś sytuacja wprawi Panią w zakłopotanie, to Pani się po prostu nie odzywa. Chyba to prawda. Zdarza się, że nawet się czerwienię.
Dorosła kobieta się czerwieni???
Lubię, jak się ludzie czerwienią; mam wrażenie, że nie są do końca zepsuci (śmiech). Kiedy odpadałam z „Tańca z gwiazdami” pani Beata Tyszkiewicz powiedziała: „Pani jest nieśmiała, ja to widzę”. Mnie wtedy odjęło mowę, nie wiedziałam, co powiedzieć i chyba nawet się zaczerwieniłam (śmiech). Nie jestem osobą przebojową, nie wchodzę jak do saloonu, kiedy mam coś załatwić. Jestem przeciwieństwem Karoliny z „Niani”. Chciałabym być tak zaradna i przedsiębiorcza jak ona. Ale żeby to osiągnąć, choć w najmniejszym stopniu, musze się mocno zbierać w sobie. Nie mam przebojowości „z urodzenia”, wszystko jest wypracowane. Staram się pokonywać swoje lęki i mówię sobie: „teraz to zrobię, muszę to zrobić”. To chyba oznaka nieśmiałości.
Nie lubi Pani wieźć prymu?
Nie i nigdy nie potrafiłam skupić na sobie uwagi. Nigdy nie byłam „szefem bandy” – nawet w szkole podporządkowywałam się jakiejś dominującej koleżance. Natomiast, kiedy wchodziłam na scenę, to czułam, że uruchamiam pewien mechanizm, który powoduje, iż przyciągam wzrok ludzi. Myślałam wtedy, że byłoby ogromnym szczęściem, gdybym mogła coś takiego robić w życiu… Kiedy kończyłam szkołę teatralną, miałam już pracę w Krakowie, ale chciałam przyjechać do Warszawy, żeby „przejść się po teatrach”. Jak ma mnie to był wyczyn, bo rozmowa choćby z panią sekretarką kosztowała mnie bardzo dużo, a zimny pot lał mi się po plecach. Przyjechałam do Warszawy na dwa dni, dzwoniłam po teatrach, chodziłam, pukałam do drzwi. Nie było łatwo. W domu rodzinnym miała Pani tak zwany zimny chów czy luz?
Totalny luz. Aż za bardzo!
Nakazy, zakazy?
Nic z tych rzeczy – za każdym razem rozmowa. W ogóle nie miałam okresu buntu, bo nie miałam przeciwko czemu się buntować. Rodzice uczyli mnie odpowiedzialności w rozsądny sposób. Nigdy ich nie zawiodłam. Miałam 16 lat, kiedy po raz pierwszy pojechałam ze znajomymi na wakacje.
Były jakieś błędy młodości?
Były jakieś głupoty, kiedy się piło tanie wino, którego się nie powinno wypić. Choć muszę przyznać, że długo byłam porządnicka – inni palili, ja nie; inni pili, ja nie. Podobno teraz Pani pali jak smok, a jeszcze nawet nie wyjęła Pani papierosów… A kto tak powiedział? W brukowcu napisali??? Kompletna bzdura. I to jest właśnie efekt uboczny popularności. Zdarza mi się, że zapalę papierosa, ale nie jestem nałogową palaczką.
Pani się na kimś zawiodła?
Tak, ale to były drobnostki. Parę osób obdarzyłam zaufaniem na wyrost i konsekwencje tego były przykre.
Ma Pani poczucie humoru?
Chyba tak.
I podobno potrafi Pani „zażartować z facetami”. To cytat z Pani znajomego…
(śmiech) Mówiąc krótko potrafię „doładować do pieca”, opowiedzieć świński kawał, sypnąć jakiś rubaszny tekst. Potrafię tak zażartować, że jest to dwuznaczne. Jak mężczyźni reagują, kiedy piękna kobieta opowiada świński kawał? Normalnie! Staram się jednak robić to w towarzystwie, które świetnie znam. Bywa, że ludzie pokładają się ze śmiechu. Z mężczyznami nie wolno w taki sposób żartować, bo to są bardzo kruche istotki… Mogą sobie za dużo obiecywać. To jest tak podane, żeby nie mieli wątpliwości, iż to jest żart.
Czy zdarzyła się Pani fascynacja partnerem, z którym Pani grała?
Kiedyś tak.
Zaniepokoiło to Panią?
Trochę tak. Proszę zauważyć, że dystans, który ludzie normalnie skracają w innej pracy latami, to my aktorzy mamy zniwelowany „na dzień dobry”. I nie chodzi nawet o sceny miłosne. Z partnerem scenicznym dużo rozmawia się o emocjach dotyczących roli i tym samym człowiek się otwiera. Wytwarza się wtedy bardzo podatny grunt, na którym można się zapomnieć, stracić głowę, poczuć coś do tej drugiej osoby. Wtedy zapala się czerwona lampka?
Samokontrola jest silna. Musi być.
Czym Panią oczarowują mężczyźni?
Jestem pod wrażeniem, kiedy umieją słuchać. To u nich rzadkość. Zazwyczaj „mężczyzna długo nie może wyjść z wrażenia, jakie zrobił na kobiecie”. Czasami wystarczy posłuchać, a nie puszyć pawi ogon. Lubię odpowiedzialność w mężczyznach; nie znoszę lekkoduchów. Bardzo wcześnie wyszła Pani za mąż. Na jakie cechy u mężczyzn wtedy zwraca się uwagę? Jak człowiek ma 22 lata, to na żadne cechy się nie zwraca uwagi – zakochuje się i tyle. Nie jestem kobietą, która urabia facetów na siłę; wolę żeby mężczyzna sam chciał coś zmienić.
Jak reaguje Pani na publikacje na Pani temat, zdjęcia paparazzich?
Nie mogę się przejmować tym, co kto pomyśli, bo zwariowałabym. Jednak to zaszczucie jest dokuczliwe. Kiedyś byłam bardziej spontaniczna – jeśli miałam ochotę, to szłam boso po trawniku; teraz już bym się nad tym zastanowiła, bo konsekwencje mogłyby być nieprzewidywalne. (wyimek)
Sparodiowała Pani Dodę. A co by było, gdyby ktoś Panią sparodiował?
To zależy, jak i kto by to zrobił. Być sparodiowanym to powód do dumy. Nie lubię naśmiewania się z wad fizycznych, raczej staram się wyciągać smaczki związane ze sposobem mówienia.
Doda widziała Pani występ?
Podobno tak i nawet jej się podobało. Ona zdaje się ma poczucie humoru (śmiech).
Zawaliła Pani coś przez pracę?
Kiedyś przez pracę w Warszawie nie doleciałam na przedstawienie w teatrze w Gdańsku.
Dla aktora koszmar… I co było?
Przykro. Zasada jest prosta – w teatrze się nie choruje, można co najwyżej umrzeć. Jak nie dojechałeś na spektakl, to znaczy, że nie żyjesz… Ja nie byłam w stanie nic zrobić, bo była burza. Doleciałam z godzinnym opóźnieniem. Dyrektor wyszedł na scenę i poprosił widownię, żeby poczekała na mnie. Zagraliśmy to przedstawienie, potem musiałam wszystkich kolegów przepraszać. Skończyło się karą finansową, niesmak pozostał.
Wróćmy do pieniędzy. Teraz na co Pani najchętniej wydaje?
Na jedzenie!
???
I wszystko zjadam.
Czyli „przerób” bez konsekwencji dla figury. Tylko pozazdrościć. Jest Pani strojnisią?
W granicach rozsądku. Nie wydam gigantycznej kasy na sukienkę, ale też nie jestem osobą, która ciuła. Pieniądze się mnie nie trzymają. Pożyczam, ludzie mi nie oddają, ja zapominam. Fajne jest to, że mogę zafundować koleżankom kolację. To sprawia mi ogromną radość. Ma Pani swoją stylistkę?
Sama dbam o te sprawy. Czasami pytam o radę Dorotę Williams. Podczas „Tańca z gwiazdami” nie chciałam włożyć pewnej różowej bluzeczki (w której zresztą parodiowałam Dodę). Dorota długo musiała mnie namawiać. Kiedy zobaczyłam zdjęcia, byłam zachwycona… Pocałowałam ją w rękę.
Pani zarobki podsumowano w prasie brukowej.
To kolejna bzdura. Podobno podpisałam kontrakt reklamowy z bankiem.
Zagrałaby Pani w reklamie?
A dlaczego nie?
W każdej?
Nie. Najchętniej w urodowej. I nie ma co tu owijać w bawełnę – priorytetem w takiej pracy jest honorarium.
Potrafi Pani walczyć o swoje, negocjować stawki?
Mam agentkę.
A kiedyś?
Słabo mi to wychodziło, odczuwałam pewien rodzaj niezręczności i wolę, jak to robi za mnie ktoś inny.
Jest Pani ryzykantką?
Tak. Czasami mi się włącza takie: „A, niech tam”
To raczej nonszalancja. Ryzykanctwo to jazda po bandzie.
Można i tak! Raz się żyje (śmiech).
Czego by Pani sobie życzyła za 10 lat?
Żeby było tak samo jak teraz. Chciałabym jak najdłużej pracować i to nie tylko ze względu na moje ładne, niebieskie oczy. Potem jak już nie będą takie ładne i takie niebieskie, to dobrze by było, żeby mogły się jeszcze na coś przydać.
[
]( http://fashionmagazine.pl )