GwiazdyKraśko: Na rydze do teściowej

Kraśko: Na rydze do teściowej

Kochał konie, szybkie samochody i maratony. Teraz dla Piotra Kraśki najważniejsi są Malina i syn Kostek. Odkąd ma rodzinę, najchętniej osiadłby na Mazurach.

Kraśko: Na rydze do teściowej
Źródło zdjęć: © Sebastian Turczyn

15.09.2008 | aktual.: 17.09.2008 14:36

POZA EKRANEM

Kochał konie, szybkie samochody i maratony. Teraz dla Piotra Kraśki najważniejsi są Malina i syn Kostek. Odkąd ma rodzinę, najchętniej osiadłby na Mazurach.

SUKCES: O której wstaje pan do pracy?

Piotr Kraśko: O szóstej trzydzieści, żeby przed wyjściem z domu zdążyć przeczytać gazety, zobaczyć, czym żyje internet.

Dawniej, jak nie było Kostka, można było pospać?

Teraz zdarza się, że to ja go budzę. Kiedy idę się golić, biorę go do łazienki, potem je ze mną śniadanie i robi poważną minę, słuchając porannych wywiadów w radio. Wtedy budzimy mamę, bo w nocy, przyznaję, to ona jest aniołem stróżem, który czuwa nad Kostkiem.

Syn wywrócił pana życie do góry nogami?

Znajomi, którzy wcześniej zostali rodzicami, ostrzegali mnie, że życie zmienia się nieodwracalnie po narodzinach dziecka. Że następna przespana noc nadejdzie po zdanej przez nie maturze. Ale dzieci wnoszą do życia tyle radości, że wszystkie kłopoty mają zupełnie inny wymiar. Dzisiaj miałem wrażenie, że Kostek po raz pierwszy świadomie się rozpłakał, jak wychodziłem do pracy. Niesamowite uczucie, pękało mi serce.

Czym jest dla pana ojcostwo?

Największym wyzwaniem w życiu, bo małe dziecko jest wpatrzone w ojca i matkę jak w obraz. Idealizuje ich i człowiek nie chce tego ideału zburzyć. A potem czuje ogromny ciężar odpowiedzialności.

Chciałby pan, żeby syn był dziennikarzem?

Są chwile, kiedy tak myślę. Ale jest też drugi wariant, że zostanie wspaniałym tenisistą i tak jak Radwańska znajdzie się w pierwszej dziesiątce i zagra na Wimbledonie. To jednak raczej żart. Kiedy byłem w Stanach, przynajmniej raz w tygodniu przychodziła informacja, błędna, jak się okazywało, że Castro nie żyje. Czuję, że jak tak dalej pójdzie, to Konstanty będzie relacjonował jego odejście. Ale oczywiście może być tak, że podobnie jak Malina, jego mama, zostanie jeźdźcem i zajmie się stadniną w Gałkowie. To wariant najbardziej prawdopodobny.

Umie go pan przewinąć i nakarmić?

Myślę, że każdy ojciec doskonale sobie z tym radzi. Tylko jest taka niepisana umowa między mężczyznami, żeby przed kobietą udawać, że mają dwie lewe ręce i za każdym razem są blisko zrobienia dziecku krzywdy, np. przy kąpieli. Lepiej więc, żeby ona się nim zajęła. W całym doświadczeniu bycia rodzicem najbardziej niezwykłe jest dla mnie obserwowanie, jak kobieta staje się matką. Pewnie każdy mężczyzna idealizuje matkę swojego dziecka, ale ja codziennie mam wrażenie, że Malina jest najlepszą, jaka może być. Dlatego, o ile wcześniej byłem bardziej liberalny w sprawie adopcji dzieci przez związki homoseksualne, teraz mam więcej wątpliwości. Widzę, jak kompletnie inne rzeczy może dać dziecku kobieta w porównaniu z nawet najbardziej wrażliwym mężczyzną.

Co pan pomyślał, kiedy dowiedział się, że Malina spodziewa się dziecka?

Moment był dość wyjątkowy i sprawił, że na zawsze zapamiętam sprawę ekstradycji do Polski Edwarda Mazura. Malina zadzwoniła kilka minut przed relacją na żywo dla „Wiadomości” z Chicago, gdzie odbywał się proces. Może za kilkadziesiąt lat w Polsce ludzie zapomną, że istniał taki Mazur, a ja do końca życia będę pamiętał. Kiedy kilka miesięcy później jechała do szpitala rodzić, znowu nie było mnie przy niej. Zadzwoniła do mnie o drugiej w nocy, byłem średnio przytomny. Myślałem, że mi się ten telefon przyśnił, i zasnąłem. Dotarło do mnie wtedy, gdy usłyszałem przez telefon westchnienie Kostka. Poczułem jakby uderzenie młotem.

Ale najpierw chciał pan mieć córkę?

Tak mi się wydawało. Ale jest tyle samo radości, kiedy rodzi się syn, jak i córka. Trzeba pracować do skutku, chcemy mieć dużą rodzinę. Kraj potrzebuje nowych obywateli. (śmiech)

Gałkowo na Mazurach to pana ulubione miejsce w Polsce?

Nie tylko w Polsce, ale i w świecie. Zazdroszczę Kostkowi, który spędza tam sporą część życia. Dziadkowie mają wspaniałą stadninę koni, jeździ z nimi bryczką po lesie. Obok jest park dzikich zwierząt – bizony, czaple i żurawie. W Warszawie gdzie by biedak chodził?

Kiedy zobaczył pan po raz pierwszy Malinę Ferenstein, córkę mistrza Polski w jeździectwie, wnuczkę rotmistrza w armii generała Maczka, od razu między wami zaiskrzyło?

Zanim zaiskrzyło, przez wiele lat przyjaźniliśmy się, była moim instruktorem jazdy konnej.

Podobno łajała pana jak jakiegoś sztubaka!

Ale jak! Był to najbardziej wymagający i najlepszy trener. Kłóciliśmy się niemiłosiernie, na mnie jednak naprawdę dobrze działa krytyka i wymagania. Najgorsze jest chwalenie, jak nie ma za co. Do szału mnie to doprowadza. Malina bywała dość bezwzględna. Czasem wściekałem się, bo uważałem, że przesadzała, ale dziś wiem, że miała rację.

Ale nie rzucała kamieniami w swojego ucznia jak pewien trener?

Tak źle nie było, choć wszystko inne zdarzało się. Trzeba pamiętać, że trener jeździectwa musi być zdecydowany. Jazda sportowa, skoki przez przeszkody mogą być niebezpieczne.

Typ angielskiego dżentelmena i instruktorka jazdy konnej z ciętym językiem. Patrząc z boku, ten związek nie rokował!

Rokował fantastycznie sportowo! Gdy startowałem w zawodach, to dobrze się kończyło.

Czy z byłą żoną Dominiką ma pan wciąż wspólne konto?

Chyba tak.

Skąd to ogromne zaufanie po latach?

Dominika wie, że może liczyć na mnie, a ja – na nią. Nie ma nic smutniejszego niż słuchanie opowieści ludzi, którzy po rozstaniu źle mówią o sobie. To okropne, bo jakby wyrzucali do kosza wszystkie lata spędzone razem. Moim zdaniem z rozmawianiem o swoich byłych jest trochę tak, jak z mówieniem o zmarłych – albo nic, albo dobrze. Przyjaźnimy się z Dominiką, ale uważam to za normalne. Nie mamy dzieci, co dodatkowo ułatwia nasze relacje. Ona jest wspaniałą osobą, życzę jej jak najlepiej i wiem, że ona życzy mi tego samego.

Kocha pan szybkie samochody i piękne kobiety. Malina nie jest zazdrosna?

Nie, ale skąd ta opinia? Z samochodami to się zdecydowanie zmieniło. Marzę, żeby kupić sobie starego UAZ-a. Świetnie się nim jeździ po wertepach, a naprawia młotkiem.

Nie narzuca pan sobie za dużego tempa? Kiedyś była jazda konna, teraz samochody terenowe, maratony. To się do czegoś przydaje?

O tak, pewnej nocy konie uciekły z pastwiska w Gałkowie. Dzięki temu, że szybko biegam, udało mi się je obiec i powstrzymać. Jazda konna jest cudownym zajęciem, choć teraz wolę usiąść na płocie i patrzeć, jak Malina trenuje. Ostatnio moją największą pasją stały się helikoptery, kończę właśnie robić licencję pilota. Pilotowanie jest czymś fantastycznym. Latałem trochę helikopterem w Stanach, na Hawajach, ale tamte widoki nie umywają się do mazurskich. Mazury to bajka. Doceniam to zwłaszcza teraz, po powrocie z Iraku.

I rydze teściowej prosto z patelni?

To też. Naprawdę robi je fantastycznie!

Wysyłają pana w niebezpieczne miejsca, nie boi się pan, że kiedyś może nie wrócić z wyprawy i Kostek straci ojca?

Wszystko groźniej wygląda z daleka. Może to irracjonalne, ale większość reporterów, którzy jeżdżą w zapalne regiony, myśli, że nic im się nie stanie.

Dlatego nie zakładają kamizelek kuloodpornych, jak Waldemar Milewicz?

Niestety, jego nawet kamizelka by nie uratowała. Ostatnio lecieliśmy helikopterem z Bagdadu do Diwanii i z powrotem, w hełmach i kamizelkach. Trzeba je mieć, kiedy jest się pod opieką wojska. Czasem to niepoważnie wygląda, jak miejscowi mają na sobie T-shirty i stoi przed nimi dziennikarz w kamizelce kuloodpornej.

W Iraku było najciężej?

Nie. Jak byłem tam zaraz po wojnie, co noc słychać było w Bagdadzie, Basrze i Nasirii wystrzały. Ale wtedy zwykłym samochodem osobowym przejechaliśmy przez cały kraj. Teraz byłoby to niemożliwe, bo jedzie się w konwoju, pod ochroną opancerzonych samochodów i ma jeszcze osłonę z powietrza.

Otarł się pan kiedyś o śmierć?

W Rwandzie, 12 lat temu. Wylądowaliśmy z operatorem w środku dżungli, w obozie dla uchodźców, gdzie właśnie wymordowano ze 120 osób. Przywódca wioski chciał nas pierwszym transportem wysłać do nieba.

Do widoku śmierci można się przyzwyczaić?

Na wiele rzeczy można się uodpornić. Po tsunami w Tajlandii układano ciała na plażach, przykrywając je workami, na które rzucało się lód, żeby się nie rozkładały. Po jakimś czasie człowiek obojętniał. Może zabrzmi to dziwnie, ale większe wrażenie robił widok zdjęć zaginionych dzieci umieszczanych na tablicach przed szpitalami. Kiedyś w Bejrucie postanowiłem zrobić materiał z tego, co znajdziemy za pierwszymi drzwiami szpitala. Była tam dwójka dzieci, z których jedno miało amputowane ręce, drugie, roczne, z obandażowaną głową leżało pod kroplówką. W pokoju obok leżał ojciec. Ten człowiek wiedział, że do końca życia będzie przemieszczał się na drewnianym wózku, rękami odpychając się od ziemi. Poprosił ze łzami, żebyśmy znaleźli jego żonę. Leżała piętro niżej, miała zmiażdżone pół czaszki. Do tego nie można się przyzwyczaić.

W takich sytuacjach można innym pomóc?

Pewnie każdy z nas ma czasem w takich sytuacjach poczucie misji, ale też świadomość pewnej nieuczciwości. Do Peru po trzęsieniu ziemi zabraliśmy dwie olbrzymie torby z ubraniami i jedzeniem. Ale my mogliśmy wrócić, a ludzie tam nie dostali takiej szansy. Niby jesteśmy równi, my śpimy na ulicy i oni też. Tylko my wiemy, że to nie jest nasz świat.

Po powrocie z takich miejsc zwyczajne życie musi wydawać się strasznie banalne?

Często tak. U nas emocje budzi to, czy WIG pójdzie parę procent w górę, czy w dół. Ale czy to sprawiło, że ktoś w okolicach warszawskiej giełdy umarł z głodu? Jak jadę na Bliski Wschód, do Ramallah lub Bejrutu, dookoła jest bałagan, brud, ale mam wrażenie: „O, jestem w domu!”. Siadam na krawężniku, piję kawę z tubylcem na ulicy i gadamy o różnych sprawach. Tam się najlepiej czuję, naprawdę.

Kawa w Bejrucie przebija rydze teściowej?

Nigdy w życiu! One są na każdej szerokości w porządku. Ale czasem cieszą drobiazgi, na przykład to, że jest woda do picia. W Stanach po Katrinie ludzie umierali nie dlatego, że brakowało paliwa do rakiety kosmicznej. Nie było zwykłej wody i o to mieli żal do rządu.

Jest pan ciągle w rozjazdach. Malina nie ma o to pretensji?

Nie, jest delikatna, ale mówi to w inny sposób. Że trzeba znaleźć czas, by pobyć z naszym rocznym synem, wykąpać go, wykonać jakieś drobne czynności. Dużo łatwiej nam teraz niż w Stanach, kiedy byłem korespondentem. W ciągu niecałych trzech lat pobytu leciałem samolotem z moim operatorem jakieś 300 razy.

Ameryka czegoś pana nauczyła?

Że marzenia nie mają granic. Popatrzmy na Baracka Obamę. Jego ojciec pasł kozy nad jeziorem Kiwu w Kenii. A on może zostać przywódcą supermocarstwa.

Zawsze chciał być pan dziennikarzem?

Na początku miałem inne plany, bo mama skończyła szkołę teatralną, a ja chciałem zostać reżyserem. Studiowałem nawet teatrologię. Wydawało mi się, że teatr jest najważniejszy na świecie, głównie za sprawą mamy, która zabierała mnie na przedstawienia. Dla mnie zawsze najważniejsze były mama i babcia. One mnie wychowały. Miały na mnie największy wpływ.

A teraz najważniejsza jest telewizja. Czy rola prowadzącego „Wiadomości” to jest to?

W jakimś sensie tak, choć bycie reporterem też jest fantastycznym zajęciem. Strasznie to lubię i chciałbym to robić zawsze.

W telewizji zazdroszczą panu kontraktu za 50 tysięcy złotych miesięcznie?

Nie mogę tego skomentować. Bo jak coś powiem, to tak, jakbym potwierdził tę informację, a akurat to się nie zgadza, więc nic nie mówię. Nigdy nie byłem materialistą. Cieszyłem się, jeśli starczyło do pierwszego następnego miesiąca. Natomiast teraz jest zupełnie inaczej, bo człowiek myśli o rodzinie i to ileś lat do przodu. Amerykanie zaczynają zbierać na studia dzieci, zanim one się urodzą. Obawiam się, że jak Konstanty będzie miał 18 lat, studia w Polsce mogą być tak drogie, jak na Zachodzie.

Jakie jest pana motto życiowe?

Damy radę!

Mówi się, że każdy mężczyzna powinien spłodzić syna, posadzić drzewo i wybudować dom. Wiadomo już, gdzie on stanie?

W Gałkowie. Gdyby w Warszawie wysiadł prąd i nie można było nadać „Wiadomości”, to byłby koniec świata! Masowe samobójstwa reporterów i prowadzących. A z perspektywy Mazur wszystko inaczej wygląda. Tam by się zapaliło świeczki i grało dla zabicia czasu w karty. Jest afera, jak burza zerwie dach, drzewo zwali się na drogę, ktoś złamał nogę i trzeba go zawieźć do szpitala. Nie ma prądu, no i co z tego? Słońce świeci, wiatr wieje, trawa dalej rośnie. Nic się nie stało.

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)