Blisko ludziGóra jest kobietą

Góra jest kobietą

Góra jest kobietą
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
17.06.2016 12:22, aktualizacja: 17.06.2016 12:34

Udowodniły sobie, że w życiu wszystko jest możliwe.Teraz chcą pokazać to innym kobietom. Wszystkie przeszły kryzys: rozwiedzione, na zakręcie, bez pracy. Dziś wspinają się na najwyższe szczyty i wulkany świata i czują się szczęśliwe. Zdobyły nie tylko Kilimandżaro, ale też świadomość, że to one decydują o sobie. Że mają powyżej pięćdziesiątki? Co z tego, na miłość boską?!

– Zobacz, co dla ciebie mam – energiczna blondynka sięga do torby, wyciąga z niej obcisłe skórzane spodnie, koszulkę z logo motorowej firmy. – W sam raz na wyprawę motocyklową – mruga okiem do atrakcyjnej szatynki. – Jesteś cudowna, dziękuję, przyda się – szatynka ściska ją mocno. Jest sobotnie przedpołudnie, w kawiarni sporo osób. Blondynka to 62-letnia Ela, szatynka to Agnieszka, niedługo kończy 60 lat. Twarz prawie bez zmarszczek, białe zęby, szczupła, wysportowana sylwetka.
– Sport i pasja konserwuje. Koniec z myśleniem, że kobiety koło sześćdziesiątki żyją tylko dziećmi, wnukami i pieczeniem ciasta. Kochamy, mamy marzenia, zdobywamy góry, uprawiamy sporty i seks – mówią.
– Przemijanie? Jakie przemijanie? – śmieje się dzień później Agata. I dodaje: 
– Nie do końca szczęśliwa to ja byłam kilkanaście lat temu. Niedawno skończyła 50 lat. Urodziny zorganizowały jej przyjaciółki ze Stowarzyszenia Kilimandżaro, tego samego, do którego należą Ela i Agnieszka. – Nie dostała książki ani wałka. Dostała seksowną bieliznę – śmieje się Ela.
Agata regularnie biega w maratonach. W zeszłym roku zdobyła koronę maratonów Polski – w 24 miesiące przebiegła ich pięć. W jednym stanęła na podium, zdobyła trzecie miejsce w swojej kategorii wiekowej. Kondycja przydaje się na wyprawach, które jako zawodowa graficzka filmuje i fotografuje.
Elę pierwszy raz spotkałam dwa lata temu, to było tuż po wyborach Miss 50 plus, inicjatywie, która miała aktywować kobiety po pięćdziesiątce. Ela zdobyła wtedy tytuł Miss Publiczności. „Co za głupi konkurs, stare baby rozbierają się jak młode dziewczyny. Czemu ma to służyć?” – skomentował ktoś na jednym z portali.

– Rozbieranie się?! – wściekała się wtedy Ela. – Nie chodzi o żadne rozbieranie się, tylko o uświadomienie wszystkim, a w szczególności innym kobietom, że życie nie kończy się po pięćdziesiątce. To było niesamowite patrzeć na te kobiety. Podróżujące, robiące karierę, mocne, silne, ale też te zamknięte w czterech ścianach gospodynie domowe, które wreszcie chciały coś dla siebie zrobić. Ich przemiana była powalająca. Mówiła też o Stowarzyszeniu Kilimandżaro. – Zmieniło moje życie, nie ma mocy, która pokonałaby kobiety, gdy są razem. Każda kobieta na zakręcie powinna nas poznać – opowiadała.

Obraz
© Archiwum prywatne

Własna góra do zdobycia
29 lutego 2016 roku. Na stronie Stowarzyszenia wpis: „Orizaba zdobyta. Najtrudniejsza dotychczas góra, ale wszystkie całe i szczęśliwe, chociaż w różnym stopniu wyczerpania”.
Sześć dni wcześniej Agata, Ela i Agnieszka lądują w Meksyku. Razem z nimi siedem innych kobiet, które zdecydowały się wejść na najwyższy wulkan Ameryki Północnej i Środkowej. To kolejny, czwarty już wulkan w ramach projektu Stowarzyszenia „Kobieta zdobywa…”. Różne zawody, różne sytuacje życiowe. Jest Ewa, mama czwórki dzieci, która przez półtora roku oszczędzała na wyjazd. Jest Irenka, prezeska dużej firmy. Wśród nich Anna Czerwińska, znana himalaistka. Mężatki, kobiety po rozwodzie, w kryzysie. Najmłodsza jest po czterdziestce, najstarsza ma 67 lat. Na lotnisku, jeszcze w Warszawie, roześmiane robiły sobie zdjęcie w żółtych podkoszulkach z napisem: „Orizaba to też baba”. – Bo każda góra to kobieta – śmieją się.
W stolicy Meksyku spędzają trzy dni. Śpią w hostelu: metalowe łóżka, pokoje tak małe, że tylko jedna z nich może na środku wyjmować coś z plecaka, zimna woda pod prysznicem, wspólna toaleta. To pierwszy etap aklimatyzacji, czyli przygotowywania się do wejścia na dużą wysokość. Mexico City znajduje się 2250 metrów n.p.m. Kolejne dni – zwiedzanie.
Z notatek Agaty: „Akcję górską zaczynamy 26 lutego. (…) 27 lutego wycieczka aklimatyzacyjna do około 4600 m n.p.m., zejście na 3700 m n.p.m. i przejazd do hotelu w Serdan. 28 lutego jedziemy na zbocze Orizaby, śpimy w namiotach. 29 atak szczytowy, wyjście o trzeciej w nocy”.
Ela wspomina: – W Serdan miałyśmy najlepszy hotel, każda własny pokój, duże łóżka. „Raj” – darłyśmy się jak wariatki. Rano wychodzimy na zewnątrz, Meksykanie w beczkach po benzynie mieszają kukurydzę. Marzę o normalnym śniadaniu. „Nie dam rady kolejny raz zjeść tacos” – jęczę. W końcu spotykamy naszego przewodnika: „Chodźcie, pokażę wam, gdzie można zjeść coś normalnego” – mówi. Wychodzimy, za nami grupa mężczyzn. Jeden z nich ma na czole opaskę z napisem „Orizaba”. Zagaduję: „Też tam idziesz?”. Odwraca się, pokazuje na grupę mężczyzn: „Właśnie zeszliśmy”. Średnia wieku trzydzieści plus. Świetnie zbudowani, silni. Wśród nich tylko jedna kobieta. „Aha – mruczę – a z jakim skutkiem?”. „Ten nie wszedł, ten nie wszedł, ten nie wszedł, ten szedł 11 godzin”. Robi mi się miękko w nogach. „Jak my mamy dać radę?”. „Byłaś na Kilimandżaro? Dasz radę. Najgorsza jest końcówka” – słyszę od przewodnika.
Pobudka o północy, pakujemy plecaki, zaczyna się wędrówka po ciemku. Musisz wyjść o takiej porze, żeby dostać się na szczyt w miarę wcześnie. W ostatnim dniu każda idzie już w swoim tempie. Powoli świta, hotel, w którym spałyśmy, wydaje się już bardzo mały, podobnie jak okoliczne wioski – mówi Ela.

Obraz
© Archiwum prywatne

Agnieszka: – Zastanawiałam się, czy ja w ogóle o czymś myślałam, gdy wchodziłam na szczyt. I doszłam do wniosku, że o niczym – tylko gdzie postawić stopę, gdzie wbić kij, co zrobić, żeby nie upaść. Wszędzie pył, puchną ci usta, powietrze łapiesz jak ryba. Patrzę na Elę i mówię: „Dziewczyno, zobacz, jakie masz spuchnięte, niebieskie wargi”, a ta wyciąga lusterko. Na 5 tysiącach metrów wysokości zaczyna się malować czerwoną szminką. – No nie patrz tak na mnie – mruga. – Przecież muszę jakoś w trumnie wyglądać.
Ela: – Dopóki nie poszłam w góry, nie wiedziałam, jak my, kobiety, jesteśmy silne. Na Damavandzie tuż pod szczytem spotkałam dwóch mężczyzn. Hiszpanie. Świetnie ubrani, doskonale wyposażeni. Każdy ze swoim przewodnikiem. „Jak tam jest?” – spytałam. „Nie weszliśmy, strasznie zimno i wieje”. A Irenka, moja koleżanka, ostatni odcinek wczołgiwała się na górę. Chciała się poddać, ale powiedziałam: „Schodzę z tobą, obiecałam, że cię nie zostawię. Obietnica ważniejsza niż pieniądze”. I ona weszła dla mnie. Żebym nie zawracała. W górach uczysz się, czym jest prawdziwe wsparcie. Nie tylko wtedy, gdy jest wygodnie, ale gdy któraś jest w kryzysie. A w górach to zwykła rzecz. Wschodu słońca nie widać, idziemy którąś godzinę. Zdarzają się omdlenia, normalne jest to, że się wymiotuje, boli brzuch, głowa. Często te najsilniejsze okazują się na wysokości najsłabsze. Czarno na białym widzisz, co ty potrafisz zrobić dla kogoś. Czy będziesz szła wolniej, męcząc się bardziej, by wspierać inną kobietę? Czy postawisz tylko na siebie, żeby wygrać? Wieczorem wymasujesz koleżance nogi czy pójdziesz sama na kolację, bo umierasz z głodu? Pokaż mi faceta, który tak się poświęci.
Nie poddawaj się, szukaj swojej góry
2007 rok, wtedy 42-letnia Ewa, założycielka Stowarzyszenia Kilimandżaro, przeżywa kryzys. Od 17 lat siedzi w domu. Gotowanie, prasowanie, mąż, dzieci. W pewnym momencie mówi sobie: „Dłużej tak nie mogę”. Myśl o tym, że w jej życiu nic się nie zmieni, paraliżuje. W gazecie znajduje ogłoszenie o kursie aktywizacji zawodowej dla kobiet, które poszukują nowej drogi. Na zajęciach poznaje osoby podobne do niej: energiczne, pełne mocy, na zakręcie. „A może zdobędziemy coś więcej? Jakąś górę? O, na przykład Kilimandżaro” – rzuca. „Oszalałaś?” – oponują inne dziewczyny. „Bądź realistką”. Ewa się buntuje: „Realistką już byłam. Ktoś się dołącza?”. Piętnastu osób potrzeba, by założyć stowarzyszenie.
Wśród tych kobiet jest Ela. Ona też przeżywa kryzys, córki wyprowadziły się z domu, sama dostała wypowiedzenie z pracy, nie ma żadnego pomysłu co dalej robić. – Byłam w martwym punkcie – wspomina dzisiaj. – Koleżanki nazywały mnie „Święta Elżbieta z Wilczej”, bo ja tylko zajmowałam się innymi. Jedna z córek śmiała się: „Gdybyś brała 10 zł od każdej osoby, której pomagasz, byłabyś milionerką”. Byłam spięta, zestresowana, chciałam, żeby wszyscy mnie lubili, dlatego nikomu nie odmówiłam. „Gdzie jestem ja?” – zastanawiałam się. Chodziło przede wszystkim o przebudzenie, zmianę. „Górą” dla wielu z nas było na początku poszukanie dla siebie nowej drogi zawodowej, uniezależnienie od męża, wyjście z domu. Potem organizowałyśmy wyprawę. Sponsorzy, plan trasy, media.
Dwa lata później osiągnęły cel. Weszły na Kilimandżaro.
Ela: – Czy wiesz, że z kilkunastu tysięcy turystów, którzy co roku próbują zdobyć szczyt, udaje się co szóstemu? Droga jest pokryta wulkanicznym pyłem, dlatego idzie się w nocy, gdy jest jeszcze zamarznięty. Masz drgawki, trzęsiesz się, czujesz każdy mięsień. Na początku jest jeden krok, jeden oddech, potem jeden krok, dwa oddechy, a potem robisz jeden krok i oddychasz osiem razy. A raczej próbujesz złapać powietrze. Jest zimno do szpiku kości. Na wysokości 5600 metrów zaczęłam do siebie kląć: „Czy ja, k…, zwariowałam?! Czy ja tak lubię góry, żeby tu włazić?”. Walczysz z ciałem. Potem rozumiesz, że w życiu też nieustannie natykasz się na swoje ograniczenia.
Wchodziła z nami Asia z nadwagą, 55-letnia Jola, która w Warszawie zostawiła piątkę dzieci, dziewczyna, która wyprowadziła się od męża, który przez lata ją ograniczał i mówił nawet, jakich ma używać kosmetyków. Gdy pokonasz szczyt, myślisz: „Ja pierd…, jestem zajebista, mogę. Czy to serio byłam ja? Ta dająca się ograniczać dziewczyna?”.

Obraz
© Archiwum prywatne

Szukaj innych kobiet i pamiętaj, że zawsze masz coś do dania
Agnieszka: – Jeszcze kilka lat temu byłam kobietą sukcesu, miałam dobrze prosperującą firmę PR, małżeństwo, dwoje dzieci. W pewnym momencie zawalił mi się świat – mąż stwierdził, że ma inny pomysł na swoje życie, firma szła coraz gorzej. Wtedy poznałam dziewczyny ze Stowarzyszenia, świetnie się czułam w ich gronie. Pomyślałam, że to dla mnie szansa. Idziesz w góry, a potem zmieniasz życie. Ja przypomniałam sobie, że na studiach robiłam kurs pilota wycieczek zagranicznych, świetnie znam francuski, do tego angielski, nieźle hiszpański. Dlaczego do tego nie wrócić? Dziś współpracuję z różnymi biurami, jestem pilotem i przewodnikiem. Na takim wyjeździe kogoś poznałam – spotykamy się trzy miesiące, zobaczymy. Cieszę się tym, co tu i teraz, nie powiedziałam jeszcze „pas”. Nie chcę być tylko cierpiącą na bezsenność mamą dorastających dzieci. Agata: – Inne kobiety motywują, inspirują. Kiedyś spotykały się na wspólne szydełkowanie, pranie, cokolwiek. Nieświadomie stawały się dla siebie grupą wsparcia. Kobiety są bez tego uboższe. My nie tylko razem się wspinamy, ale spędzamy razem urodziny, wyjeżdżamy na weekendy, do Zakopanego. Pijemy razem wino i chodzimy wspólnie na fitness. Żyjemy. A nie się starzejemy. No, albo starzejemy się tak, że nawet tego nie zauważamy – dodaje ze śmiechem.
Ela: – Napisz jeszcze, że my już planujemy kolejny wulkan. Tym razem pewnie w Japonii. Jedna z moich córek często mówi: „Mamo, ty po prostu musisz czuć nieustanną adrenalinę”. I to jest chyba prawda. Młodszym kobietom mówię: „Nie bójcie się przemijania. Życie zaczyna się po sześćdziesiątce”.

Obraz
© Zwierciadło

Zobacz także:

Źródło artykułu:Zwierciadło
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (9)
Zobacz także