Elżbieta Zubrzycka: Sercem kocha się dzieci, ale głową jest się w firmie
Dr Elżbieta Zubrzycka - założycielka Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego. Pracowała z dziećmi i rodzinami w Poradni Nerwic w Gdańsku jako terapeuta, wykładała na Uniwersytecie Gdańskim i prowadziła prace naukowe. Napisała książki dla dorosłych "Schudnąć bez diety" i "Narzeczeństwo, małżeństwo, rodzina. Rozwód?" oraz 20 książek dla dzieci, o charakterze edukacyjnym.
Dr Elżbieta Zubrzycka - założycielka Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego. Sopocianka, wychowywała się obok wyciągu narciarskiego na Łysą Górę, stąd zamiłowanie do sportów zimowych, a powodu bliskości morza - do wodnych. W młodości harcerka, drużynowa. Ukończyła biologię ze specjalizacją biochemii, ale rozmowy z bakteriami jej nie satysfakcjonowały, więc równolegle studiowała psychologię i z tego przedmiotu doktoryzowała się.
Ukończyła dwuletnie studium psychoterapii, liczne szkolenia w metodach pomocy, w tym NLP i hipnozy. Pracowała z dziećmi i rodzinami w Poradni Nerwic w Gdańsku jako terapeuta, wykładała na Uniwersytecie Gdańskim i prowadziła prace naukowe. Na polskich i zagranicznych konferencjach i kongresach wygłosiła około 40 referatów. Napisała książki dla dorosłych "Schudnąć bez diety" i "Narzeczeństwo, małżeństwo, rodzina. Rozwód?" oraz 20 książek dla dziecidla dzieci, o charakterze edukacyjnym. Kilka z nich stało się obowiązkowymi lekturami szkolnymi, m.in. "Powiedz komuś", "Słup soli", "Czy mogę pogłaskać psa", "Kropelka". Stworzyła program Bezpieczne Dziecko, który zdaniem nauczycieli rzeczywiście zmienia zachowanie dzieci w szkole. Uwielbia swoich trzech synów. Radość życia czerpie z ruchu na świeżym powietrzu i ogródka. Uważa, że ma szczęście - na swojej drodze spotyka wielu dobrych, radosnych i refleksyjnych ludzi.
WP.PL: Pamięta Pani swoją pierwszą książkę?
Elżbieta Zubrzycka: Oczywiście, napisałam ją w miesiąc. Od niej wszystko się zaczęło. Miała tytuł "Schudnąć bez diety".
Nośny temat.
- Wtedy. Dziś mało kto chce się zagłębiać w powody nadmiernego apetytu. Panuje moda na diety i proste instrukcje.
To dlaczego zdecydowała Pani, że sama ją wyda?
- Dlatego, że to był rok 1990, wolność działania, koniec cenzury, dostęp do niereglamentowanego papieru. Zaczęły powstawać pierwsze prywatne firmy drukarskie. Zaproponowano mi wydanie książki, ale pod warunkiem, że za to zapłacę. Doszłam do wniosku, że w takim razie mogę wydać ją sama. Ta książka to był początek Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego. Oczywiście nie miałam wtedy pojęcia o działalności wydawniczej. Pracowałam na uniwersytecie i w poradni rodzinnej jako psycholog, a nie w wydawnictwie. Popełniłam wiele błędów nowicjusza, wydałam ją najdrożej, jak to możliwe. Pierwsza okładka miała na przykład białe paski, które co prawda wyglądały jak zaprojektowane, ale ja wiedziałam, że to błąd drukarni - nie dodrukowała zielonego.
Ta pierwsza książka to był sukces?
- Ku mojemu zaskoczeniu - tak.
Skąd pomysł?
- Pracowałam wtedy z osobami z nadwagą realizując program, którego byłam autorką. To było niebywale ważne doświadczenie, prowadzące do zdumiewających obserwacji na temat życia osób z otyłością. Tego, jak funkcjonują w społeczeństwie, które ich nie akceptuje. Ciekawy był już sam sposób ich poruszania się wśród ludzi - zawstydzeni, przestraszeni, wręcz przepraszający za swoją obecność, za to, jacy są. Po przeprowadzeniu ośmiu czy dziewięciu takich grup stwierdziłam, że muszę spisać zdobyte doświadczenia i wnioski z terapii.
Miała Pani wtedy dwójkę małych dzieci, pracowała na uniwersytecie i w poradni rodzinnej. Gdzie tu jeszcze miejsce na pisanie książki?
- Rzeczywiście trudno było to wszystko pogodzić, dlatego odeszłam z poradni państwowej i założyłam prywatną praktykę, w domu. A książkę napisałam w wakacje, kiedy nie ma zajęć ze studentami. Dzięki warsztatom miałam temat przemyślany i poukładany, musiałam tylko usiąść i to spisać. Wcześniej oczytałam się w literaturze fachowej, zaczęło się od pracy magisterskiej na temat otyłości u dzieci, potem anglojęzycznej, kiedy opracowywałam program terapeutyczny. Moja książka to mała monografia (130 stron) przedstawiająca zupełnie nowatorskie wówczas podejście do otyłości i nadwagi. Chodzi po pierwsze o to, że nadwaga to skafander ochronny, który nie zniknie, dopóki nie uwolnimy się od strachu i lęków. Najczęściej boimy się tego, czego pragniemy najbardziej, np. związku z mężczyzną, bliskości, dzieci. Otyłość rozwiązuje problem, uniemożliwia realizację marzeń. Po drugie, zamiast obsesyjnie myśleć o niejedzeniu, uporczywie walczyć z kilogramami, lepiej skupić się na zdrowiu, i pozwolić sobie na czerpanie radości z
życia. Zajmować się w mądry sposób sobą, a nie innymi. Po spisaniu wszystkiego, wyników fascynujących badań przeprowadzonych na świecie i doświadczeń z terapii, okazało się, że to świetny materiał na książkę. Akurat koleżanka otworzyła drukarnię. Drukowała ulotki, o książkach nie miała pojęcia. Przekonała mnie, że poradzi sobie i z książką, więc w swojej naiwności zamówiłam 20 000 egzemplarzy. Kiedy dziś o tym pomyślę, włos jeży mi się na głowie.
Dlaczego aż tyle?
- Szczerze? Dziś widzę, że moją główną siłę napędową stanowiły naiwność i optymizm. Taka jest młodość. Wcześniej dużo czytałam, a w stopce zawsze widniało: nakład "20 000+200 egzemplarzy". Takie nakłady drukowano w czasach komuny, kiedy książki kupowało się spod lady, bo ich brakowało. Wzorowałam się na nieistniejących już czasach, byłam nieznaną autorką, a temat ryzykowny. To się nazywa naiwność. Dzisiaj jak wydawca sprzeda 4000 egzemplarzy niszowej książki, to skacze z radości.
Odebrała Pani z drukarni te tysiące książek... i co dalej?
- Pakowałam do bagażnika 5000 sztuk i ruszałam w drogę. Jechałem do Warszawy, odwiedziłam 30 księgarń, wracałam, ładowałam bagażnik i jechałam do Wrocławia, potem do Katowic itd. Szosy były puste, łatwiej niż dzisiaj było znaleźć miejsce do parkowania. Dokładnie poznałam pracę przedstawicieli handlowych, więc bardzo szanuję i doceniam ich wysiłki.
Pamiętam jak wchodziłam do kolejnych księgarń z taką piętnastokilogramową paczką, zawierającą dwieście egzemplarzy mojej książki. Księgarki patrzyły na tytuł, spoglądały na mnie podejrzliwie, a czasem traktowały nawet z pewną agresją, bo zazwyczaj były to nieco grubsze panie. Gdy przyjeżdżałam znowu po miesiącu, one inaczej mnie już witały, znacznie serdeczniej, bo przeczytały książkę. Częstowały ciastem i kawą, siadałyśmy, rozmawiałyśmy. Zaufały mi, zwierzały się ze swoich kłopotów, bo wreszcie ktoś je zrozumiał i napisał coś o osobach z nadwagą dowartościowując je, doceniając, i pozwalając im na akceptowanie siebie.
Sprzedała Pani wszystkie 20 000 sztuk?
Tak, jednak optymizm zwyciężył. Sprzedałam te 20 000 egzemplarzy, a potem wydrukowałam jeszcze dwa kolejne równie duże nakłady.
Wiele tysięcy książek straciłam. Były składnice takie jak np. Arcus z Krakowa, czy Składnica Księgarska, które wzięły w komis, sprzedały i nigdy nie zapłaciły. Jednak obrót pokrył poniesione koszty i miałam pieniądze na wydanie kolejnej książki. Po "Schudnąć bez diety" ukazał się w 1991 roku "Pojedynek z nerwicą" Anny Polender. To była moim zdaniem najlepsza popularna książka na temat nerwic na polskim rynku.
W jaki sposób wybierała Pani pozycje do wydania?
- W latach osiemdziesiątych wykładałam na uniwersytecie (nie było komputerów i drukarek, uwierzycie?). Przygotowując się do zajęć siadałam przy maszynie i przez 4 kalki pisałam materiały tłumacząc z zachodnich podręczników, i zostawiałam takich 5 zestawów w bibliotece. Chciałam dać studentom coś aktualnego, coś innego niż opis przedwojennych eksperymentów na szczurach. Współczesnej psychologii wydawano za komuny bardzo mało, cenzura na to nie pozwalała. Ja potrzebowałam książek, z których mogłabym uczyć studentów. Początkowo więc jako wykładowca/wydawca skupiłam się na publikacjach naukowych i popularno-naukowych, jednocześnie pracowałam w poradni, więc jako terapeuta/wydawca wyszukiwałam książki służące pomaganiu ludziom, praktyczne.
Jak pogodzić prowadzenie firmy, pracę na uniwersytecie i wychowanie małych dzieci?
- Nie wiem, chyba się nie da.
Pani przecież się udało.
- Właściwe pytanie brzmi: czy kobieta zaangażowana w prowadzenie firmy jest w stanie dać swojemu dziecku wystarczająco dużo uwagi i skupienia? Daje z siebie wszystko, tyle, ile może, potrafi, ma siłę. Ale czy daje tyle, ile potrzebują dzieci? O tym się dowie, kiedy one dorosną - za późno. Wie pani, że kiedyś wysłałam do szkoły jednego dnia dwa razy tego samego syna? Na ósmą, a potem na dwunastą? Trochę może tłumaczyć mnie fakt, że oni są bliźniakami, chodzili do różnych klas na dwie zmiany, ale nie do końca, prawda? Rozmawiam czasem ze swoimi dorosłymi dziś synami i wiem, że jako dzieci, czasami mieli do mnie pretensje, że mają mnie za mało. Niestety nie czuli dostatecznie, że są najważniejsi. Jeden z nich opowiadał mi, że kiedyś wraca do domu, zapala światło w przedpokoju - nic, zapala w jednym pokoju, w drugim - też nic. "Ciebie oczywiście nie było w domu. Patrzę, a lamp na sufitach też nie ma. Od razu wiedziałem co się stało: mama zabrała lampy do wydawnictwa". Rzeczywiście zabrałam te lampy, ale na
podłodze stały już kartony z nowymi, które potem wspólnie zawieszaliśmy. On już tego niestety nie pamięta. W jego pamięci zapisało się, że ja bardziej dbałam o wydawnictwo niż o dom.
A jak było naprawdę?
- Wydawnictwo zawsze miałam bardziej dopracowane, wypieszczone, to prawda... Jak kładłam kafelki to najpierw tam, dopiero potem w domu. Ale to było przecież miejsce, gdzie pracowało kilkanaście, potem kilkadziesiąt osób. Trzeba zapewnić pracownikom odpowiedni standard, skoro spędzają tu połowę świadomego dnia. Musi być dobre oświetlenie, wentylacja, schludnie, ładnie i domowo. A dzieci? Myślę, że byłam na nich skupiona najbardziej jak mogłam. Przecież zadaniem firmy było m.in. utrzymanie nas. Chciałam, żeby uczyli się angielskiego, wyjeżdżali na wakacje, itp. Jednak prowadzenie firmy to nieustanne borykanie się z kłopotami. Rzadko ma się poczucie finansowego bezpieczeństwa. Sercem się kocha, a głową jest się często gdzie indziej. Dziecko potrzebuje uwagi i skupienia nie tylko wtedy, kiedy w firmie dobrze się dzieje. Rodzic w stresie to takie sobie oparcie. Dzieci są wyczulone na rodzicielskie troski, wycofują się ze swoimi potrzebami, kiedy mama czy tata zajmuje się swoimi ważnymi sprawami. Ziarnko do
ziarnka, może się przebrać miarka. Możemy nie zauważyć, że dziecko czuje się osamotnione, nawet porzucone, chociaż my się tak staramy przecież... Dobrze, jeśli jest w pobliżu ktoś naprawdę kochający, babcia czy dziadek, kto może matkę choć trochę zastąpić. Moi synowie szczęśliwie mieli oparcie w babci, takiej naprawdę wzorcowej, która mieszkała kilka domów dalej. Czy matka spełniała swoją rolę dostatecznie? Czy dawała poczucie bezpieczeństwa? Chłopcy nie wiedzieli, co to regularne obiady w domu, w związku z czym nauczyli się świetnie gotować. Wobec tego człowiek zastanawia się, czy było warto? Czy lepiej, że chodzili na angielski, czy lepiej, żeby mnie było więcej w domu? Do dzisiaj nie wiem.
To Panią męczy?
- Raczej irytuje, kiedy słyszę te nawoływania do rodzenia dzieci i oddawania ich czym prędzej w obce ręce. Stwierdzenia w poczytnych pismach młodych dziennikarek w rodzaju: to będzie straszny wstyd dla dziecka, kiedy nauczycielka spyta w szkole, gdzie pracuje twoja mama, a ono przy całej klasie szeptem odpowie, że w domu; to szydzenie z "kur domowych". Po co rodzić dzieci, kiedy człowiek nie zamierza się nimi cieszyć i przy nich uczyć? Dzieci to nie jest kosztowny mebel do pokazywania znajomym i dowartościowywania się nimi: Jakie ładne, jakie modne i ma same piątki! Dzieci to najlepsi i wymagający nauczyciele.
Myślę, że moje dzieci nie miały dostatecznego poczucia bezpieczeństwa w domu. Kiedy spływały płatności za książki, jechaliśmy na wielkie spożywcze zakupy, albo szliśmy coś zjeść na mieście. A jakiś czas potem mówiłam im: "Chłopaki, pozbierajcie butelki i idźcie do sklepu je sprzedać. Z tego powinno być 12 zł, kupcie coś na śniadanie". Ja oczywiście wiedziałam, że pieniądze prędzej czy później będą, bo sprzedaliśmy książki. Ale oni żyli w niepewności - jednego dnia jemy na mieście, kolejnego sprzedają butelki. Poza tym pewnie często w domu narzekałam, że znów mi nie zapłacili, znów mnie oszukali...
Niecały rok temu przekazała Pani firmę synom.
- Już dawno czułam się bardzo zmęczona. Wiedziałam o tym, dlatego czasem namawiałam ich, żeby się bardziej włączyli w zarządzanie. Ale jasno usłyszałam: "Dopóki ty tu jesteś, nas tu nie będzie". Zabolało?
- Nie. Mieli rację. Ja jestem taka, że w firmie wszędzie wsadzę nos, o wszystkim chcę wiedzieć, więc jak oni mieli przejąć odpowiedzialność? Nie da się elegancko i taktownie zepchnąć matki z tronu. Tak się jednak złożyło, że doszłam do ściany. Któregoś dnia w czerwcu po prostu wyszłam z firmy i powiedziałam, że więcej nie wrócę. "Bierzcie firmę w zarząd, ja już nie mam siły".
Wzięli?
- Bardzo chętnie. Byli na to naprawdę gotowi. I od razu poderwali ją do lotu. To było wszystkim potrzebne. Natomiast ja nie potrafiłabym odejść, gdybym nie była tak śmiertelnie zmęczona.
Był moment, że żałowała Pani tej decyzji?
- Nie, nawet przez jedną sekundę. Oni świetnie sobie dają radę, wprowadzają zupełnie nowe działania. Dobrze czasem młodym oddać stery.
Co Pani zrobiła po wyjściu z firmy?
- Pojechałam na wakacje. Dwa miesiące później na kolejne. I potem znów na następne.
Uczy się Pani odpoczywać?
- To już umiem od wielu lat. Zaczęło się od silnej arytmii serca. Trafiłam do lekarza, pół cudotwórcy, do którego chodziłam trzy razy w tygodniu. Te wizyty wiązały się z relaksem, muzyką, akupresurą, masażami. Wyprowadził mnie z tej arytmii całkowicie i nauczył, że niezależnie od tego, co dzieje się w firmie, mam zachować spokój i przestać reagować ciałem. Niektórzy mają taką konstrukcję, że mało co ich porusza. Ja przeciwnie. Jeśli coś się działo w wydawnictwie, reagowałam całym organizmem - sercem, oddechem. Tym, którzy mocno przeżywają wszystkie zawodowe sprawy, radzę, by nauczyli swój organizm reagować właściwie. Bo jakież te w sumie drobne wstrząsy mają znaczenie w stosunku do spraw prawdziwie ważnych? Niech tylko ktoś bliski zachoruje i szybko okazuje się, że wszystko, czym człowiek się dotąd przejmował, jest bez znaczenia. Trzeba reagować proporcjonalnie do przyczyny.
Mimo wszystko to trudne w sytuacji, kiedy stawia się wszystko na jedną kartę.
- Trudne, ale innego wyjścia nie ma. Kiedy zamówiłam druk pierwszej książki, nie wiedziałam przecież, czy się sprzeda. A koszt druku był niebosiężny. Wieczorami zaczynałam myśleć, skąd wezmę pieniądze? Miałam świadomość, że będę musiała sprzedać mieszkanie. Leżałam w łóżku, przykrywałam kołdrą i kocem, i marzłam. Najpierw w stopy, potem w brzuch, aż po szyję. Brałam więc kąpiel, żeby się rozgrzać, wracałam do łóżka i po chwili znów było mi zimno. Rano budziłam się z zapaleniem gardła. To po prostu jest ogromny stres, a człowiek, zwłaszcza na początku, nie wie, co z nim zrobić. Trzeba dopiero wypracować sposoby rozwiązywania oczekiwanych i nieoczekiwanych problemów. W końcu nauczyłam się, ale najpierw sto razy dziennie zadawałam sobie pytanie: "uda się czy nie?". Dawniej, póki byłam na etacie, co miesiąc na konto wpływała pensja, taka ani żyć, ani umrzeć. Marna, ale pewna. A w początkach firmy pewne nie było nic.
Co było najtrudniejsze?
- Walczenie o swoje. W którymś momencie wzięłam kredyt. Miałam na głowie olbrzymie zobowiązanie i coraz większe problemy z płatnościami. Nie chodziło o to, że moje książki się nie sprzedawały, ale o to, że nikt nie płacił. W końcu zrozumiałam, że nie mogę tylko grzecznie prosić, muszę wywierać nacisk, walczyć, chodzić do sądu. Okropność, kiedy oszustów chroni prawo. Kolejna rzecz to umiejętność stawiania czoła problemom. Widzę, że nie zapłacę w terminie należności do drukarni. Straszny stres, bo ja jestem słowna. W końcu ze spuszczoną głową decyduję się na rozmowę wprost. Idę i mówię, że opóźnię płatność, ale zapłacę, bo książki sprzedałam, pieniądze kiedyś będą. A oni na to, że jestem ich najlepszym, najpunktualniejszym płatnikiem, więc chętnie poczekają. Dla równowagi mogę w przyszłości jakąś fakturę zapłacić wcześniej. Tak też robiłam. I po stresie. Zawsze świetnie nam się współpracowało, dzięki wzajemnemu zaufaniu, bez krętactwa. Długo jednak trwało, zanim nauczyłam się stawać twarzą w twarz z takimi
problemami.
Kto pani pomagał na początku?
- Zamiast pomocy spotykałam się raczej z postawą "nie poradzisz sobie". Tak mówili ludzie, którzy pracowali na etacie. Natomiast wsparcie miałam w moim ojcu, który nawet pożyczył mi tysiąc dolarów na pokrycie części kosztów wydania drugiej książki. Mówił, że to, co robię, jest cenne, wartościowe, ale zaraz dodawał: "Wiesz, gdybyś chciała kiedyś naprawdę dobrze zarabiać, to nie w produkcji, tylko w handlu. Tam są pieniądze". A ja w ogóle nie myślałam o tym, że chcę zarabiać pieniądze. Ja chciałam wydawać dobre książki.
Za coś jednak trzeba utrzymać rodzinę.
- Przez pierwsze kilka lat funkcjonowania wydawnictwa właściwie nic na nim nie zarabiałam. Miałam pensję z uniwersytetu, a żeby powiększyć dochód, chodziłam w nocy do radia. Płacili tam wtedy chyba sto złotych za dyżur. Łapałam się wszelkich zleceń. Dla mnie najważniejsze było, żeby te książki ujrzały światło dzienne. Miałam nadzieję, że kiedyś się sprzedadzą. Sprzedawały się, bo to były znakomite książki. Nasi czytelnicy cenili jakość GWP.
I pieniądze w końcu przyszły?
- Mniej więcej po dziesięciu latach. Odeszłam z uniwersytetu, kiedy poczułam się bezpiecznie w Wydawnictwie, to znaczy, uznałam, że jestem w stanie utrzymać rodzinę. Tym bardziej, że urodziłam trzecie dziecko. No i rozwijające się Wydawnictwo pochłaniało tak dużo czasu i uwagi, że nie starczało jej już na solidną pracę w drugim miejscu.
Co jest Pani największym sukcesem życiowym?
- Dzieci oczywiście.
A wydawnictwo?
- Dopóki nim zarządzałam, nigdy nie miałam poczucia, że Wydawnictwo jest moim sukcesem.
Dlaczego? Bo zawsze mogło być lepiej?
- To była ciężka praca i bardzo dużo szczęścia. Dużo pochwał i dużo zawiści. Nieustanna odpowiedzialność za ludzi i ich rodziny, jednocześnie nieustanne zagrożenie ze strony niejasnych i zmiennych przepisów, nieuczciwych firm. Nie było czasu cieszyć się, wciąż gasiło się pożary, tam nie płacą, tu ktoś chory, a to wprowadzają VAT w ostatni dzień roku lub jakieś nieżyciowe przepisy.
A teraz?
- Zajmuję się promocją i czytam więcej książek. Są świetne. Wiem z doświadczenia, ile trzeba włożyć pracy w ich wydanie. Doceniam ten wysiłek, wspaniałych ludzi, którzy zajmują się nimi z pasją. Oni nie odsiadują godzinek, to są entuzjaści swojej pracy. Mnóstwo wspaniałych osób przewinęło się przez Wydawnictwo. Wspólnie wybieramy najlepsze merytorycznie książki, współpracują z nami doskonali autorzy i to przynosi efekt.
Rozmawiałam kiedyś ze studentką psychologii, sportowcem, mistrzynią Europy. Zawsze była świetnie przygotowana do zajęć, pomimo, że każdego dnia wiele godzin poświęcała na treningi. Powiedziała mi: "Wie pani, sukces ma wielu ojców, ale gdy zdarza się porażka, to winna jestem tylko ja".
W Wydawnictwie to szczególnie prawdziwe stwierdzenie, bo firma to grupowe przedsięwzięcie, do jego sukcesu przyczyniło się wiele osób i mnóstwo szczęścia, ale za ewentualne niepowodzenia byłam odpowiedzialna tylko ja. Dlatego bycie prezesem nie jest wcale taką świetną fuchą, jak się wielu ludziom wydaje (śmiech).
Muszę jednak przyznać, że coraz częściej zdarza mi się myśleć, że skoro Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne jest na rynku od 22 lat, działało zawsze samodzielnie bez wsparcia zagranicznego kapitału, wydało ponad 1000 potrzebnych i pomocnych tytułów, to chyba jest sukces, prawda? I skoro kilka milionów tych mądrych książek zostało przeczytanych, to ono wniosło coś dobrego w życie wielu ludzi? Jeśli tak, jeśli miało choćby minimalny wpływ na jakość życia czytelników i ich rodzin, to powstanie GWP miało sens i jest sukcesem.
Okładki kilku książek Elżbiety Zubrzyckiej
Pamięta Pan swój pierwszy dzień w firmie mamy?
- Byłem wtedy na studiach. Miałem dorabiać sobie w dziale wysyłkowym. Kiedy przyszedłem, nie wiedziałem co mam robić, zapytałem więc, czy jest dla mnie jakieś zadanie. Usłyszałem: "Idź pozmywaj naczynia".
To był żart?
- Nie, naczynia naprawdę były brudne i ktoś musiał je pozmywać.
Kto zdecydował, że zacznie Pan w dziale wysyłkowym?
- Mama zawsze podawała mi za przykład rodzinne firmy za granicą, w których syn milionera zaczyna od najniższego szczebla i powoli pnie się w górę. U nas było tak samo.
Miał Pan jedenaście lat kiedy powstało wydawnictwo. Czuł Pan, że ono zabrało Panu mamę?
- Wcześniej mama pracowała na uniwersytecie. Nie była to praca od siódmej do piętnastej, byłem więc przyzwyczajony do tego, że jej nie ma. Na początku wydawnictwo mieściło się u nas w mieszkaniu. Dla dziecka to była dziwna sytuacja. Szykowałem się do szkoły, ktoś dzwonił do drzwi, szedłem otworzyć i okazywało się, że przyszedł redaktor czy tłumacz. Albo kiedy oglądałem bajki ktoś obcy mnie zagadywał, bo czuł się w obowiązku powiedzieć coś miłego. Kiedyś po powrocie ze szkoły zapytałem opiekunkę, która zajmowała się młodszym bratem, kiedy będzie mama. Na co ona: "Jak to kiedy? W poniedziałek. Przecież pojechała do Warszawy".
Miał Pan pretensje?
- Nie. Przyzwyczaiłem się. Zresztą nie można z dystansem ocenić swojej rodziny, a tym bardziej decyzji własnych rodziców. Wychowałem się w takiej, a nie innej rodzinie i uważam, że to było dla mnie najlepsze. Mieszkaliśmy tuż obok babci, do której chodziliśmy po szkole. Babcia miała stół do ping ponga, co wtedy, kiedy byłem dzieckiem, interesowało mnie znacznie bardziej niż to, że mamy nie ma w domu. Później, kiedy byłem starszy, miałem 16-18 lat, przede wszystkim chciałem mieć święty spokój i robić, co chcę. Było fantastycznie - mamy nie ma, ja mogę szaleć z kolegami. Nie było ciągłego pytania rodziców o zgodę ani wykradania kluczyka do szafki z wideo pod ich nieobecność. To mi się podobało.
Czego nauczyła pana mama?
Wszystkiego.
A co jest najważniejsze?
W biznesie to, że najpierw trzeba zapłacić wszystkie należności, a dopiero potem cieszyć się z tego, co się zarobiło. Dla mnie to oczywiste, ale dla wielu osób, które prowadzą biznes już nie. Oni wydają wszystko, co wpłynęło, mnie mama nauczyła, że najpierw są inni, na końcu jesteśmy my. Generalnie w sprawach biznesowych dużo się od niej nauczyłem. Kiedyś w niemal wszystkim się z nią zgadzałem. Ale teraz na każdy temat mam już swoje zdanie.
Paweł Zubrzycki-Pykacz - prezes Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego. Lubi downhill rowerowy i latanie samolotem (zrobił licencję pilota). Ma brata bliźniaka, Grzegorza, który jest wiceprezesem GWP.
Rozmawiała: Agnieszka Sadowska (ags/sr), kobieta.wp.pl