Zobaczyłem w lustrze upiora
Alkohol, heroina, zrujnowane zdrowie i życie. Symbol seksu lat 80. był już wrakiem i prawie kloszardem. Jednak po 15 latach Mickey Rourke powrócił na ekrany w wielkim stylu w obsypanym nagrodami filmie Darrena Aronofsky’ego „Zapaśnik” z rewelacyjną kreacją Rourke’a. Ta rola zmieniła jego życie.
Alkohol, heroina, zrujnowane zdrowie i życie. Symbol seksu lat 80. był już wrakiem i prawie kloszardem. Jednak po 15 latach nastąpiła diametralna zmiana - Mickey Rourke powrócił na ekrany w wielkim stylu w obsypanym nagrodami filmie Darrena Aronofsky’ego „Zapaśnik” z rewelacyjną kreacją Rourke’a. Ta rola zmieniła jego życie. Rozmawia Mariola Wiktor.
– Czy można naprawić błędy przeszłości?
– Niestety, nie da się wymazać tego, o czym chcielibyśmy zapomnieć, ale można przynajmniej starać się żyć tak, by nie powtarzać tych samych błędów. Dziś żałuję wielu rzeczy… Straciłem karierę, żonę, dom, przyjaciół, zdrowie i pieniądze. Nie szukam jednak usprawiedliwień. Przyszedł taki moment, kiedy trzeba było spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie: „Wszystko spieprzyłeś! To twoja wina, dupku!”. Wiem jednak, że mam jeszcze dość czasu i siły, by nadrobić te 15 straconych lat. Postanowiłem, że dam z siebie wszystko. Nie zawiodę tych, którzy podali mi rękę i zaufali. Będę dobrym aktorem.
– Pod koniec lat 80., u szczytu sławy i powodzenia, zniknął pan z ekranów. Dlaczego?
– Zacząłem dostawać propozycje, które mnie rozczarowywały. Te zaś, za które potem inni aktorzy dostawali nagrody albo dobre recenzje, głupio odrzucałem. Na przykład rolę boksera Butcha Coolidge’a w „Pulp Fiction”. Strasznie dałem dupy! Żeby tylko raz. A tak bardzo potrzebowałem sukcesu. Nie wystarczały mi nawet dobre recenzje, gdy film nie miał przyzwoitej oglądalności albo tak jak np. „Franciszek z Asyżu” nigdy nie trafił do dystrybucji w USA. Traktowałem wszystko zbyt osobiście. Zacząłem pić, uzależniać się od narkotyków. Przestawałem kontrolować agresję. Wkurzałem reżyserów i ekipę na planie. Poza tym coraz bardziej odstręczał mnie ten hollywoodzki światek. Z Actors’ Studio wyszedłem z przekonaniem, że dla roli aktor musi poświęcić wszystko, bo to rodzaj powołania. Tymczasem kiedy trafiłem do Hollywood i z bliska zobaczyłem ludzi, których uważa się za gwiazdy, poczułem niesmak. Nie aktorstwo było dla nich najważniejsze, ale najnowsze plotki, kto z kim sypia, kto kogo zdradza. Zacząłem się wstydzić, że
jestem aktorem, zwłaszcza kiedy po sukcesie „9 i ½ tygodnia” producenci chcieli zrobić ze mnie symbol seksu. Nie chciałem być żadnym pieprzonym amantem ani gwiazdorkiem! Czułem się coraz bardziej osaczony i wyobcowany.
– Znał pan już to uczucie ze swojej przeszłości?
– Tak. Zawsze przychodziło wtedy, kiedy czułem, że sobie nie radzę, że coś mnie przerasta, i wstydziłem się tego. Zaczęło się, kiedy miałem siedem lat i matka rozwiodła się z ojcem. Zabrała nas na Florydę, a potem wyszła tam za mąż za policjanta, który miał już pięcioro dzieci z poprzedniego małżeństwa. Nie znosiłem tego faceta, a z matką przestałem utrzymywać kontakt, gdy tylko wyjechałem do Nowego Jorku. Nie mogliśmy z bratem darować jej, że opuściła ojca, bardzo nam go brakowało. Właściwie kochała nas tylko babcia, ale po przeprowadzce na Florydę zabrakło nawet jej. Często kłóciłem się z ojczymem, wagarowałem, paliłem trawkę. Zamykałem się w sobie. Aż do czasu, gdy związałem się z klubem bokserskim Gritty. Starsi bokserzy zastępowali mi ojca. On trenował kulturystykę. Siłownia i ring stały się moim azylem. Treningi pomagały wyrzucać z siebie złe emocje. Dobrze się tam czułem.
– To dlatego zniechęcony do Hollywood, w wieku 39 lat, zszokował pan wszystkich fanów decyzją zostania zawodowym bokserem?
– Kocham boks, więc wracałem do mojej pierwszej pasji. Wydawało mi się, że ten nowy etap życia przyniesie mi więcej satysfakcji niż aktorstwo.
– A jednak boks, choć odnosił pan w nim sukcesy, nie okazał się skuteczną terapią. Rozpadło się pana drugie małżeństwo z modelką i aktorką Carré Otis, podupadł pan na zdrowiu.
– Nie tak miało być! W życiu nie wszystko jednak układa się według naszych pragnień. Carré była moją miłością i światłem. Zostawiła mnie, bo nie mogła już dłużej ze mną wytrzymać. Myślałem, że zwariuję. Kiedy ją straciłem, straciłem wszystko. Przez dziesięć lat czekałem na jej powrót. Aż do śmierci mojego brata Joego. Potem przestałem czekać… Nawet boks przestał mnie cieszyć. Piłem więcej i brałem herę, by zapomnieć o bólu. Nie tylko tym psychicznym, ale i fizycznym. Na ringu, jak na planie filmowym, nigdy się nie oszczędzałem. Dawałem z siebie wszystko, wystawiałem się na ciosy. Liczne kontuzje i moja zmasakrowana twarz przerażały nawet lekarza, który do bokserskich obrażeń był przyzwyczajony. Powiedział mi kiedyś, że jeszcze jeden cios w głowę i stracę pamięć. Czułem, że staczam się na dno. Kiedy ograniczyłem walki i wziąłem udział w castingu na epizodyczną rólkę w jakimś filmie, bo brakowało mi kasy na życie, usłyszałem, że jako aktor jestem skończony. Wszyscy się ode mnie odwrócili. Żyłem jak szczur.
– Jak wyglądało życie szczura?
– Zamieszkałem z moim psem w małej klitce w dość obskurnej kamienicy. To spory szok, zważywszy, że kiedyś miałem piękny dom z ogrodem, pełno szmalu, drogie samochody, markowe ciuchy. Teraz musiała mi wystarczyć jedna marynarka i dwie pary spodni. Musiałem zapomnieć o dobrych restauracjach. Gdyby nie mój kumpel, zdechłbym z głodu. Co tydzień dawał mi sto dolców. Wystarczało na podłe żarcie w McDonaldach. Od czasu do czasu odwiedzał mnie ksiądz włoskiego pochodzenia. To był jedyny człowiek, który znajdował czas, by mnie wysłuchać. Dodawał mi otuchy i chyba dzięki tym rozmowom nigdy się na szczęście do końca nie poddałem. Nie wierzyłem wprawdzie, że uda mi się kiedyś wrócić do aktorstwa, ale chciałem chociaż wyjść na prostą z własnym życiem. Ksiądz doradził mi terapię. O tym samym mówiła Carré, ale ja wstydziłem się pójść do specjalisty, obnażyć swoją słabość i bezsilność. Zresztą nie miałem na to kasy. Sam jednak nie byłem w stanie sobie poradzić.
– Kiedy nastąpił przełom i odważył się pan skorzystać z terapii?
– To nie był żaden przełom! Po prostu najzwyczajniej w świecie któregoś dnia przemogłem się, żeby spojrzeć w lusterko. Wcześniej schowałem je do szuflady, żeby się nie dołować. Odkąd przestałem się golić, nie potrzebowałem oglądać swojego odbicia. Tego dnia jednak wyciągnąłem lusterko z szuflady i zobaczyłem ludzki wrak. Gębę upiora. Pomyślałem, że to nic dziwnego, że wszyscy brzydzą się starzejącego się, opuchniętego ćpuna. Powiedziałem sobie: „Ty palancie, musisz wziąć się w garść. Inaczej zgnijesz w tej norze zapomniany przez wszystkich”. W końcu poszedłem do terapeuty. Facet okazał się fantastycznym gościem. Powiedziałem, że jestem spłukany, ale będę nad sobą pracował. Nie wiem czemu, ale zgodził mi się pomóc za darmo. Te spotkania przeciągnęły się do kilku lat, ale jakoś w końcu odbiłem się od dna. Wyszedłem z uzależnień od narkotyków i alkoholu. Zrozumiałem, na czym polegały moje problemy i jak mogę sobie z nimi radzić.
– Czy można powiedzieć, że w pana przypadku dalszą terapią okazało się kino i nowe role? Pierwszym z reżyserów, który po przerwie zaangażował pana do filmu, był Roberto Rodriguez.
– Tak. Jestem mu ogromnie i dozgonnie wdzięczny za to, że wybrał mnie do roli Billy’ego w „Pewnego razu w Meksyku: Desperado 2”, a potem do roli Marva w „Sin City”. Znów poczułem radość grania, ten dreszcz emocji… Odnalazłem wiele punktów stycznych w mojej historii i losach moich bohaterów. Sporo łączyło mnie zwłaszcza z Marvem. Taki twardziel o gołębim sercu, trochę naiwniak, skrywający ogromną wrażliwość pod pozorami brutalności to prawie ja (śmiech!).
– No właśnie. Pana najlepsze, najbardziej poruszające kreacje to te, w których czerpie pan z własnych bolesnych doświadczeń. Myślę o „Swoim chłopaku”, „Ćmie barowej” i o najnowszym filmie „Zapaśnik”.
– Mój terapeuta powiedział, że żaden z podziwianych przeze mnie aktorów, takich jak James Dean, Clint Eastwood, Marlon Brando czy Steve McQueen, nie wytrzymałby warunków, w jakich ja żyłem przez tych kilkanaście popapranych lat. Być może mnie to wzmocniło. Ale jeżeli mówimy o kinie jako o terapii, to za każdym razem jest to dla mnie bardzo trudne przeżycie. Długo nie chciałem zagrać w „Ćmie barowej”, bo temat alkoholizmu jest dla mnie ogromnie bolesny. Prawie wszyscy mężczyźni w mojej rodzinie dużo pili i prawie wszyscy umarli przed 40. rokiem życia. Łącznie z moim ukochanym ojcem. Udział w filmie, który jest studium uzależnienia, przywołuje wszystkie te niedobre wspomnienia, o których chciałoby się zapomnieć.
– Mówi się dziś, że w „Zapaśniku” stworzył pan rolę życia, a przecież w tym filmie też nie chciał pan zagrać. Darren Aronofsky długo musiał o pana zabiegać. Czy także z powodu zbyt silnej identyfikacji z życiem bohatera?
– Tak. Mamy z Randym Robinsonem, tytułowym zapaśnikiem, bardzo wiele wspólnego. W życiu robiłem dokładnie to samo co on. Wprawdzie ja nie znosiłem wrestlingu, bo zawsze uważałem ten sport za przesadnie widowiskowy i drażniło mnie to, że ustawia się wynik z góry. Boks natomiast wydawał mi się prawdziwą, szlachetną walką. Ale robiłem w boksie to samo co Randy w zapasach. Jemu lekarze zabraniali stawać na ringu, bo był po wylewie, a ja ze swymi kontuzjami też się targowałem o kolejne występy. Jak Randy przeżywałem upokorzenia, kiedy obcy ludzie rozpoznawali we mnie słynnego aktora, gwiazdę Hollywood, która trafiła do rynsztoka. Wiele wysiłku kosztowała mnie na przykład scena w „Zapaśniku”, w której mój bohater zacina się w palec przy krojeniu kiełbasy w sklepiku, gdzie pracuje, gdy rozpoznaje go jeden z klientów. Przeżyłem podobną sytuację. Ze złości i wstydu, że mam świadków mojego upadku, odciąłem sobie kawałek palca. Na szczęście dzięki błyskawicznej interwencji chirurga udało się uratować palec. Wiem, że to
może się wydawać szalone, ale kto nigdy nie przeżył takiej sytuacji, nie wie, jaka to psychiczna tortura. W tym filmie znów więc musiałem zmierzyć się z traumami przeszłości, ale w odróżnieniu od Randy’ego, który po przerwie próbuje wrócić na ring i kończy tragicznie, mnie się udało. Dostałem od życia drugą szansę i jej nie zmarnuję.
– Skoro praca przy tym filmie miała być tak trudnym przeżyciem, czym ostatecznie Darren Aronofsky przekonał pana, że warto podjąć to wyzwanie?
– Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spotkania. Darren bez ceregieli powiedział: „Wiem, że jesteś trudnym facetem, masz fatalną reputację i spieprzyłeś swoją karierę, ale ja właśnie ciebie chcę obsadzić w głównej roli. Moje warunki są takie, że zawsze będziesz respektował to, co mówię, nie będziesz sprowadzał sobie panienek na plan, latał w weekendy na imprezy do Miami i nie dostaniesz za rolę ani grosza, bo jak na razie nie mamy pieniędzy na honoraria”. (śmiech!) Pomyślałem, że ten facet wie, czego chce, i musi mieć wielki talent. Od samego początku grał uczciwie. Z czasem przekonałem się, że to naprawdę świetny fachowiec. Wydobył ze mnie wszystko, co najlepsze: wrażliwość, empatię, spontaniczność, ciepło, autentyczne emocje. Otworzył mnie, zerwał pancerz chroniący przed zranieniem, ale tak naprawdę odgradzający mnie od innych ludzi. Jestem Darrenowi bardzo wdzięczny nie tylko jako aktor, ale przede wszystkim jako człowiek. Bo ta rola zmieniła mnie i moje życie.
– Odkąd w Wenecji „Zapaśnik” otrzymał Złotego Lwa, znów stanął pan w blasku fleszy. Jakie to uczucie po tylu latach nieobecności na rynku?
– Dziwne. Muszę się do tego szumu medialnego na nowo przyzwyczajać. Byłem niemal pewien, że epizod czerwonych dywanów, nagród, oklasków i wywiadów mam już za sobą. Złote Lwy, Złote Globy i Oscary to oznaka współzawodnictwa, walki o najlepsze filmy i role. A ja kocham walkę, zmaganie się ze scenariuszem i własnymi słabościami. Aktorstwo to także rodzaj walki, sprawdzania się, przestrzegania określonych reguł. Tyle tylko, że nie na ringu, ale przed kamerą.
Mickey Rourke ur. w 1956 r. w Schenectady w stanie Nowy Jork we francusko-irlandzkiej rodzinie. Trenował boks i zdecydował się na amatorską karierę. Studiował w Actors’ Studio Lee Strasberga, lecz z powodu problemów finansowych postanowił przenieść się do Los Angeles. Wystąpił w takich filmach, jak „Rumble Fish” (1983), „Rok smoka” (1985), „9 i ½ tygodnia” (1986) czy „Ćma barowa” (1987), zdobywając popularność i uznanie krytyki, jednak z powodu problemów z alkoholem i narkotykami stracił status gwiazdy. Do aktorskiej pierwszej ligi powrócił w 2005 r., występując w „Sin City: Miasto Grzechu” Roberta Rodrigueza; za rolę w swoim ostatnim filmie „Zapaśnik” zdobył m.in. Złoty Glob i nominację do Oscara.