14-latek przyjmował narkotyki. Rodzice w pokoju obok oglądali Netflixa
– Zależało nam na uświadomieniu rodziców, jak przerażające są działania dilerów. Jedna z mam powiedziała, że 12-latka zamówiła sobie przez internet karty anime. Między nie ktoś jej wrzucił tabletki, prawdopodobnie ecstasy – mówi Magda Mieśnik, współautorka reportażu "Noski. Tak ćpają polskie dzieci".
Zuzanna Sierzputowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Kiedy myślimy o narkomanach, raczej mamy przed oczami osoby z marginesu społecznego. Tymczasem po różne substancje odurzające, leki, marihuanę sięgają dzieci. Brak świadomości, że nawet najmniejsza dawka może być szkodliwa jest przerażający.
Magda Mieśnik: Toksykolog dr Eryk Matuszkiewicz, zapytany o to, czy "jeden buch" marihuany może zaszkodzić, mówi wprost: oczywiście. Zna przypadki pacjentów, którzy wzięli cokolwiek raz i wylądowali w szpitalu psychiatrycznym. Oczywiście wszystko zależy od organizmu. Szefowa pediatrii w szpitalu na Niekłańskiej, dr Aneta Górska-Kot, rozmawia z pacjentami, mającymi po 12-14 lat, którym próbuje uświadomić, że narkotyki im szkodzą. A w nich nie ma żadnego lęku przed tym, że mogą sobie zaszkodzić, nawet przed śmiercią z powodu narkotyków.
Nasuwa mi się na myśl przypadek Jaśka.
M.M.: Jasiek, pacjent oddziału na Niekłańskiej, opowiadał, jak to wygląda. Dzieci siedzą w pokojach, organizują spotkanie online w kilka, kilkanaście osób. Rzucają sobie wyzwania, kto weźmie więcej danego środka. Jedno takie wyzwanie dotyczyło oksykodonu, którego śmiertelna dawka maksymalna to ok. 150 mg. Jasiek wziął 900 mg i przeżył. W tym czasie trzech innych uczestników zmarło. Lekarka zapytała go: "Jak się z tym czujesz?", a on powiedział: "Oni byli za słabi".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Artur Siódmiak dziś jest legendą. "Wychowałem się na blokowisku. Patola, alkohol, klej"
"Noski" to znaczący tytuł. Kiedy przeczytałam, kto i w jakim kontekście użył tego określenia w rozmowie z wami, zamarłam. Zacytuję 24-letniego dilera: "Nie robi mi różnicy, czy będą walić nosy, czy noski".
Piotr Mieśnik: "Nosy" to określenie od dawna używane w środowisku narkotykowym na osobę, która bierze. Natomiast to, co było dla mnie kolejnym zaskoczeniem, to że do tej gwary wchodzi określenie "noski", odnoszące się do zażywających narkotyki dzieci.
Muszę przyznać, że to była trochę dziwna rozmowa. Z jednej strony siedzi obok mnie dobrze ubrany chłopak. Zdawałoby się, że ma poukładane w głowie. Wykazuje się niesamowitą wiedzą medyczną, mimo że nie posiada takiego wykształcenia. Oprócz dilerki ma inną pracę. I kiedy zaczynamy rozmowę o "etyce" zawodu dilera, nagle jest zderzenie ze ścianą, zero emocji. On ani przez chwilę nie ma refleksji, że sprzedanie narkotyku dziecku jest czymś złym. Bo to nie wybór dilera, nie jego wina, to klienci decydują. A jeśli kupują dzieci? To wina rodziców, że nie wychowali.
M.M.: Zależało nam na uświadomieniu rodziców, jak przerażające są działania dilerów. Jedna z mam powiedziała, że 12-latka zamówiła sobie przez internet karty anime. Między nie ktoś jej wrzucił tabletki, prawdopodobnie ecstasy. Młody chłopak, który poszedł pierwszego września do szkoły, dostał tabletki od kolegów. Zażył je, wciągnął się, i nie może wyjść z nałogu do tej pory.
"Nas porusza moment śmierci, a te dzieci nie są związane z życiem".
M.M.: Zjedzenie śniadania, pójście na spacer z psem nie jest dla nich atrakcyjne. Chcą być w swoim odrealnionym świecie na haju. Zrobią wszystko, aby tam przebywać. Jak ktoś im mówi, że od narkotyków można umrzeć, nie są w stanie w ogóle tego przyswoić. Pacjenci z Niekłańskiej wracają na oddział dwa, trzy razy. Rekordzistka Sara obchodziła tutaj 18. urodziny. To był jej 7. czy 8. pobyt.
Wracając do Jaśka - on też wracał kilka razy, a nawet próbował zastraszyć lekarzy. Nie chciano mu podać konkretnego leku, gdy przechodził przez zespół odstawienia. W ogóle przez myśl mu nie przeszło, że może zginąć. A niewiele brakowało.
M.M.: Rozmawiałam niedawno z dr Anetą Górską-Kot. Ostatnio miała dziecko, które trafiło do niej z kilkoma oddechami na minutę. Leżało parę tygodni. Kiedy poczuło się lepiej, zamawiało dilera, schodziło na dół i przy drzwiach wejściowych do szpitala kupowało narkotyki. To jest dramat.
Kolejnym dramatem jest to, że właściwie nie ma mocnych leków, które można podać dzieciom, takim jak Jasiek. Na niego zwykłe środki, które stosuje się u dzieci uzależnionych, nie działały. Lekarze musieli na własną odpowiedzialność ściągać mu leki dla dorosłych. Nie mogąc się ich doczekać, po prostu zaszantażował lekarzy, że w takim razie to on sobie odbierze życie. Poszedł do toalety i powiesił się na sznurku. Kiedy znalazły go pielęgniarki, był już siny. Potem utrzymywał, że wcale nie chciał się zabić, a jedynie wymusić podanie leku. Gdyby nie szybka pomoc, Jaśka już by nie było. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Po kilku miesiącach w ośrodku znów sięgnął po narkotyki.
To, co mną wstrząsnęło w rozmowie dr Górską-Kot to fakt, że nie była w stanie przytoczyć pozytywnej historii dziecka, któremu udało się wyjść z uzależnienia.
Ani jednej?
M.M.: Żadnej. To samo mówi szefowa dziecięcego oddziału psychiatrii na Podkarpaciu. Nie zna żadnego przypadku pacjenta, który był u niej na oddziale i ukończył leczenie. Wszyscy uciekają z ośrodków i wracają do nałogu.
Co może być dla rodzica znakiem ostrzegawczym poza zamykaniem się w pokoju?
M.M.: Czerwoną lampkę powinny zapalić zmiany nastroju dziecka, większe pobudzenie, zamykanie się w sobie, zmiana ubioru. Nowi znajomi, których my nie znamy, a dziecko wymijająco odpowiada na pytania, z kim się spotyka. Przestaje odbierać telefon. W domu izoluje się od bliskich.
Michał, jeden z bohaterów naszej książki, spędzał w swoim pokoju całe dnie. Kiedy jego rodzice wieczorami oglądali serial na Netflixie, on mając wtedy 14 lat, ładował sobie narkotyk w żyłę. Rodzice przez prawie siedem lat o niczym nie wiedzieli. A Michał zaczął, kiedy miał 9 lat. Od marihuany.
Myślę sobie o rodzicach, którzy próbują pomóc dziecku i zderzają się ze ścianą. Z jednej strony sądy, formalności. Z drugiej - ośrodki czy szpitale, w których handel narkotykami kwitnie…
M.M.: Dyrektor zamkniętego oddziału dziecięcego szpitala w Lubiążu w rozmowie z nami rozłożył ręce i wprost przyznał, że tak, w placówce są narkotyki. Nikogo nie dziwi, że pacjent o krótkich włosach dostaje w paczce garść frotek do włosów. Nikt nie zwraca uwagi, że są nasączone narkotykiem.
Handlują też pracownicy szpitala. Dyrektor mówi, że to nie więzienie, więc on nie może wszystkiego szczegółowo przeszukiwać. I to koniec rozmowy. Pacjenci z kolei stwierdzają, że w sumie to chyba na rękę szpitalowi, bo najspokojniej jest tuż po dostawie. Wszyscy pacjenci są wtedy naćpani, spokojni, nikt się nie awanturuje.
P.M.: Mikołaj, który od dwóch lat jest czysty, miał skierowanie na odwyk. Był na kilku. Ale po prostu nie chciał się wyleczyć. Jeżeli narkoman sam nie będzie chciał wyjść z nałogu, nikt za niego tego nie zrobi. Mikołaj podawał przykłady ośrodków, gdzie ktoś sadził zioło w piwnicy, a ktoś inny szmuglował dragi. Wspominał też, jak poszedł kiedyś do Monaru, a prowadzący ośrodek mu powiedział: "Nie. Ty to idź się jeszcze doćpaj, bo nie jesteś gotowy".
Co powinno się zmienić, aby wśród dzieci rosła świadomość, że normalne życie też jest piękne, ekscytujące i nie potrzeba używek, aby czuć się dobrze?
M.M.: Niestety wydaje mi się to trochę niemożliwe. Jedyne, co możemy zrobić, to edukować od jak najwcześniejszych lat.
Jolanta Kaczurowska, która prowadzi Monar dla dzieci i młodzieży w Gdańsku, zwraca uwagę, że często terapii wymagają rodzice, którzy zaniedbali relacje. Niestety bardzo często ci rodzice nie chcą udać się do terapeuty. Nie widzą w sobie problemu. Chcą jedynie, aby ktoś "naprawił" im dziecko i mówią o tym wprost.
P.M.: Eksperci podkreślają też, że sama inicjacja nie oznacza końca świata. To sygnał alarmowy, możemy jeszcze działać. Bardzo mi się spodobało to, co powiedział ks. Edward Rysztowski kierujący ośrodkiem Karan w Elblągu w jednej z naszych ostatnich rozmów. Czasem nałóg narkomański jest czymś, co można nazwać błogosławioną winą. Sytuacją paradoksalnie zbliżającą do siebie członków rozbitej rodziny. Dopiero wtedy zaczynają się zauważać, troszczyć się i otwierać przed sobą.
M.M.: Jeden z lekarzy zwrócił uwagę, że dzieci sięgają po narkotyki, bo w ten sposób wołają o pomoc. Szefowa pediatrii na Niekłańskiej niedawno powiedziała mi, że miała pacjentkę, która trafiła do szpitala zupełnie nieprzytomna. Kiedy doszła do siebie, powiedziała, że wzięła narkotyki, bo jak ostatnio znalazła się na oddziale, pierwszy raz w życiu ktoś się o nią zatroszczył, potrzymał za rękę, pogłaskał po głowie, zwyczajnie wysłuchał. To jest to, co rodzice powinni sobie uświadomić.
Rozmawiała Zuzanna Sierzputowska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Jeśli znajdujesz się w trudnej sytuacji i potrzebujesz rozmowy z psychologiem, zadzwoń pod bezpłatny numer 116 123 lub 22 484 88 01. Listę miejsc, w których możesz szukać pomocy, znajdziesz też TUTAJ.