Ratowała słonie i święte krowy w Indiach. Jej praca nie ma granic
- Kłusownicy to zorganizowana mafia o gigantycznych zasobach - w grę wchodzą helikoptery, broń maszynowa, systemy namierzania. Co roku giną rangersi. To prawdziwa wojna, w której umierają ludzie - opowiada Natalia Strokowska, lekarka weterynarii i autorka Vet No Limits.
22.03.2016 | aktual.: 23.03.2016 22:34
WP: : Jak zaczęła się twoja przygoda z weterynarią, bo chyba można nazwać to nie tylko „zawodem”, ale też pasją?
Zwierzęta były w domu od zawsze. Gryzonie, ptaki, rybki, pies. Świat przyrody towarzyszył mi od dziecka, a próba jego zrozumienia i poznania była silniejsza niż wszystko inne. Po latach żaden kierunek związany z naukami przyrodniczymi mnie nie zadowalał. Rozwiązanie przyszło samo. Po studniówce przyjechałam do Warszawy na warsztaty taneczne z laureatami pierwszej edycji „You Can Dance”. Spałam u znajomych mojej mamy. Mąż jej koleżanki, profesor na weterynarii SGGW zapytał, czy chcę z nim pojechać na wydział. Odparłam, że oczywiście. Po wizycie w laboratoriach, klinice małych zwierząt oraz zwierzętarni wiedziałam, że to jest to. Automatycznie złożyłam dokumenty i bez problemu dostałam się na studia dzienne.
WP: : Kto rozbudził w tobie bakcyla podróżniczego? Wykorzystałaś później te wyprawy w swojej pracy zawodowej...
Mama zabierała mnie na wycieczki po Europie. Chciała mi dać to, czego sama nie zaznała w dzieciństwie. W jej czasach szczytem marzeń był wyjazd na Węgry z Ochotniczymi Hufcami Pracy. Nauczyła mnie niezależności i uporu. Jeśli czegoś chcę i coś wymyślę, po prostu naginam rzeczywistość do tego stopnia i tak aranżuję swoje plany, że to się dzieje. Dzisiaj kupienie promocyjnego biletu na samolot, czy załatwienie wizy przez internet nie jest najmniejszym problemem. W moim paszporcie powoli zaczyna brakować miejsca...
WP: : Większość osób na studenckie praktyki najdalej jedzie do miasta obok. Ty zdecydowałaś się na Afrykę. Co cię tam ciągnęło?
Zawodowo byłam tam dwukrotnie. Pierwszy raz na czwartym roku studiów w RPA. Odbyłam trzytygodniowe praktyki w Bird and Exotic Animal Hospital w Pretorii, gdzie zajmowaliśmy się wszelkiego typu egzotycznymi zwierzętami trzymanymi przez ludzi w domu. Były małpy, ptaki, gady oraz gryzonie. Jednym słowem - cała Arka Noego. To właśnie różnorodność gatunków na miejscu pociągała mnie najbardziej.
WP: : Afryka to kontynent pełen kontrastów. Bogate dzielnice, pustynie i slumsy. Co najbardziej uderzyło cię po przyjeździe?
Odwiedziłam łącznie 11 krajów - prawie wszystkie z Afryki Południowej i Wschodniej i każdy zadziwił mnie czym innym. W RPA - getta dla białych ludzi, którzy żyją po zakończeniu apartheidu w swoich rezydencjach otoczonych murem z drutem kolczastym pod prądem i noszą ze sobą broń. W Rwandzie i Burundi - niezwykłość krajobrazów i zadziwiający spokój wśród ludzi, którzy w 1994 roku wyrzynali się na śmierć maczetami - milion osób w 100 dni. Świadomość, że co piąta spotkana osoba na ulicy kogoś kiedyś zamordowała, była bardzo dziwnym doświadczeniem, a chodzenie po ziemi, która spływała krwią jeszcze nie tak dawno, dawało mi wiele do myślenia. Wizyta w Suazi - kraju o najwyższym odsetku zarażonych wirusem HIV na świecie. Oficjalne statystyki mówią o 40 proc., a kraj jest wielkości jednego polskiego województwa. Król Mswati jako metodę antykoncepcji rekomenduje wzięcie sobie za żonę dziewicy, a ma tych żon kilkanaście - najwidoczniej to nie jest zbyt skuteczna edukacja, gdyż
jego podwładni masowo umierają na AIDS.
WP: : Afryka stała się twoim drugim domem?
Wróciłam tam rok później - wybrałam się z koleżanką do Kenii i krajów dookoła jeziora Wiktorii. W Kenii odbyłyśmy praktyki w Kenya Wildlife Service, organizacji rządowej, która zajmuje się ochroną zwierząt w parkach narodowych - jeździłyśmy na patrole, uczyłyśmy się o walce z kłusownikami, odwiedziłyśmy kilka parków. Byłyśmy też w KSPCA (Kenya Society For The Protection And Care For Animals – przyp. red.), gdzie zajmowałyśmy się bezdomnymi zwierzętami - pomagałyśmy w sterylizacji i kastracji zwierząt, karmiłyśmy je, uczestniczyłyśmy o odrobaczaniu zwierząt i opatrywaniu ran. W wolnym czasie odwiedzałyśmy codziennie sierociniec dla słoni im. Davida Scheldricka. Tam spędziłyśmy mnóstwo czasu z małymi słoniami, które utraciły swoje matki w wyniku kłusownictwa.
WP: : Mówi się, że w Afryce panuje kłusowniczy szał. Tysiące słoni ginie każdego roku. Rządy poszczególnych państw wydają kolejne oświadczenia, ale wydaje się, że nic nie jest w stanie zmienić tego, jak ludzie żerują na zwierzętach. Pamiętasz co na ten temat mówili miejscowi?
W RPA, Zimbabwe i Tanzanii możliwe jest strzelanie do zwierząt, w tym do słoni. W Kenii jest to zabronione. Kłusownicy to zorganizowana mafia o gigantycznych zasobach - w grę wchodzą helikoptery, broń maszynowa, systemy namierzania. Co roku giną rangersi (jedyna ochrona dla tamtejszych zwierząt - przyp. red). To prawdziwa wojna, w której umierają ludzie. Najgorzej sytuacja ma się z nosorożcem czarnym. Osobniki są ukrywane w zamkniętych rezerwatach, dostępu do nich strzegą specjalne patrole. Zakazy rządowe nie mają tu nic do rzeczy. Problem jest w ludziach. Póki są odbiorcy w Azji, którzy mimo oficjalnych stanowisk rządów (np. Tajlandii), nadal generują popyt na róg nosorożca i ciosy słoni, niewiele się zmieni. Lokalna afrykańska ludność jest bardzo biedna. Ci ludzie nie mają z czego żyć i kłusownictwo jest dla nich sposobem na przetrwanie. Robią to z braku alternatyw i normalnych ofert pracy.
WP: : Spędziłaś wiele czasu ze słoniami. Te zwierzęta mają z nami wiele wspólnych cech. Podobno i one cierpią na zespół stresu pourazowego…
To prawda. Słonie to niezwykle inteligentne istoty pełne empatii. Hipokamp, czyli struktura układu limbicznego słoni, jest o wiele bardziej rozwinięta niż u ludzi. Słonie pamiętają całe życie, są niezwykle emocjonalne, potrafią też odczuwać żałobę. Więzi w stadach są nierozerwalne, a rodzina bardzo opłakuje utraconego członka stada - zwierzęta próbują dźwigać zwłoki, przykrywać je gałęziami i przysypywać piaskiem. Słoń, który utracił swoją matkę, nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Przywrócenie go do normalnego życia często się nie udaje. Wiele maluchów po przyjeździe do ośrodka nie chce pić mleka, popada w apatię i umiera. Po prostu nie potrafią poradzić sobie ze stratą. Wiele lat zajmuje ich resocjalizacja i ma ona kilka etapów. Po kilkuletnim pobycie w Nairobi słonie trafiają do ośrodka dla "starszaków" w East Tsavo i tam spędzają następnych kilka lat. Kiedy tam zawiążą się grupy rodzinne i zostanie wybrana nowa samica alfa, są wypuszczane na wolność. Co ciekawe, te resocjalizowane grupy wracają do
ośrodka żeby się przywitać.
WP: : Rozpaczają, gdy stanie im się krzywda, cierpią po stracie bliskich. Podobno też płaczą, gdy są niekochane?
Słonie po utracie matek trafiające do sierocińca sprawiały wrażenie płaczących, miały mokre policzki, a z ich oczu płynęły słoniowe łzy (chociaż tak na prawdę nie posiadają gruczołów łzowych). Pamiętają całe życie krzywdy, które zostały im wyrządzone. Relacje w matriarchalnym stadzie są bardzo silne i może je przerwać tylko śmierć któregoś z członków stada.
WP: : Ratowałaś słonie, ale też święte krowy w Indiach…
Indie były pierwszym dalszym miejscem, które odwiedziłam. Pracowałam tam w fundacji, która opiekowała się ulicznymi zwierzętami. Głównie psami, bo koty zostały dawno przez nie zjedzone, oraz dzikimi ptakami, które masowo były znoszone przez miejscową ludność - wiele z nich zawisło na trakcji wysokiego napięcia lub zaplątało się w linki masowo puszczanych przez hindusów latawców. Pewnego razu odwiedzaliśmy przytułek dla starych krów, które mają w nim spokojnie dożyć swoich dni. W kącie obory, w kałuży swoich własnych ekskrementów, leżała odwodniona, tocząca pianę z pyska krowa. Poprosiłam, czy mogę ją uśpić, bo nie mogłam dłużej patrzeć na jej cierpienie. Odmówiono mi. Eutanazji zabrania prawo, a każda istota musi dokonać swojej karmy, aby w następnej inkarnacji stać się wyższym bytem i kiedyś osiągnąć nirwanę. Nie mogłam polemizować.
WP: : Leczenie u nas, a w RPA czy Indiach różni się? Jak to wyglądało z twojej perspektywy?
W RPA leczenie jest na bardzo wysokim poziomie. Szpital dla zwierząt egzotycznych i ptaków jest częścią kampusu uniwersyteckiego i wydziału medycyny weterynarii, zatem dysponuje rozwiniętym zapleczem, pracowniami diagnostyki obrazowej, laboratoriami, blokiem operacyjnym. W Kenii mieliśmy znacznie skromniejsze warunki - KSPCA utrzymuje się z darowizn. Taka praca uczy, jak przy niewielkich środkach i niewielkim zapleczu efektywnie wykorzystywać środki na pomoc jak największej liczbie potrzebujących zwierząt niejednokrotnie w terenie.
WP: : Kto był twoim najbardziej nietypowym pacjentem do tej pory?
Nie ukrywam, że zgłasza się do mnie sporo znajomych, opisując własne dolegliwości i prosząc o radę, bo nie są często zadowoleni z pracy swoich lekarzy (śmiech). A tak na serio, operowaliśmy kiedyś kurę towarzyszącą, nie taką fermową, która miała problem ze złożeniem jaj. Dużo satysfakcji daje mi też praca z małpami np. tamarynami lub marmozetami. To trudni i dość niebezpieczni pacjenci. Większość problemów zdrowotnych, które mają, wynika z nieumiejętnej opieki oraz złego żywienia. Edukacja właścicieli to bardzo ważna część naszej pracy, od której zależy skuteczność terapii oraz dobro naszego pacjenta.
WP: : Wspomniałaś o marmozetach. Nie wolałaś naszych polskich swojskich piesków i świnek?
Marmozety białouche zamieszkują w naturze Brazylię, udało mi się je spotkać w Rio de Janeiro. Ze względu na ich uroczy wygląd rośnie ich popularność jako zwierząt domowych. Podobnie jak tamaryn białoczubych (krytycznie zagrożone wyginięciem) oraz pigmejek (najmniejszych małpek świata), zamieszkują inne kraje Ameryki Południowej. Niestety, co raz więcej osób sprowadza sobie je jako zwierzęta domowe albo kupuje je przez internet. Kiedy te maleństwa osiągną dojrzałość płciową, stają się agresywne i często nawet ich sterylizacja nie pomaga w złagodzeniu zachować terytorialnych. Koszt takiego zwierzęcia to kilka tysięcy złotych, ich utrzymanie też jest kosztowne. Ludzie kupują je, ale zupełnie nie myślą o konsekwencjach. Te maluchy mają bardzo wyszukaną dietę. Nie powinny być trzymane pojedynczo, nie potrafią się załatwiać w jedno miejsce, niszczą mieszkanie. To nadal rzadki u nas gatunek. Lekarzy, którzy potrafią je leczyć, można policzyć na palcach u jednej ręki. Brak odpowiedzialności oraz wiedzy właścicieli
doprowadza często do tragedii.
WP: : Jakie najczęściej popełnia się błędy w opiece nad zwierzętami, według ciebie?
Najwięcej problemów wynika z braku wiedzy i przekonaniu o nieomylności internetu. Kierowanie się opiniami znajomych i myśleniu, że jeśli mnie boli głowa i wezmę paracetamol, to mojemu zwierzakowi też to pomoże. Nic bardziej mylnego. Trafia do nas wiele zwierząt, po takim domowym leczeniu. Wielu z nich nie udaje się pomóc. Drugą kwestią jest niestety zaniedbanie i okłamywanie nas przez niektórych właścicieli. Przypadki można mnożyć - guzy wielkości piłki do tenisa, które urosły przez noc, wychudzone zwierzęta, które nie chcą jeść, bo mają tak dramatyczny stan uzębienia, że jedzenie jest zbyt bolesne, gnijące od tygodni rany. Właściciele często nie stosują się do naszych zaleceń, nie ufają, kombinują jak zaoszczędzić. Nie istnieje fundusz zdrowia dla zwierząt. Zwierzę to dobro luksusowe, na które wielu po prostu nie stać. Ono czuje, ma swoje potrzeby, nastroje i wymagania. Ludzie, którzy tego nie rozumieją, nie powinni posiadać zwierząt. Panuje też przekonanie, że jeśli adoptowałem zwierzę, to opieka należy
się za darmo. Nikomu, kto adoptował malucha z domu dziecka, coś takiego nie przyszłoby przez myśl. Jest szczęśliwy, że może dla tej istoty zrobić wszystko, co najlepsze. Tak bardzo bym chciała, żeby wiele osób zmieniło swoje nastawienie do zwierząt. To nasi mniejsi bracia, którzy również odczuwają ból i mają swoje emocje.
md/ WP Kobieta