Karolina, jej rak i mały kwiatek, czyli Pola
- Jarek trzy razy w tygodniu powtarza, że musimy znaleźć jakiegoś doktora, który wytnie mi wszystkie narządy i będziemy mieli w końcu spokój - rzuca Karolina Smoleńska na koniec rozmowy. A gdy to mówi, śmieje się. Teraz już może: to epilog historii, której rytm przez pięć lat wyznaczał rak.
02.02.2015 | aktual.: 03.02.2015 11:24
- Jarek trzy razy w tygodniu powtarza, że musimy znaleźć jakiegoś doktora, który wytnie mi wszystkie narządy i będziemy mieli w końcu spokój - przyznaje Karolina Smoleńska. A gdy to mówi, śmieje się. Teraz już może: to epilog historii, której rytm przez pięć lat wyznaczał rak.
Do kawiarni na warszawskiej Woli dociera z lekkim poślizgiem, przez pracę i korki w centrum. Do naszego spotkania mogło w ogóle nie dojść.
- Jak zadzwoniłaś z prośbą o rozmowę, to się zawahałam. Ida Karpińska (założycielka i prezes Kwiatu Kobiecości, organizacji na rzecz walki z rakiem szyjki macicy - przyp. red.) nieraz podawała już mój numer telefonu, ale zawsze odmawiałam wywiadów. Myślałam, że moja historia to nic nadzwyczajnego. A może po prostu było za wcześnie, żeby o tym opowiadać?
Jednak z jakiegoś powodu Ida Karpińska podaje mi numer telefonu Karoliny Smoleńskiej.
- Karolina to świetna dziewczyna, przekona się pani sama. Jej córeczka jest naszym drugim małym kwiatuszkiem, czyli dzieckiem urodzonym na przekór rakowi szyjki macicy - mówi Karpińska.
Jak okiełznać raka?
Karolina nie wygląda na swoje 34-lata. Ma delikatną urodę, nie maluje się. Do tego jest bardzo drobna, szczupła. Z krótkimi, platynowymi włosami wydaje się lekka jak piórko. Nie wygląda też na chorą na raka. Może dlatego, że udało jej się okiełznać go, zanim zadomowił się w jej ciele na dobre.
Jego imię i paskudne oblicze poznała prawie dwie dekady temu. Miała 16 lat, gdy jej mama trafiła do lekarza z zaawansowanym rakiem jajnika (choć aż do listopada ub. roku Karolina będzie myślała, że to był rak szyjki macicy), licznymi przerzutami, wodą w płucach. Nic nie dało się już zrobić. Zmarła kilka miesięcy po operacji. Karolina bardzo to przeżyła.
- Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że była moją najlepszą przyjaciółką w tamtym czasie. Nie wstydziłam się chodzić z nią za rękę, uwielbiałyśmy wspólne zakupy, nieraz spałyśmy w jednym łóżku, razem oglądałyśmy nocami filmy, mogłam z nią rozmawiać o wszystkim - opowiada.
O jej chorobie wiedziała wtedy tyle, że to był rak „damskich spraw”. A mimo to nie czuła strachu przed nim, nie badała się co chwilę. Myślała, że młodych rak nie dotyczy. I tak, jak się okazuje, bada się częściej niż statystyczna Polka w jej wieku, nawet częściej niż oficjalne zalecenia (czyli cytologia u młodych kobiet minimum co trzy lata), bo średnio co dwa lata.
Ale pod koniec 2010 roku poznaje Jarka. Zaiskrzyło od razu, trzeba więc coś zrobić, żeby nie skończyło się na porodówce. Tym bardziej że 29-letnia wtedy Karolina nie widzi się w roli matki ani przez sekundę.
Decyduje więc udać się do ginekologa po tabletki antykoncepcyjne. Los (bo na pewno nie pech) chce, że trafia do lekarki z prawdziwego zdarzenia: takiej, która zanim złoży podpis na recepcie, wymaga dokładnych badań, także krwi i cytologii. Karolinie to trochę nie w smak, wolałaby mieć już odfajkowane, ale nie buntuje się, w końcu lekarz wie lepiej. Myśli: jutro zrobię badanie krwi, a później wrócę po receptę, odbiorę wyniki i tyle.
Tuż po nowym roku dostaje telefon z przychodni. „Proszę pilnie się u nas stawić”. „Hola, hola, jak to pilnie?” - myśli Karolina. Lekarka przez telefon mówi lakonicznie: wynik cytologii jest zły.
- Pojawił się we mnie jakiś niepokój, ale w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, że może chodzić o nowotwór. Wróciłam do biurka w pracy, w Google wpisałam: cytologia wyniki. I wiesz, że ja dopiero wtedy, jako 29-latka, zaczęłam po raz pierwszy w życiu analizować, po co jest to badanie, co oznaczają poszczególne grupy - wspomina.
Prawa logiki okazują się i w tym przypadku nieubłagane: skoro wcześniej miała grupę II i było dobrze, to teraz ma co najmniej III i dobrze nie jest. Z wirtualnej kopalni wiedzo-niewiedzy wydobywa sporo mitów.
- Gdy teraz na to patrzę, łapię się za głowę. Wychodzi na to, że HPV to właściwie to samo co HIV. Ludzie piszą o niskim statusie społecznym, rozwiązłości seksualnej, a ja nie uważam się za osobę z marginesu, partnerów w życiu łącznie z obecnym miałam trzech - wyjaśnia. Dziś jest bogatsza o kolejną garść wiedzy - co piąta z nas ma wirusa HPV i niejednokrotnie o tym nie wie.
Karolina nie tupie nogami
Na początku 2011 roku Karolina z wynikami cytologii: grupa III B, komórki HSIL, CIN 3 oraz skierowaniem na kolposkopię trafia do szpitala w Międzylesiu. Reszta jest niewiadomą: co to jest za badanie? Czy boli? Co dalej? A jeśli to rak? Operacja? Chemia? A naświetlania?
- Pewnie było to przerażające, ale nie jestem osobą, która łatwo się załamuje, raczej podchodzę do różnych spraw zadaniowo. Wtedy też wiedziałam, że muszę postępować zgodnie z instrukcjami lekarzy. I że dobrze zrobiłam, że się zdecydowałam na badanie, że jest diagnoza. I wszystko będzie okej.
W jej historii nie ma kulenia się w sobie, tupania nogami, zamykania w domu. Płaczu też jest niewiele, najpierw nad skierowaniem do szpitala, później parę razy w warszawskim Centrum Onkologii. Więcej jest w niej skupienia. Takie ma podejście do życia, zadaniowe. Jakie jest wtedy? Przeżyć, wyleczyć się całkowicie, ocalić możliwość posiadania dzieci? - Przeżyć! Mimo iż miałam 29 lat, w ogóle o macierzyństwie nie myślałam. Dzieci były dla mnie fajne, ale cudze, na odległość.
Jest jeszcze Jarek, z którym znają się raptem trzy miesiące. Karolina mimo obaw dzwoni do niego, mówi: lekarka podejrzewa wczesne stadium nowotworu. - Zastrzeliłam go tą informacją. Później śmiałyśmy się z Idą, że niejeden facet zabrałby się i uciekł. A on był przy mnie przez cały czas, do końca życia będę mu za to wdzięczna.
A później wszystko idzie lawinowo, co nie znaczy, że z górki.
"Przecież nic mnie nie boli, jestem zdrowa"
Lawinowo to znaczy tak: szpital, koszulka nocna, kapciuszki, szczoteczka do zębów - to tak na wszelki wypadek, gdyby trzeba było pobrać wycinki. Dalej: kolposkopia (czyli bezbolesne badanie, które polega na oglądaniu szyjki macicy pod mikroskopem), zmarszczone brwi lekarza i skierowanie na biopsję pod narkozą.
- Po wybudzeniu z narkozy ogarnął mnie paniczny strach. Już wiedzieliśmy z kolposkopii, że jest niedobrze. Zaczęliśmy z Jarkiem mnóstwo na ten temat czytać. Całymi nocami nie spałam, szukałam w internecie przypadków innych kobiet, porównywałam wyniki, sprawdzałam, jak to się w ich przypadku skończyło. Dlatego nie polecam nikomu szukania na forach, bo ja naczytałam się takich rzeczy, że ktoś inny by się chyba tylko położył i czekał na najgorsze.
Po zarwanych nocach przychodzą dni w pracy. Bez taryfy ulgowej, bo i tak nikt nie wie, że coś się z Karoliną dzieje. Po dwóch, może trzech tygodniach Jarek (pracuje w pobliżu szpitala i co chwilę tam dzwoni, przyjeżdża), przesyła telefonem zdjęcie wyników.
- Wszystko było po łacinie. Ale pierwsze, co zauważyłam, to carcinoma (z łac. rak – przyp. red.). Karolina to słowo akurat rozumie. „Jak to? O co chodzi? Przecież nic mnie nie boli, jestem zdrowa” - wspomina swoje myśli. I jeszcze jedną: „mama”.
Myśli myślami, ale jest przecież zadanie. Rak jest w stadium przedinwazyjnym. Ordynator wyznacza termin operacji. Za niecały miesiąc Karolina przejdzie konizację szyjki macicy, płodność pozostanie nienaruszona. Ale dla niej to wciąż nie ma większego znaczenia. Teraz jest zabieg (laparoskopowo, więc bezinwazyjnie), zaraz po nim dla relaksu i odciągnięcia myśli od szpitalnych korytarzy wyjeżdżają na tydzień do Tunezji. Ale po powrocie znów trzeba czekać. I znów usłyszeć przez telefon: Proszę się pilnie stawić.
Karolina nie panikuje, pewnie każą przyjechać po prostu po wynik. Ale w gabinecie razem z Jarkiem słyszą: Na granicy cięcia są komórki rakowe.
Ze skierowaniem i świadomością, że ON nadal tam jest, jadą do Centrum Onkologii. A tam, jak mówi Karolina, koszmar.
- Dwie godziny czekasz, żeby dostać się do rejestracji, później kolejne kilka, żeby wejść do lekarza. Ale było warto, bo lekarz, który mnie przyjął, tak się mną zajął, że zostanie moim doktorem do końca życia - wyjaśnia.
Od niego dowiaduje się o konsylium, które lada moment zbierze się, żeby podjąć decyzję, co dalej. Raczej na pewno operacja, czy z chemią i naświetlaniami - to już na dwoje babka wróżyła.
- Już nie pamiętam dokładnie, jak się wtedy czułam. Raczej nie płakałam. Natomiast to jest chyba nie do opisania, jak masz świadomość, że masz raka i nie wiesz, co masz robić: iść jutro do pracy, a może lepiej nie, bo nie wiadomo, co się dalej wydarzy, może lepiej pójść do parku, posiedzieć na ławce, poobserwować ludzi, z kimś porozmawiać, może zadzwonić do tych, z którymi dawno nie rozmawiałaś, może odwiedzić całą rodzinę, z którą nie masz kontaktu od dawna?
"Nie będę matką!?"
Mija kilka dni i jest decyzja: za parę tygodni kolejna operacja. Tuż przed nią spotkanie z lekarzem: Witam, jutro ma pani operację usunięcia macicy, taka została podjęta decyzja przez konsylium, dziękuję, do widzenia.
Do Karoliny dociera, że nie będzie matką.
- I wtedy pierwszy raz w życiu ja, która mówiłam, że nigdy nie będę miała dzieci, że jestem za leniwa, uwielbiam spać do południa, kiedy mam wolne, po prostu jestem zbyt wygodna, zrozumiałam, że chcę mieć dzieci już, teraz, natychmiast - opowiada.
- Zbuntowałam się: jak to, obcy ludzie lub ten cholerny rak będą decydować o tym, czy będę matką? Ale zaraz pomyślałam, że jeśli to ma mi uratować życie, to niech tak będzie.
Tego dnia nastąpi jeszcze jeden zwrot w jej życiu. Okazuje się, że chce ją jeszcze zbadać ordynator, który ma akurat dyżur - prof. Bidziński, uznany autorytet z onkologii ginekologicznej.
- Zbadał mnie, wykonał USG. Stwierdził, że jako że jestem młoda i nie rodziłam, trzeba dać mi szansę i spróbować jeszcze raz, jak to określił "dociąć tę szyjkę" - opowiada. Ostatecznie usunięcie macicy zamienia na amputację szyjki macicy. Karolina wzrusza się: Gdyby nie on, nie miałabym dzisiaj Poli.
Po operacji (ostatecznie laparoskopowej) - wczasy, tym razem w Grecji. I, standardowo już, czekanie. Dłużej niż zwykle, bo po czterech tygodniach wyniku wciąż nie ma, gdzieś się zawieruszył.
- Gdy go w końcu dostaliśmy, razem z Jarkiem czytaliśmy go wyrywając sobie z rąk. Pamiętam tylko ostatnie zdanie: granica cięcia wolna od zmian. W jednej chwili pomyślałam sobie: e tam, tak, nic strasznego. Dopiero później mój ginekolog powiedział: gdyby pani przyszła rok później, to by się prawdopodobnie inaczej skończyło.
r-a-k-s-z-y-j-k-i-m-a-c-i-c-y
Dopiero wtedy, po drugiej operacji, Karolina zaczyna szukać wsparcia na zewnątrz. Owszem, jest przy niej Jarek, tata, mama Jarka, siostry, przyjaciółki, przyjaciele, znajomi, ale nikt chyba nie potrafi tak do końca jej zrozumieć. Wejść w jej skórę, poczuć żerującego w niej intruza, usłyszeć, jak od środka brzmi wypowiadane przez ludzi w białych kitlach słowo „rak”. Zwłaszcza jej partner namawia: Musisz pogadać z kimś, kto też przez to przeszedł.
Karolina tłumaczy uczucia na słowa (który to już raz?), wystukuje na klawiaturze kolejne litery: r-a-k-s-z-y-j-k-i-m-a-c-i-c-y. Dodaje hasła, które mają pomóc jej znaleźć nie medyczne tyrady czy wirtualne, anonimowe historie pełne grozy, ale kobiety z krwi, kości i ich wspomnienia o nowotworze. W końcu znajduje Kwiat Kobiecości i opisaną na stronie historię Idy.
Traf chce, że akurat na podwarszawskim Błoniu będzie organizowane spotkanie dla pracownic urzędu miasta na temat: rak szyjki macicy. Myśli: A co mi szkodzi, pojadę. Zwalnia się z pracy, żeby zdążyć na czas, ale gdy dociera, w sali oprócz niej i kilku pań prowadzących spotkanie nie ma nikogo.
- Usiadłam na końcu, bo to nie było spotkanie dla osób z zewnątrz, tylko dla pracownic urzędu. Czekając oglądałam zdjęcia, foldery, puszczony w tle film z historią Idy. Spłakałam się strasznie. To są takie emocje, nad którymi ciężko zapanować, trudno je nawet opisać - wspomina.
Jednak tym razem dziwnym zrządzeniem losu na spotkanie w ramach akcji „Kobiety dla kobiet” nie przychodzi nikt więcej. Karolina ma więc całą ekipę Kwiatu Kobiecości, łącznie z lekarzem ginekologiem, do swojej dyspozycji.
- Na przestrzeni kilku miesięcy oswoiłam się z chorobą, byłam już po dwóch operacjach. Ale to spotkanie było mi bardzo potrzebne. A później jeszcze poszłyśmy na kawę. Poznałyśmy się parę godzin wcześniej, a rozmawiałyśmy tak, jakbyśmy się znały sto lat. Do dzisiaj Ida jest dla mnie taką osobą, że mogę jej nie widzieć dłuższy czas, a i tak czuję jej obecność. Ona się angażuje 100-procentowo w każdy przypadek, w każdą z nas.
Ida jest więc jedną z pierwszych osób, którym Karolina obwieszcza, że jest w ciąży. Ale zanim sama się o tym dowie, przeżywa po raz kolejny chwile grozy. Bo po cytologii (którą musi robić co trzy miesiące, tak samo jak kolposkopię), dostaje telefon ze zbyt dobrze znanym jej poleceniem: Proszę się jak najszybciej stawić. W gabinecie ciąg dalszy dnia świra: grupa cytologii III B, skierowanie na wycinki, cztery tygodnie czekania. Tym razem jest jednak inaczej, bo Karolinie spóźnia się okres.
- Od razu wiedziałam, że jestem w ciąży. Zrobiłam test - pozytywny. Byłam pełna euforii, to była najszczęśliwsza informacja, jaką otrzymałam w życiu. A Jarek był przerażony, bo oczekiwaliśmy przecież na wyniki biopsji. Powiedział mi później, że to było nieodpowiedzialne. Ale wtedy zupełnie nie myślałam o tym, co się może wydarzyć, że znowu coś się do mnie przyplątało.
Przy najbliższej wizycie oboje z lekarzem mają dobre wiadomości. On jej powiedział: To był tylko jakiś stan zapalny, wszystko jest w porządku. Ona jemu: Panie doktorze, jestem w ciąży! Myślał, że pacjentka żartuje.
Ciąża od początku jest zagrożona, dwa razy trafia na oddział patologii, wszyscy każą jej wziąć zwolnienie i leżeć, zwłaszcza że lekarze chcą założyć jej pesar ginekologiczny, żeby podtrzymać ciążę. Tylko nie ma na co, szyjka macicy jest taka krótka. A Karolinę rozpiera energia - robi zakupy, biega, robi remont w mieszkaniu.
- Wiedziałam, że wszystko będzie dobrze, że donoszę tę ciążę i urodzę upragnioną córeczkę - zapewnia. Ida też jest optymistką.
- Tak za nią trzymałyśmy kciuki! Z dziewczynami z centrali obiecywałyśmy Karolinie: będziemy na zmianę przyjeżdżać, żeby ci trzymać nogi w górze, bylebyś utrzymała ciążę - śmieje się dzisiaj.
- Ida jak to Ida, z uśmiechem na ustach mówiła, że się nasz kwiatek urodzi cały i zdrowy - wspomina z kolei Karolina.
W końcu w 34 tygodniu ciąży na świat przychodzi Pola. Poród jest wczesny, ale dostaje 10 punktów, jest zdrowa. - Polcia ma teraz dwa i pół roku jest całym moim światem. I to jest właśnie ta nasza historia.
Badanie trwa tylko 5 minut
Karolina chwilę się zastanawia, w końcu wyrokuje: rak niczego w niej nie zmienił, nie wywrócił jej życia do góry nogami.
- Nie stwierdziłam, że pakuję się i wyjeżdżam w nieznane mieszkać w szałasie. Wróciłam do mojego dawnego życia, pracuję w zawodzie, jestem w związku - wylicza. Zgoda, ale jest jeszcze Pola.
- Ona jest też kontynuacją relacji matka-córka, która u mnie została przerwana. W końcu Karolina przyznaje: trochę jej się poukładało w głowie, trochę zmieniła podejście do ludzi, trochę bardziej otworzyła się na nich.
- Skłamałabym, gdybym powiedziała, że miałam kiedykolwiek problemy w kontaktach z ludźmi, ale nie wydaje mi się, bym kilka lat temu tak otwarcie opowiadała o tym, co przeszłam albo potrafiła rzucić w biurze na forum publicznym hasło: hej, dziewczyny, jak tam u was z cytologią w tym roku? - śmieje się.
Wyjaśnia przy okazji, że z tego samego powodu zdecydowała się na spotkanie.
- Stwierdziłam, że jak puścisz ten tekst, to może choć jedna kobieta, która go przeczyta, pomyśli: a co mi szkodzi, pójdę i się zbadam - mówi. - Dzisiaj patrzę na to tak, że rak szyjki macicy jest do ogarnięcia ot tak (pstryka palcami - przyp. red.). W przysłowiowe pięć minut – mówi.
Nawet dosłownie w pięć minut, bo tyle mniej więcej trwa badanie cytologiczne. Przeprowadzane regularnie zajmuje tylko 0,01 promila czasu w ciągu roku. Mało. Zwłaszcza w porównaniu z całym życiem.
Aneta Wawrzyńczak/(AW)/(kg), WP Kobieta