Blisko ludziReni Jusis: Niczego nie poświęciłam

Reni Jusis: Niczego nie poświęciłam

Reni Jusis: Niczego nie poświęciłam
Źródło zdjęć: © AKPA
03.08.2016 14:22, aktualizacja: 03.08.2016 15:19

Po siedmioletniej przerwie Reni Jusis powróciła z nową płytą. Nie lubi pytań o to, co ją w tym czasie ominęło, bo nie czuje, by coś poświęcała. Zaczęła nagrywać, gdy presja odpuściła. Nazywa ten proces entuzjastycznym, choć przyznaje, że sama nie jest łatwa we współpracy. Przy okazji rozmawiamy też o techno w Mielnie, o włóczeniu się po klubach, o wegańskich food truckach, ekologicznych festiwalach i poszerzaniu świadomości. Rozmawiała Katarzyna Paluch.

Kaśka Paluch: Jesteś z Mielna, a nadmorskie miejscowości w letnim okresie dyktują trendy muzyczne i to właśnie tam ważą się losy hitów lata. Jaka muzyka dominowała na mieście, kiedy tam dorastałaś?

Reni Jusis: Chyba techno.

Ale techno czy „techno”?

Wyobraź sobie, kto w tamtych czasach latem był bywalcem Mielna. Młodzież, często w samochodach, które mają podwozie podświetlone na ultrafioletowo… W Mielnie można często posłuchać muzyki z otwartych okien pędzących samochodów lub tych stojących w korkach. Albo wieczorem w dyskotekach, i to nie są jakieś wielce wyszukane propozycje. Pamiętam, jak pierwszy raz występowałam na festiwalu w Opolu i Andrzej Krzywy z De Mono zapytał mnie: „jak ty się uchowałaś w tym Mielnie?” (śmiech). Więc on chyba też miał takie wrażenie, że tam dominuje bardzo popularna muzyka. I może to lepiej, że techno, a nie disco polo. Natomiast dziś słychać tam dużo tanecznej muzyki, oldschoolowej, to nadal jest bardzo inspirujące. Na mnie jednak większy wpływ musiała mieć muzyka klasyczna, z którą miałam do czynienia w szkole muzycznej w Koszalinie, i MTV, które było moim oknem na świat.

Techno, muzyka klasyczna i MTV. Niezły miks.

W MTV królował głównie hip-hop i rock. Ten hip-hop mnie wtedy ujmował, fascynował. Moje szkolne lata upłynęły w rytmie oldschoolowego hip-hopu miksowanego z jazzem, bo to były lata 90. Później jeszcze udało mi się odwiedzić Michała Urbaniaka w Nowym Jorku, mieszkałam u niego przez miesiąc i praktycznie wszystkie pieniądze wydałam na płyty, głównie acidjazzowe.

Duży wpływ na muzyczne ukształtowanie młodego człowieka ma też to, czego słucha się w jego domu.

Rzeczywiście, moje dzieci słuchają tego, co ja, czyli np. Tame Impala, śpiewają tematy z Kraftwerk. Natomiast przez pierwsze cztery lata, kiedy dzieci się pojawiły, słuchałam przede wszystkim muzyki klasycznej. Potrzebowałam odcięcia się od natłoku muzyki, bo poczułam się zmęczona. Wtedy odkryłam, że gitarowa muzyka barokowa bardzo szybko usypia dzieci. Muzycznie nie było mi potrzeba nic więcej. Mam takie poczucie, że dzieciaki też mają prawo same decydować o tym, co im się podoba w muzyce. Niekoniecznie musi być to coś, co podoba się nam. Mówię o tym, co usłyszą gdzieś w przelocie, w sklepie. Przypuszczam, że one nas niedługo zaskoczą i przyniosą płytę, która nas zupełnie nie będzie interesowała, ale będzie ciekawa w ich środowisku. Faktycznie bardzo często jednak to, czego dziś słuchamy, jest zasługą naszego starszego rodzeństwa czy kuzynostwa albo rodziców. Ja Republikę poznałam dzięki moim dwóm starszym kuzynom. Mam przyjaciół, których rodzice mieli ogromne kolekcje jazzowych winyli, i ci ludzie operują tymi wszystkimi tytułami zupełnie naturalnie.

Mój starszy brat konfiskował mi przyniesione z podstawówki kasety, które uważał za obciachowe, i wymieniał na lepszą muzykę. (Śmiech) Byłabyś do tego zdolna?

Nie, każdy musi swoją drogę sam przejść. I od wielu rzeczy nie da się uciec. Ja w szkole muzycznej słuchałam wielkich dzieł najsłynniejszych kompozytorów, ale w domu i tak grałam utwory, które słyszałam na Liście Przebojów „Trójki”. Jestem absolutnie za wolnością, wolnym wyborem.

Czy w najnowszych wywiadach najpopularniejszym pytaniem jest: co robiłaś, jak cię nie było przez te siedem lat?

Chyba tak, co jest zrozumiałe, chociaż to pytanie jest retoryczne, bo przecież wszyscy wiedzą, co robiłam przez ten czas – siedziałam w domu z dzieciakami, zaczynałam nowe życie. Kolejna rzecz, która wszystkich nurtuje, to czy przez ten czas tęskniłam za muzyką. Osoby, które mają dzieci, wierzą, że taki czas może minąć jak z bicza strzelił. Dla innych to jest szmat czasu i trudnym wydaje się zapomnieć o swojej pasji. Bardzo nie lubię stwierdzenia, że „coś mnie ominęło”, bo ono zakłada, że coś poświęciłam. Pamiętam wywiad z Vanessą Paradis we Francji, w jakimś popularnym wieczornym talk-show. Dziennikarz zapytał ją, czy nie żałuje, że odkąd zdecydowała się na macierzyństwo, ominęło ją parę ról. I ona wtedy wyszła ze studia. Myślę, że nie da się wytłumaczyć tego, co czuje matka, która ma frajdę z wychowania dzieciaków czy chociażby edukacji domowej. To trzeba przeżyć. Ten czas minął mi bardzo szybko, ale ponieważ przed urlopem macierzyńskim żyłam zawodowo dosyć intensywnie, to też miałam potrzebę regeneracji sił i poczucie, że nie można być całe życie kreatywnym i ścigać się cały czas ze sobą.

Ludzie coraz częściej dochodzą do takich wniosków, tzw. gap year jest dość popularnym zjawiskiem.

Słyszałam kilka takich historii, że np. nauczyciele w Niemczech i Francji przez cztery lata pracują, a później mają roczny płatny urlop, podczas którego muszą zrobić kurs z przedmiotu, którego nie wykładają. Jest to czas na ich samorozwój, samodoskonalenie, regenerację przed kolejnymi czterema latami pracy. Albo o grupie biznesmenów, którzy raz na jakiś czas na znak tego, że zmieniają swoje życie, przekładają zegarek z jednej ręki na drugą. Z przyzwyczajenia patrzą na nadgarstek, na którym zegarka już nie ma. W tym czasie bez czasu zostają np. rybakami, stolarzami… Więc podświadomie ja też czułam, że chcę zrobić coś zupełnie innego. Ale nie kalkulowałam tego, nie nastawiałam się na konkretny termin. Największą presję wydawców czy publiczności czułam przez pierwsze dwa, trzy lata. Później odpuścili i ja odpuściłam, poczułam się wolna. Dlatego nową płytę mogłam nagrać w poczuciu, że mogę wszystko, nikt o tym nie wie, nikt na to nie czeka, więc mam totalną wolność artystyczną.

Poczucie czasu jest, co zupełnie zrozumiałe, subiektywne i zależy od punktu widzenia. Ale to, co jest obiektywne, to rozwój muzyki. Taneczna elektronika jest chyba najbardziej dynamicznie zmieniającym się gatunkiem, przez te siedem lat powstało wiele nowych stylistyk. Śledziłaś to na bieżąco czy przystępując do płyty, nadrabiałaś szybko zaległości?

Choć trochę się odsunęłam od śledzenia muzyki na bieżąco, to nie zniknęłam totalnie, nie żyłam na bezludnej wyspie. Mój mąż też w tym czasie wydał płytę, więc chcąc nie chcąc, obserwowałam to, co się dzieje na rynku. Mąż też ciągle pokazuje mi nowe rzeczy, choć mamy trochę inne gusta muzyczne. Moi przyjaciele też dokonują selekcji. Ale nie sposób dziś schować się przed nową muzyką. Mniej aktywnie więc, ale cały czas obserwowałam te zmiany.

Powiedziałaś kiedyś, że zdajesz sobie sprawę z tego, że w pewnym sensie zaczynasz od nowa. Pozwalałaś na to, by producenci, z którymi nawiązałaś w studio współpracę, pełnili też rolę edukatorów, bo byli bardziej na bieżąco, bliżej sceny?

Mam raczej dominujący charakter i nie jestem łatwa we współpracy. Staram się natomiast zawsze traktować współpracowników partnersko, szybko jednak artykułuję granice. Uważam, że kompetencje należy ustalić z góry, na początku. Bo tam, gdzie jest za dużo osób, zdań i opinii, często pojawiają się konflikty. Z doświadczenia wiem, że zarządzanie w zespole to jest wielka sztuka. Pierwszą rzeczą, jaką ustaliłam z chłopakami, było to, że ja będę mieć decydujące zdanie. Inaczej można się na każdy temat poróżnić. Może jest to despotyczne zachowanie, ale powoduje, że współpraca jest od początku jasno określona, każdy wie, za co odpowiada, i można zacząć entuzjastycznie pracować.

Mówisz często, że praca nad płytą to nie jest praca w korporacji i nie narzucasz sobie terminów. Ale chyba nie każesz na swój następny album czekać kolejnych siedem lat?

Ten rytm pracy był dla nas tak satysfakcjonujący, że kiedy zdecydowałam o wydaniu płyty, to zobaczyłam przerażenie w oczach mojego producenta Stendka. (Śmiech) Bo ten czas się już nie powtórzy, był bardzo płodny, entuzjastyczny. I chcielibyśmy do tego wrócić - do codziennego spotykania się i kreowania nowych rzeczy. Teraz przed nami czas koncertowy, wakacyjny, jesienią mam nadzieję pojedziemy w trasę klubową. A później, mam taki plan, zaczniemy znów pracować. Mam kolejne tematy, co do których chciałabym się wypowiedzieć. W przypadku tej płyty było tak, że w poprzednie wakacje pisałam eseje, szkice, które miały pomóc mi później to wszystko rozwijać. I może cały ten cykl powtórzymy. Ale nie nastawiam się na konkretny termin. Po prostu będziemy dłubać, aż będziemy gotowi.

Muzyka klubowa najlepiej czuje się oczywiście w klubach, chociaż teraz ponoć coraz mniej młodych ludzi do nich chodzi, bo według najnowszych statystyk woli się bawić na Instagramie. A z ciebie jest taki „klubowy zwierz”?

Zawsze najlepiej słuchało mi się elektronicznej czy klubowej muzyki w klubie i na koncercie. Po pierwsze dlatego, że można słuchać jej głośno. W klubie natychmiast wpadasz w trans, to jest najlepsze miejsce. Wiadomo, że teraz, jak mam dzieci, nie włóczę się po klubach tyle, co przed ich narodzeniem. Ale nie wolno zapominać też o innej rzeczy, że ludzie oprócz klubów często spotykają się na domówkach. Tam też są osoby odpowiedzialne za muzykę, zresztą wszyscy przychodzą z telefonami wypchanymi nowymi dźwiękami, którymi się wzajemnie dzielą. To też jest bardzo ciekawe miejsce na wymianę inspiracji. Poza tym przed wyjściem do klubu można ciekawie spędzić czas na biforze. Do klubów idzie się po północy, a najlepiej o pierwszej czy drugiej, bo wtedy robi się tam tłoczno. A do tej północy trzeba coś robić. (Śmiech)

Źródło artykułu:miastokobiet.pl