Ludzie mówią bliskim przed śmiercią. Ratownik słyszał to wiele razy

Ludzie mówią bliskim przed śmiercią. Ratownik słyszał to wiele razy

Jarosław Sowizdraniuk, ratownik medyczny
Jarosław Sowizdraniuk, ratownik medyczny
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne, East New
Marta Kosakowska
26.03.2023 16:03, aktualizacja: 04.05.2023 13:15

- Była sytuacja, kiedy rodzina krzyczała po śmierci dziadka: "Co on nam zrobił? Umarł przed świętami, jak my teraz w żałobie pójdziemy na sylwestra". Słyszałem też słowa: "Nienawidzę cię. Nigdy ci nie wybaczę. Dobrze, że umierasz" - mówi Jarosław Sowizdraniuk, ratownik medyczny.

Jarosław Sowizdraniuk przez kilkanaście lat był ratownikiem medycznym we Wrocławiu i okolicach. Na czas pandemii wrócił do zawodu. W rozmowie z dziennikarką Justyną Dżbik-Kluge, na łamach książki "Ratownik. Nie jestem Bogiem", opowiedział o pracy w karetce.

Marta Kosakowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Jarku, pracując jako ratownik medyczny, miewałeś koszmary?

Jarosław Sowizdraniuk, ratownik medyczny: Dobre pytanie, ale chyba nie. Nie przypominam sobie. Ale przez dłuższy czas pamiętałem twarze pacjentów, którzy mi umarli. Pamiętałem miejsca, w których to się zdarzyło. Do tej pory, kiedy jadę przez Wrocław i przejeżdżam obok klatek schodowych bloków, w których to się wydarzyło, to przypominam sobie te sytuacje, twarze. Także koszmarów nie miewałem, ale docierają do mnie pewne sytuacje z tamtego okresu. Dopiero teraz rozumiem, jak duże to było obciążenie psychiczne. Wiele emocji zostaje w podświadomości. Do tej pory mam problem z kompulsywnym jedzeniem słodyczy i oglądaniem seriali, ale oczywiście mogło być gorzej.

Justyna Dżbik-Kluge, dziennikarka: Z perspektywy osoby, która wysłuchała historii Jarka, mam poczucie, że to jest tak, że choć tych koszmarów - akurat w przypadku Jarka – nie było, to twarze osób, które zmarły na dyżurze ratownika, na zawsze z nim pozostają. Nieważne jak wielkim jest "twardzielem". Niektórzy rozładowują napięcie alkoholem, inni sportem albo rozmowami, ale na pewno takie przeżycia w nich pozostają.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

To jest trochę tak, że ratownik medyczny w trakcie dyżuru działa na adrenalinie, ale hormony stresu opadają i emocje dają o sobie znać. To chyba jest trochę tak, jak z żołnierzami, którzy wracają z wojny i nawet po latach mierzą się z symptomami stresu pourazowego.

Jarosław Sowizdraniuk: Oczywiście, że ten bagaż emocjonalny cały czas z nami jest. Nie da się nie przesiąknąć tragediami ludzi. Wchodzimy do domów, w których emocje buzują, nie da się być twardzielem przez cały czas. Mnie to ominęło, ale gros moich kolegów ma problemy z alkoholem, narkotykami. Jeden z się powiesił. Kilkanaście procent moich kolegów z branży już nie żyje. Zmarli w młodym wieku na tzw. "choroby starcze", w wyniku samobójstw i innych strasznych historii.

Książka nosi tytuł "Ratownik. Nie jestem bogiem". Może nie bogiem, ale ma wiele super mocy. Jedną z nich jest wypisywanie "biletu do nieba".

Jarosław Sowizdraniuk: Czyli aktu zgonu. Ratownicy medyczni posługują się wieloma zwrotami, które są zrozumiałe tylko dla nich. Wiele z nich pada w książce. To jest slang. Nie oznacza to, że nie szanujemy pacjentów, to jest sposób na radzenie sobie ze stresem.

Justyna Dżbik-Kluge: Wspominany "bilet do nieba" to jedno z ładniejszych określeń. Jest romantyczne, wręcz poetyckie, ale nie wszystkie są takie.

Bardzo poruszyła mnie historia młodej kobiety, która zmarła w fotelu we własnym domu, wtulona w męża i z dziećmi na kolanach.

Justyna Dżbik-Kluge: Płakałam, opisując tę historię. Jest mi bliska, bo sama jestem trzydziestoparolatką, matką dwójki dzieci, dlatego niejako "przejrzałam się w niej". Musiałam robić sobie przerwy, bo nie byłam w stanie opisać jej na raz. Myślę, że każdy czytelnik znajdzie w tej książce bohatera, z którym będzie mógł się utożsamić. Bo ratownicy medyczni wchodzą do naszych domów, naszych rodzin w sytuacji intymnej, kiedy ktoś jest chory, cierpi, krwawi, umiera. Są bardzo blisko nas.

Jarosław Sowizdraniuk: Z kolei dla mnie to była pierwsza sytuacja, która uświadomiła mi, że nie zawsze warto na siłę ratować pacjenta. Że w tym zawodzie nie zawsze się ratuje, lecz czasem towarzyszy ludziom przy śmierci, pomaga im łatwiej przez nią przejść. Podać leki przeciwbólowe, potrzymać za rękę.

Dlaczego umieranie w domu to temat tabu, a rodzina często woli "wypchnąć" umierającego członka rodziny do szpitala?

Jarosław Sowizdraniuk: Często rodzina boi się odpowiedzialności społecznej. Pytań i oskarżeń, np. o żerowanie na spadek. Kiedyś, jeszcze na początku mojej kariery, pamiętam, jak ciała na wsiach leżały w domach trzy dni, przychodziły płaczki. Obcowanie ze śmiercią było czymś oczywistym. Dziś się tego unika.

Justyna Dżbik-Kluge: Moim zdaniem, to "wypychanie" do szpitala jest podszyte nadzieją, że w szpitalu chora babcia może liczyć na pomoc, że tam zostanie uratowana.

A jeśli już ktoś umrze, to ratownik medyczny może podwiązać mu brodę bandażem.

Jarosław Sowizdraniuk: To jest coś, co przekazuje się w karetkach z pokolenia na pokolenie. Zwykle człowiek, który umiera, nie wygląda dobrze. Mięśnie wiotczeją, żuchwa opada i pozostaje otwarta. Podwiązywanie brody ma na celu, żeby zamknąć usta zmarłemu. To jest gest, który się robi dla zmarłego, ale też dla jego rodziny, żeby lepiej go zapamiętali. Od śmierci do przyjazdu zakładu pogrzebowego zwykle mija kilka godzin, przez które zmarły pozostaje w domu z rodziną. Później, kiedy na pogrzebie jest otwarta trumna, ludzie mogą powiedzieć "Tak pięknie wyglądał, jakby spał. Musiał mieć spokojną śmierć".

To gest empatii. Ratownik medyczny to nie tylko twardziel, ale też wrażliwiec.

Justyna Dżbik-Kluge: Jarek ma obie te cechy, ale myślę, że nie wszyscy ratownicy są tacy. Kiedy złamałam nogę, przyjechali do mnie ratownicy, którzy nawet nie pomogli mi wstać. Mieli miny, jakby pracowali "za karę". Dziś, po wysłuchaniu historii Jarka, wiem, że mogli być zmęczeni, po trudnej akcji. Lepiej potrafię ich zrozumieć. Myślę, że w tym zawodzie kluczowy jest balans - ratownicy powinni mieć wypośrodkowane te cechy: empatię i odporność.

Jarosław Sowizdraniuk: Kiedyś wielu radziło sobie z tą bardziej "miękką" stroną osobowości alkoholem. Ratownicy medyczni i lekarze jeździli w karetkach - mówiąc dosadnie – nie pijani, oni bywali nawaleni. Obecnie takich sytuacji jest niewiele. Funkcję wentyla często pełnią rozmowy, bo ratownicy często rozmawiają o pracy, dzielą się swoimi doświadczeniami.

Czym jest "pół godzinki dla rodzinki"?

Jarosław Sowizdraniuk: To jest trudna sytuacja, kiedy przyjeżdżamy do pacjenta, który nie oddycha, którego serce nie pracuje. W ciągu kilkunastu sekund musimy podjąć decyzję medyczną i moralną, czy to jest pacjent, którego ratować, czy może on już przekroczył moment, w którym można go uratować. Kiedy nie mamy pewności, pytamy rodziny, czy reanimować. Jeśli rodzina naciska, straszy policją, mediami, podejmujemy reanimację. To najczęściej i tak kończy się zgonem pacjenta. Ale zdarza się tak, że ruszymy serce.

Okładka książki "Ratownik. Nie jestem Bogiem".
Okładka książki "Ratownik. Nie jestem Bogiem".© Materiały prasowe

I co wtedy?

Jarosław Sowizdraniuk: Serce wytrzymuje najdłużej, ale zwykle wszystkie inne narządy już nie działają. Zaczyna się uporczywa terapia. Pacjent trafia do szpitala na oddział intensywnej terapii. Jest nieprzytomny, jego życie jest podtrzymywane przez aparaturę. Może to trwać nawet pół roku. Później i tak umiera. To są sytuacje bardzo trudne. Łatwiej pogodzić się z nagłą śmiercią niż taką odwleczoną w czasie.

A kiedy już wiadomo już, że pacjenta nie da się uratować, a rodzina dostaje chwilę na pożegnanie, to jakie słowa padają?

Jarosław Sowizdraniuk: Różnie, tak jak różni są ludzie i różne są rodziny. Jedni romantycznie trzymają się za ręce, wyznają miłość i mówią, że będą tęsknić. Inni – przeciwnie. Była sytuacja, kiedy rodzina krzyczała po śmierci dziadka: "Co on nam zrobił? Umarł przed świętami, jak my teraz w żałobie pójdziemy na sylwestra". Słyszałem też słowa: "Nienawidzę cię. Nigdy ci nie wybaczę. Dobrze, że umierasz".

Justyna Dżbik-Kluge: To, co widzą ratownicy, może być dla nas ważnym lustrem. Możemy się w nim przejrzeć i zobaczyć jak reagujemy w sytuacjach kryzysowych, krańcowych.

Ratownik medyczny to też człowiek. Zdarza mu się uronić łzę?

Jarosław Sowizdraniuk: Tak, ale nigdy w czasie działań. W pracy ratownik korzysta z wyrobionych nawyków, działa automatycznie, stosuje procedury. Natomiast po pracy zdarzyło mi się zapłakać, napisać wiadomość do żony "Czuję się beznadziejnie".

Pamiętasz sytuację, po której to się zdarzyło?

Jarosław Sowizdraniuk: To była reanimacja wcześniaka. O ile udało nam się go uratować w ramach przyjazdu, to na izbie przyjęć z uwagi na niekompetencję lekarza, dziecko prawie umarło. Podobnie było po wyjeździe do ciężarnej, która próbowała popełnić samobójstwo, będąc w ciąży. Kilka razy dźgnęła się nożem w brzuch. Walczyliśmy o nią i dziecko, ale dziecko zmarło. Po tym zdarzeniu miałem w sobie dużą wściekłość na system, który do tego doprowadził.

Zdarzają się też historie mniej dramatyczne, za to bardziej... erotyczne.

Jarosław Sowizdraniuk: Pewna pani wezwała pogotowie, po czym przyjęła nas – mnie i kolegę - w prześwitującej, koronkowej podomce. W mieszkaniu paliły się kadzidełka, jakieś różowe światła. Ewidentnie miała wobec nas zamiary erotyczne. Takich sytuacji było więcej. To są tzw. "wezwania do samotności".

Brzmi jak desperacka próba poszukiwania atencji.

Justyna Dżbik-Kluge: Ten problem dotyczy również ludzi starszych. Niedawno byłam świadkiem sytuacji, w której starszy pan w sklepie relacjonował ekspedientce swój dzień To przykre jeśli człowiek jest tak samotny, że jedyną opcją kontaktu z drugim człowiekiem jest rozmowa w sklepie czy w poczekalni do lekarza.

Piszecie, że ratownicy medyczni to "sprzątacze ludzkiego upodlenia".

Jarosław Sowizdraniuk: Bo tak jest... Mieliśmy takiego Krystianka, młodego chłopaka, który był uzależniony i niestety stoczył się. Nikt do niego nie chciał podchodzić. Miał chorobę psychiczną, która ujawniła się po urazie mózgu. Było mi go bardzo żal. Często do niego jeździliśmy. Nazywaliśmy go naszą maskotką. Dziś już go nie widuję, obawiam się, że może już nie żyć.

Pamiętam też starszego mężczyznę, który leżał oparty o centrum handlowe. Miał całą nogawkę w fekaliach. To było trudne, ale w takich również w takich osobach musimy zobaczyć człowieka i pomóc im.

Rozmawiała Marta Kosakowska, dziennikarka Wirtualnej Polski

Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.