Dziewczęta z Falenicy - prawdziwa sztuka w "poprawczaku"
Dziewczyny z przeszłością i bez przyszłości – tak mówią o nich ludzie. A nawet jeśli nie mówią głośno, to przynajmniej tak myślą. Bo właściwie co komu po takiej dziewczynie: wychowanej najpierw przez ulicę, a później przez zakład poprawczy?
30.01.2013 | aktual.: 30.01.2013 12:11
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dziewczyny z przeszłością i bez przyszłości – tak mówią o nich ludzie. A nawet jeśli nie mówią głośno, to przynajmniej tak myślą. Bo właściwie co komu po takiej dziewczynie: wychowanej najpierw przez ulicę, a później przez zakład poprawczy? Dziewczęta z zakładu w Falenicy udowadniają jednak, jak bardzo pozory mylą. Śpiewają, piszą teksty piosenek, opiekują się niepełnosprawnymi dziećmi. I planują szczęśliwą przyszłość.
Duży, zadbany, otoczony wysokim murem budynek na obrzeżach Warszawy. Na podwórku przykryte śnieżną pierzyną huśtawki. Brama na dzwonek, drzwi zamykane na klucz. To Schronisko dla Nieletnich i Zakład Poprawczy Warszawa-Falenica.
Trwa popołudniowy dyżur, kilka nastolatek uwija się, myjąc podłogi i ustawiając krzesła w świetlicy. Przez ściany gabinetu dyrektora przebija się anielski głos. To Maja, drobna blondynka z buzią aniołka. Śpiewała od dziecka, ale dopiero w zakładzie zaczęła sama pisać piosenki. Wszystko dzięki Lenie Rogowskiej.
Na wszystko jest sposób
Skąd wy, chłopcy, wiecie, że ja miałam dziecię. Przecież jestem czysta jak róża w bukiecie. (…) Dzieci moje, dzieci, mam ja was za śmieci. Jak mi podrośniecie, to robić będziecie
(Piosenki ludowe, projekt: „Ćmy i kołysanki”)
Lena Rogowska jest teatrolożką, filozofką, trenerką antydyskryminacyjną. Ponad pięć lat temu wraz z grupą animatorów kultury i artystów założyła Stowarzyszenie Praktyków Kultury. Wcześniej jednak zaczęła pracę z tzw. trudną młodzieżą. Zupełnie przypadkowo. – To jakoś samo do mnie przyszło – mówi.
W czasie studiów występowała w teatrze niezależnym Remus. Warszawska Praga, stare kamienice, bandy dzieciaków szwędające się po podwórkach, a pośrodku tego wszystkiego oni – grupa młodych zapaleńców. Podczas prób chłopcy rzucali kamieniami w okna, raz ukradli wiertarkę i monocykl.
– Mieli rację. To było ich podwórko, my tam wtargnęliśmy nieproszeni. Byliśmy intruzami. Wydawało nam się, że ładnie śpiewamy, a my po prostu wyliśmy. Poczułam, że powinniśmy zapracować sobie na możliwość przebywania tam na równych prawach – uważa Lena.
Jako „wkupne” przynieśli szczudła. – Najpierw dzieciaki były nieufne, a później zajarały się nimi – wspomina animatorka. Wtedy postanowiła pójść o krok dalej. Zaczęła pracę w Grupie Pedagogiki i Animacji Społecznej Praga-Północ. Jeden z jej kolegów z wymyślił, żeby popracować z dziećmi w ramach czarnego teatru. Czyli zrobić nie „zwyczajne” przedstawienie, tylko magiczny spektakl: ciemność, czarne kostiumy, lampy ultrafioletowe, odblaskowe elementy i efekty rodem z filmu albo gry komputerowej.
Wcześniej jednak trzeba było przejść dziesiątki prób. Te były trudniejsze niż praca na podwórku, bo dla chłopców nie do wyobrażenia było, żeby rządziła nimi baba, a dziewczynki powoli się wykruszały. Jedna jedyna, która się ostała, była popychadłem całej grupy. – Strasznie mnie to zabolało. Poczułam, że życie dziewczyn na Pradze jest bardzo trudne, bo poza tym, co widzą wokół, czyli że kobiety są od tego, żeby rodzić dzieci, gotować, sprzątać, prać i malować paznokcie, nie mają pomysłu na siebie. Dlatego chciałam im jakoś pomóc, skupić się tylko na nich – wyjaśnia Lena.
Została na Pradze, ale jednocześnie zaczęła naukę na krakowskiej Akademii Treningu Antydyskryminacyjnego. Aż któregoś dnia wymyśliła autorski projekt: piosenki ludowe śpiewane przez kobiety z domu samotnej matki. Takie bardzo życiowe, na przykład o dziewczynie, która urodziła dziecko, ale je wyrzuciła. Albo o matce, która nie kocha swoich dzieci.
Lena usiadła z książką telefoniczną na kolanach i obdzwaniała wszystkie tego typu placówki w Warszawie i okolicach. Wszędzie słyszała to samo: „To się nie uda”. I wtedy zadzwoniła do Schroniska dla Nieletnich i Zakładu Poprawczego w Falenicy.
Kredyt zaufania
Moje życie to nie kolorowa bajka, Chcesz ją usłyszeć? Opowiem od nowa, Kto ją napisał? Chyba ja sama, Kilka lat temu ją napisałam. (…)
(„Nie kolorowa bajka”, projekt: „Audiostacja. Falenica”)
– Pojechałam spotkać się z dyrektorem. Bardzo fajnie mnie przyjął. Byłam zaskoczona, że rozumie, co mam na myśli, ale jednocześnie czułam, że mimo iż mamy różne światopoglądy i możemy nie zgadzać się w różnych sprawach, oboje wiemy, że jest coś do zrobienia. I że razem może nam się udać – wspomina Lena.
Dyrektor Romuald Sadowski, który z Falenicą związany jest od 37 lat (najpierw jako kierownik szkoły, później internatu, a po pięcioletniej przerwie, gdy pełnił funkcje dyrektora schroniska dla nieletnich chłopców, dyrektor) także pamięta pierwsze spotkanie z Leną. – Przychodzi obca dziewczyna i mówi, że chce coś robić. Dobrze jej z oczu patrzy, więc biorę ją w ciemno, daję wolną rękę, błogosławię i obiecuję pomagać, w czym tylko będę mógł – wspomina. Przyznaje jednak, że na początku po cichu myślał: „Pieśni kresowe? Dla moich dziewczyn to będzie badziewie!”.
Zaraz po tym spotkaniu Lena wraz z przyjaciółką Pauliną Pagą zaczęły przygotowania do wejścia do zakładu. Spotykały się codziennie, godzinami ślęczały nad projektem, wreszcie – zaczęły jeździć do Falenicy. Półtorej godziny w jedną stronę, obładowane sprzętem, autobusem do zajezdni i dalej kilometr na piechotę. Pierwsze wrażenie – szok. Pół setki nastolatek stłoczonych w jednej sali, nie licząc wychowawców i strażników. Z nerwów koszmarnie fałszowały.
– One myślały, że jesteśmy z jakiejś sekty – śmieje się Lena. – Przyszła taka wystraszona, chyba w ogóle nie wiedziała, czego się po nas spodziewać – mówi z kolei Ula, była wychowanka zakładu w Falenicy. Teraz ma 20 lat, do placówki trafiła, gdy miała 13 lat, wyszła pięć lat później. Śpiewać lubiła od zawsze, chodziła nawet do szkoły muzycznej, a w przedszkolu dzięki swojemu talentowi zdobyła pierwszą nagrodę w konkursie i pierwszego chłopaka. – Te piosenki były dziwne. Nie wszystkim się podobały, ale Lena tak potrafiła nas tym zainteresować, że przychodziłyśmy na zajęcia – wspomina Ula.
Kolejne pół roku pracy wyznaczała sinusoida wzlotów i upadków. Były wielkie nerwy i małe radości, kłótnie i długie rozmowy. Dziewczyny pojawiały się i znikały. – Musiało być im ciężko, bo nieraz odchodziły w ostatnim momencie – wyjaśnia Ula.
Dziś Lena uważa, że „Ćmy i kołysanki” w Falenicy były skokiem na główkę do nieznanej wody. – Nie zastanawiałam się nad tym, co będzie. Wiedziałam tylko, że kończą się studia, a ja nie mam pomysłu na siebie. Obie z Pauliną byłyśmy jak torpedy – nic poza napędem atomowym – śmieje się.
Na tym paliwie chciały zajechać jak najdalej, a przede wszystkim – zyskać sympatię i zaufanie. – Na początku bardzo chciałam wydawać im się fajna. I udawałam twardzielkę. A później, choć to brzmi banalnie, zrozumiałam, że trzeba być po prostu sobą. Bo dziewczyny wyczuwają fałsz na odległość – wyjaśnia Lena.
Po pierwszym koncercie w amfiteatrze na tyłach zakładu lody zostały ostatecznie przełamane. – Wszyscy, łącznie ze mną, oglądali ten spektakl z rozdziawionymi ustami – wspomina dyrektor Sadowski.
Po koncercie dziewczyny przyszły i powiedziały: „Chcemy jeszcze”. Ale postawiły warunek: „Żadnych wsiurskich piosenek. Teraz będzie hip-hop”.
To może kompromis? Na przykład piosenki Hanki Ordonówny, ale w rapowym wydaniu? Tak narodził się „Błękitny Express”.
Błękitny Express
Jadę w życie Błękitnym Expressem Bez przystanku do celu przez świat Wiem, że w końcu zostanę prezesem I nie będzie mi nikt chwil mych kraść
(„Błękitny Express” Hanki Ordonówny, projekt „Błękitny Express”)
Lena, dziewczyny z Falenicy i ich wychowawcy do drugiego spektaklu przygotowywali się przez pięć miesięcy. Pracy było sporo: nauka tańca, pisanie tekstów, szycie kostiumów, zajęcia z beatboxu. W efekcie powstała niesamowita kombinacja zmysłowego tanga i swobodnego tańca współczesnego, szykownych strojów z Międzywojnia i luźnych dresów, hip-hopu i przerobionych piosenek Hanki Ordonówny.
Tym razem premiera odbyła się w opuszczonej hali stacji kolejowej Falenica. Brud, smród i brak prądu nie przeszkodziły dziewczynom w przygotowaniu niezapomnianego widowiska.
– Taczkami wywoziły fekalia, szorowały podłogi, poszło kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt litrów środków dezynfekujących. Ale efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania – wspomina dyrektor Sadowski, pokazując dyplom „Złoty Liść VI” Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Retro maj-październik 2009 r. im. Mieczysława Fogga, który placówka otrzymała w Teatrze Kamienica.
Publiczność przybyła tak tłumnie, że naprędce trzeba było wynosić pożyczone z parafii krzesła, a i tak nie wszyscy zainteresowani zmieścili się w budynku. Ula przyznaje, że była mile zaskoczona, bo publiczność skandowała nawet, żeby wydały płytę. – To niesamowite uczucie, że ktoś przychodzi tylko po to, żeby posłuchać, co masz do powiedzenia – wspomina 20-latka.
– Byłam w szoku, że ludzi interesuje to, co robimy – dodaje Lena. – Stałyśmy na scenie, publiczność wiwatowała, a my ściskałyśmy się, gratulowałyśmy sobie, przebaczałyśmy i dziękowałyśmy. Było jak w amerykańskim filmie – śmieje się animatorka.
Gdy emocje opadły, obok radości i satysfakcji pojawiło się jednak zmęczenie. – Powtarzałam sobie, że już nie wrócę do zakładu, że to jest dla mnie zbyt trudne, że mam dość. Ale nie potrafiłam tego zrobić i wciąż powstawały nowe projekty – wyjaśnia Lena.
Łącznie było ich pięć. Po „Błękitnym Expressie” przyszedł czas na „Audiostację. Falenica”, czyli własne hip-hopowe teksty wychowanek zakładu. Rapowały o wszystkim: o życiu, miłości, rodzinie, dzieciach ulicy. Do grupy dołączyła wtedy Karolina. Ma 17 lat, w zakładzie jest 3,5 roku, wychodzi prawdopodobnie w czerwcu. Przyszła trochę z ciekawości, a trochę z nudów. Twierdzi, że śpiewać nie potrafi, ale pisanie tekstów wychodzi jej całkiem nieźle. – Moim zdaniem łatwiej jest przelać uczucia na papier niż wypowiedzieć głośno – uważa. Pierwszy tekst napisała o mamie, która popełniła samobójstwo, gdy Karolina miała pięć lat. Drugi – o ojcu, któremu z jednej strony dziękuje za miłość, a z drugiej wyrzuca, że bił ją, jej rodzeństwo i mamę. I którego obwinia o jej śmierć.
– Zaobserwowałam, że dziewczyny mają tematy, o których najpierw muszą napisać, a dopiero gdy wyrażą to, co jest dla nich najtrudniejsze czy najbardziej je boli, mogą otworzyć się na inne tematy – uważa Lena.
Kolejny projekt, „Cała w Pikselach”, był owocem przypadku. „Kiedyś, mały chłopiec w szkole, gdzie prowadziłam zajęcia antydyskryminacyjne, powiedział mi, że moje zajęcia są bez sensu, bo wszyscy wiedzą, że dziewczyny są głupsze od chłopców, bo w historii wszyscy wynalazcy to mężczyźni. Zanim zdążyłam mu wytłumaczyć, że kobietom aż do XX wieku nie pozwalano studiować, a wysiłki socjalizacyjne szły w kierunku zrobienia z nich matek i żon – zobaczyłam twarze dziewczynek. Wyrażał się na nich strach, zażenowanie, smutek. Zdałam sobie sprawę, że cała klasa w gruncie rzeczy zgadza się z wypowiedzią chłopca”, pisała Lena. Dlatego tym razem dziewczyny z poprawczaka wzięły na warsztat wielkie Polki, o których Polacy wiedzą tak mało: Marię Skłodowską-Curie, Krystynę Skarbek, Antoninę Żabińską, Wandę Gertz, Annę Świerszczyńską i króla (nie królową!) Jadwigę.
„Mnemotechniki” były kolejnym krokiem do przodu, bo tym razem dziewczęta z Falenicy wystąpiły u boku seniorek. Na początku obie grupy podchodziły do siebie nieufnie. Przed pierwszym spotkaniem zasypywały Lenę pytaniami. Jakie one są? Ładnie śpiewają? Występowały już? Napisały dużo tekstów? A gdy stanęły naprzeciw siebie, dało się poznać, że są zdenerwowane i próbują się wzajemnie wybadać. I już po pierwszej grupie jedna z dziewczyn zawyrokowała: „Te babki są spoko”.
– Pamiętam scenę, gdy na jednej z prób dwie dziewczyny śpiewały bardzo ostrą piosenkę, a pod sceną na krzesłach siedziały seniorki. Znały cały tekst na pamięć, śpiewały razem z dziewczynami i machały rękoma jak rasowi raperzy – opowiada Lena. Już na pierwszym koncercie furorę zrobiły dwa utwory wykonywane przez ponadpokoleniowy duet. – Wiele osób mówiło mi później, że to najbardziej wzruszająca część spektaklu – mówi animatorka kultury.
Gdy Lena postanowiła, że w tym roku nowego projektu nie będzie, noc w noc śniły jej się dziewczyny z Falenicy. Teraz zmieniła zdanie i już ma dwa nowe pomysły. A dziewczyny już piszą kolejne teksty, na razie do szuflady. – Napisałam piosenkę o moim byłym chłopaku, że mnie prawdopodobnie zdradził. Pocisnęłam mu, dużo było w niej przekleństw, dlatego nie mogłam jej nigdzie dać. A ostatnią napisałam o zakładzie. „Jak tu żyć”, taki ma tytuł – mówi Maja.
Przekonać do siebie ludzi
„Ważne dla nas jest, aby opowieści dziewczyn z zakładu wyrwać z kontekstu, w jakim zazwyczaj są słyszane: talk showów i gazet brukowych. Aby dać im możliwość opowiedzenia o sobie w kontekście sztuki”, pisała Lena o projekcie „Audiostacja. Falenica”.
– Dla przeciętnego Kowalskiego poprawczak to siedlisko bandytów, złodziei i wszelkiego rodzaju tałatajstwa – mówi dyrektor Sadowski. Jego była podopieczna, Ula, i obecne, Karolina i Maja, nie zamierzają chwalić się, że dorastały w poprawczaku. Chociaż z doświadczeń Karoliny wynika, że nie jest aż tak źle. W jej sąsiedztwie wszyscy na początku myśleli, że jest w szkole z internatem. Teraz, gdy wiedzą, że jest w poprawczaku, czasem spojrzą dziwnie, ale nie boją się jej. A w szkole, do której uczęszcza, uczy się sporo osób z różnych placówek wychowawczych, które są traktowane przez nauczycieli normalnie. Chociaż zdarza się, że któryś mówi, żeby na tego czy tamtego uważać, bo może demoralizować klasę. – To jest bez sensu. Jeśli się kogoś nie zna, nie powinno się go oceniać. Bo tak naprawdę każdy mógłby mieć taki los jak my tutaj – uważa Karolina.
Dyrektor Sadowski podaje jednak liczne przykłady gorszego traktowania wychowanek poprawczaka. – Nieraz uciekaliśmy się do różnych forteli, żeby umieścić którąś z dziewczyn w szkole poza zakładem. Bo ostracyzm społeczny, choć mniejszy niż kiedyś, wciąż występuje – przekonuje.
– Mówi się o nich: margines społeczny. A kto go wyprodukował, jak nie samo społeczeństwo? Iluż rodziców nie radzi sobie z problemami wychowawczymi czy emocjonalnymi? Gdyby państwo udzielało pomocy skutecznie, niekoniecznie materialnej, a nie tylko na papierze i gdyby wczesna profilaktyka była skuteczna, znacznie mniej nieletnich by do nas trafiało – uważa. Przytacza też wyniki badań, według których na przestępczą ścieżkę powraca tylko jeden na ośmiu wychowanków zakładu poprawczego. Jak chociażby jego była podopieczna, Aleksanda Gietner, przed którą główna rola w filmie „Cześć Tereska” otworzyła drzwi do wielkiej kariery, a które sama zatrzasnęła z hukiem, pogrążając się w uzależnieniu od narkotyków.
Dyrektor poprawczaka więcej jednak mówi o swoich podopiecznych, które wyszły na prostą: jedna jest działaczką społeczną i zarządza siecią placówek opiekuńczych w Warszawie, inna kieruje dużym działem w zakładach farmaceutycznych, jeszcze inna jest księgową w ogromnej firmie. Dziewczyn, które wspinają się po szczeblach kariery, a które wychowywały się najpierw na ulicy, a później w poprawczaku, mógłby wymienić jeszcze co najmniej tuzin. Ale dla Romualda Sadowskiego nie tylko one są powodem do dumy.
– Jest mnóstwo dziewczyn, które żyją w koszmarnych warunkach. Jedna choruje na AIDS, partner ją co jakiś czas bije, praktycznie sama wychowuje dwójkę dzieci. Mogłaby je oddać do domu dziecka, ale walczy o nie jak lwica. Inna mieszka w rozlatującej się kamienicy, sama z czwórką dzieci, bo matka pomaga jej tylko, gdy jest trzeźwa, czyli przez kilka dni w roku. Ale zawsze, gdy się z nią widzę, mówi: „Papciu, będę gryźć ziemię, żeby mi dzieci nie zabrali”. To są moje perełki – mówi dyrektor.
Kropla w morzu potrzeb
Czy dziewczyny zmieniły się dzięki projektom Stowarzyszenia Praktyków Kultury? Zdaniem Leny nie tak, jak tego oczekiwała. – Na początku totalnie wierzyłam, że jak im wytłumaczę, jak funkcjonuje świat i że są tak naprawdę dobre, to one się zmienią i będą szczęśliwe. A dzisiaj najtrudniejsze jest dla mnie to, że one później wychodzą z poprawczaka i wcale nie są szczęśliwe. Robią potworne głupoty, czasami prowadzą bardzo nieciekawe życie. Czuję wtedy bezsilność. Po co to było? Ale teraz już zdaję sobie sprawę, że jeden projekt to tylko kropelka w morzu potrzeb. I że wcale nie zmieni ich życia – uważa animatorka.
Odmiennego zdania jest Romuald Sadowski. – Daj Boże więcej takich ludzi jak Lena! – mówi. Jest wielkim zwolennikiem tak zwanej twórczej resocjalizacji, której ojciec, prof. Marek Konopczyński, rektor Pedagogium WSNS, od lat jest bardzo blisko związany z poprawczakiem w Falenicy, a która polega na odkrywaniu i rozwijaniu potencjału jednostek, a później, na jego fundamentach, budowaniu ich nowej tożsamości – zwłaszcza tych, które doświadczyły głębokiej traumy. Tak jak zdecydowana większość jego wychowanek.
– Załóżmy, że ktoś przeżył poważny wypadek i ma połamane nogi. Lekarze potrafią je pięknie poskładać, pozakładać śruby, pozszywać. Skóra odrośnie, z wierzchu wszystko się zagoi, ale w środku wciąż będą tkwiły druty. Tak samo jest z nieletnimi, którzy trafiają do takich zakładów. W wyniku potwornych, traumatycznych doświadczeń są poharatani osobowościowo – wyjaśnia.
Przekonuje też, że im lepszy kontakt mają one z wychowawcami i im lepiej zagospodarowany jest ich czas wolny, tym mniejsze jest ryzyko powrotu na drogę przestępczą. Dlatego w Falenicy, poza projektami Stowarzyszenia Praktyków Kultury, działają także kółka plastyczne, wokalne i taneczne, są też organizowane kursy obsługi kasy fiskalnej, bukieciarstwa, ciastkarstwa. I dlatego od 11 lat kolejne grupy dziewcząt opiekują się głęboko niepełnosprawnymi dziećmi w domu Opieki Społecznej „Na Przedwiośniu”.
Obserwując je przez lata widzi, jak się zmieniają. I wierzy, że każda kropla, nawet ta najmniejsza, o której mówi Lena, drąży skałę.
A co na ten temat myślą same dziewczyny?
Przede wszystkim nabrały pewności siebie. Maja wcześniej była nieśmiała, nie było nawet mowy o tym, żeby zaśpiewała publicznie. – Teraz już nie mam tremy. Denerwuję się tylko, jak mój chłopak przychodzi na występ – mówi 18-latka. Zaczęła też myśleć o sobie, bo wcześniej na pierwszym miejscu stawiała innych. – Było mi strasznie szkoda dziewczyn z poprawczaka. Myślałam przede wszystkich o nich. A teraz już wiem, że przecież one nie przeżyją za mnie mojego życia – dodaje. I dorzuca jeszcze, że ma twardszy charakter. – Nie odpuszczam. Wcześniej miewałam chwile zwątpienia, teraz nie pozwalam sobie na nie. I wreszcie wiem, czego chcę.
Ula uważa z kolei, że dzięki pobytowi w Falenicy zmieniła swój system wartości. – Jakbyś mnie zobaczyła pięć lat temu, to byś się złapała za głowę! Myślałam tylko o wyglądzie. Spóźniałam się na zajęcia, bo nie potrafiłam wyjść z pokoju, jak się nie pomalowałam i nie uczesałam. Teraz mam zupełnie inne priorytety. Na pierwszym miejscu jest nauka – mówi.
Karolinie twierdzi, że niewiele się w niej zmieniło. Na pewno ma lepszy kontakt z dziadkami, którzy wychowywali ją po śmierci mamy. Nauczyła się też, że słowa „przepraszam”, „dziękuję”, „proszę” wcale nie parzą. I już rzadko zastanawia się, co by było, gdyby jej zabrakło. Bo Karolina wielokrotnie próbowała popełnić samobójstwo. – Myślałam, że rodzinie by mnie brakowało, ale nie mieliby tylu kłopotów ze mną – wspomina. Dziś te myśli odsuwa daleko od siebie. Cieszy się, że żyje, ma rodzeństwo, dziadków, ludzi, na których może polegać.
Co przyniesie przyszłość?
Ula na razie jest w liceum, ale planami wybiega znacznie dalej w przyszłość. Chciałaby zdać maturę, skończyć studium architektury wnętrz, a później resocjalizację. Żeby pomagać „trudnej młodzieży”. – Po tym, co przeszłam, byłoby mi łatwiej je zrozumieć. Dzieciaki trzeba podejść sposobem. Jakim? Jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Na razie myślę nad jakimś projektem, bo pani kurator podpowiedziała mi, że w moim mieście jest świetlica, gdzie sąd kieruje dzieci z problemami. Poradziła, żebym tam poszła, opowiedziała swoją historię, zaczęła z nimi pracować – mówi 20-latka.
Maja chciałaby już wyjść z zakładu. Uda jej się to najprawdopodobniej w czerwcu, ale już teraz szuka pracy. Ma też chłopaka, z którego jest dumna. – Jest bardzo mądry, chodzi do technikum, chce iść na studia. A ja? Ja chcę pracować, śpiewać, pisać teksty. To nawet nie jest moje hobby, to całe moje życie – wyznaje nastolatka. Marzy jej się też duża rodzina. Chciałaby mieć pięciu synów. Ale tylko synów. – Wolałabym nie mieć córki, bo bałabym się, że zajdzie w ciążę z byle kim, babcią zostanę w wieku 30 lat – śmieje się Maja. I dodaje, już na poważnie: – Do pierdla nigdy nie pójdę. Wiadomo, nigdy nie mogę powiedzieć nigdy, ale nie chcę się już w nic wpakować. Wystarczy mi.
Karolina chce mieć spokojne życie, znaleźć normalną pracę, która jest dobrze płatna i zapomnieć o tym wszystkim, co przeżyła do tej pory. Przyznaje, że ostatnio zastanawiała się nad karierą muzyczną. – Ale po jakimś czasie sława wali ludziom w dekiel – śmieje się. Dlatego zamierza pisać, póki będzie ją to „kręciło”. Ale sama dla siebie, do teczki, w której ma już kilkadziesiąt tekstów. I trochę dla chłopaka, przyjaciółki, młodszej siostry, którzy czytają jej teksty.
Dyrektor Sadowski trzyma kciuki za nie i pozostałe swoje wychowanki. – One wszystkie mają wstrząsające historie. Piszą o nich w listach, czasem oznaczonych „tylko do wiadomości Papcia”, czasem pod pseudonimami. Same doznały wiele zła od innych i odpłacały się czy odreagowały zachowując się w ten sam sposób – wyjaśnia. I dodaje: – Ale nie są stracone, nie można się ich bać czy brzydzić. Warto je ratować.
(aw/sr)