Mężczyźni odchodzą na ławki rezerwowych, a do gry wkraczają one. Ich zadaniem jest umrzeć
W październiku tego roku w samobójczym ataku zginęła Kurdyjka. Zabiła kilkunastu dżihadystów samozwańczego państwa islamskiego, wyznawców tej samej religii. Tej samej, tylko inaczej pojmowanej.
09.12.2014 | aktual.: 09.01.2015 09:21
W październiku tego roku w samobójczym ataku zginęła Kurdyjka. Zabiła kilkunastu dżihadystów samozwańczego państwa islamskiego, wyznawców tej samej religii. Tej samej, tylko inaczej pojmowanej.
Arin Mirkan uśmiecha się ze zdjęcia całą sobą. Ma wesołe oczy, piękną, pogodną twarz, a do wspólnej fotografii zagarnia w ramiona dwie śliczne córeczki. Z jej włosów zsuwa się luźno zawiązana chustka. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to zwykłe, ciepłe rodzinne zdjęcie, ale po chwili widać, że matka i córki ubrane są w mundury. A kiedy przeczyta się podpis, radosne zdjęcie całkowicie zmienia znaczenie. Arin Mirkan to wojenny pseudonim dwudziestokilkuletniej kurdyjskiej matki.
I choć walczących z islamistami Kurdyjek są tysiące, a wielki koncern odzieżowy wzoruje nawet na ich strojach swoją jesienną kolekcję, to Mirkan jest pierwszą Kurdyjką, której twarz poznał cały świat. Jej zdjęcia ukazały się w mediach społecznościowych po tym, jak rozerwała się granatem, zabijając kilkunastu uzbrojonych bojowników państwa islamskiego, które powstaje w Syrii i Iraku. Ostrzał kilku amerykańskich myśliwców nie powstrzymuje ich triumfalnego pochodu przez kolejne miasta. Arin oprócz całej swojej rozpaczy i bezsilności miała ten jedyny granat. Została okrzyknięta bohaterką, choć drogę do jej śmierci na polu bitwy torowały terrorystki. Kobiety podobnie zdesperowane, podobnie pozbawione nadziei.
Lelia Che
„Panie i Panowie, proszę zapiąć pasy. Mówi do was wasz nowy kapitan z oddziału Che Guevary Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny”. Tymi słowami Leila Chaled zapisała się w historii jako pierwsza kobieta, która porwała samolot. W dniu wylotu, w sklepiku przy Schodach Hiszpańskich w Rzymie, kupiła wytworną torebkę, do której włożyła bilet lotniczy pierwszej klasy. Broń ukryła pod białą, letnią sukienką. Pasażerowie, którzy tego dnia lecieli do Tel Awiwu, wylądowali w Damaszku. Nikomu nic się nie stało, a pilot samolotu po latach przyznał, że właściwie rozumie desperacki ruch Leili.
Tyle że działo się to ponad 40 lat temu. Leila Chaled przeszła później sześć operacji plastycznych, by znów porwać samolot. Tym razem zginął jej wspólnik, ona sama trafiła do więzienia. Wolność odzyskała dzięki wymianie za zakładnika przetrzymywanego przez Palestyńczyków. Dziś mieszka w stolicy Jordanii Ammanie, jest elegancką panią w drucianych okularach i zwiewnym szalu na głowie, matką dwójki dorosłych dzieci.
Młoda Leila z kałasznikowem w ręku i w arafatce zarzuconej na głowie stała się symbolem pierwszej intifady – palestyńskiego powstania. Podobnie jak Arin Miran – symbolem współczesnej walki zwyczajnych muzułmanów z uzbrojonymi po zęby islamistami. Gazety zamieszczały jej zdjęcia na pierwszych stronach. Leila Chaled została również czarnym symbolem palestyńskiego terroryzmu, który sprawie jej kraju nie pomógł w ogóle. Gdyby dziś zdecydowała się walczyć dla którejś z organizacji terrorystycznych, dostałaby pas wypełniony materiałem wybuchowym i możliwość nagrania swoich ostatnich słów. Potem poszłaby do kina albo do supermarketu, albo wsiadła do wagonu metra.
Kobiety, a dzisiaj w dużej mierze dotyczy to również europejskich konwertytek, są tanimi bombami wysokiej precyzji i nieskomplikowanej technologii. Kiedy zmierzają do celu, są niewidoczne dla radarów i dla pracowników tajnych służb, którzy z tłumu ludzi wychwytują przede wszystkim mężczyzn w wieku od 16 do 45 lat. Dziewczyna ubrana w dżinsy, w butach na obcasach nie wzbudza takich podejrzeń jak nerwowy chłopak w taniej ortalionowej kurtce.
Dlatego terroryzm zmienił graczy. Mężczyźni odchodzą na ławki rezerwowych, a do gry wkraczają kobiety. Najczęściej młode, najczęściej wykształcone. Zawsze stoją na przegranej pozycji. Ich zadaniem jest umrzeć. Z łatwością sięgają celów, umieją zaskoczyć przeciwnika, wymykają się stereotypom, a ich akcje zwykle trafiają na pierwsze strony gazet. Medialny szum jest niezwykle cenny dla organizacji werbujących kobiety.
Reakcja prasy zawsze jest bardziej gwałtowna, oburzenie opinii publicznej większe, gdy w samobójczym ataku ginie „niewinna kobieta”. Podobna do pięknej Arin Miran, która dla sprawy jej nieistniejącego kraju zrobiła więcej niż kilka amerykańskich rządów. Gdyby zginął brodaty mężczyzna, nikt nie zadawałby sobie pytań, kim on był. Gdy wysadza się kobieta, od razu rodzi się ciekawość – dlaczego ona, co nią kierowało, kim była, kto ją zmusił, może miała dzieci, a może była ładna? Dlatego właśnie samobójcze ataki kobiet są bardziej efektywne i spektakularne. Mocniejsza jest ich siła rażenia opinii publicznej, nawet jeśli podczas wybuchu zginie mniej osób.
Kobiety bomby wywołują większy szok, strach, paraliż. Bo jeśli już nawet one wysadzają się w powietrze, to nikt i nigdzie nie może czuć się bezpiecznie. Nikt nie zazna spokoju. Bo nikt o nich nie wie, dopóki nie zginą. To jest ich kolejny atut – grobowe milczenie.
Czarne wdowy Putina
Rosyjska dziennikarka Anna Politkowska była jedną z niewielu osób, które rozmawiały z szahidkami (od arabskiego szahid – męczennik), czyli kobietami bombami. Była mediatorem podczas ataku terrorystów na moskiewski teatr na Dubrowce. „One nie były najemniczkami, lecz ochotniczkami. Moswar Barajew (przywódca terrorystów czeczeńsskich) przygotowywał atak kilka miesięcy. Rozpuścił wici, że wybiera się na Moskwę i sypnęli się do niego chętni. Miał z kogo wybierać, jak komisja przy egzaminach na prestiżową uczelnię. Te »czarne wdowy«, które były z nim na Dubrowce, to nie żadne tam przeszkolone zawodowe terrorystki, tylko zwyczajne kobiety. Prawie wszystkie miały dzieci. Ale nie można powiedzieć, że miały rodziny. Ich mężczyźni zostali zabici przez nasze wojsko. Każda z nich miała więc swoje osobiste porachunki z Rosjanami. Każda z nich przyjechała do Moskwy na coś w rodzaju prywatnej wojny. I każdy następny komendant, który rozpuści wici, będzie miał mnóstwo ochotniczek”.
Wszystkie przypadki kobiet, które uczestniczyły w samobójczych atakach na świecie, dowodzą tego, że kobiety zawsze mają własne, osobiste powody, żeby zdecydować się na desperackie posunięcie. W 1991 Thenmuli Rajaratnam włożyła girlandę z kwiatów na szyję Rajiva Gandhiego, a kiedy schylała się do jego stóp, zdetonowała ładunek wybuchowy. Zamach przygotowały Tamilskie Tygrysy, ale Thenmuli wyrównywała osobiste porachunki. Indyjskie służby zabiły czterech jej braci, a ona sama padła ofiarą zbiorowego gwałtu. W Rosji nazywa się je czarnymi wdowami. Jest w tej nazwie cały tragizm ich życia, w którym zagrały role ofiar i katów jednocześnie.
Czarne wdowy to kobiety, które widziały, jak ich mężowie, synowie i bracia byli torturowani, a ich zwłoki bezczeszczone. One same były gwałcone, o czym nie mówią, bo zgwałcone kobiety w silnie patriarchalnej kulturze nie mają przed sobą żadnej przyszłości. Nie żyją chęcią zemsty, ale kiedy nadarza się do zemsty okazja, korzystają. Mąż Aizy Gazujewej został zastrzelony, kiedy ranny leżał w szpitalu. Generał, który go zabił, uprzednio wyrżnął w pień całą jej rodzinę, razem 14 osób. Gazujewa w 2001 roku obwiązała się ładunkami wybuchowymi i złożyła wizytę rzeczonemu generałowi w jego biurze. Została jedyną chyba czeczeńską czarną wdową, która cieszy się powszechnym szacunkiem. Dumy narodowej Czeczenów nie budzi ani tragedia w Biesłanie, ani ta na Dubrowce, ani wybuchy na koncertach czy w metrze.
Anna Politkowska interesowała się czeczeńskim terroryzmem i zginęła w drzwiach swojego mieszkania. „Mogła siedzieć w kuchni jak kobieta” – powiedział promoskiewski przywódca Czeczenii Ramzan Kadyrow. Zginęli również inni dziennikarze, prawnicy i obrońcy praw człowieka. Władimirowi Putinowi zręcznie udało się własne wojny kaukaskie włączyć w nurt polityki międzynarodowej. Po 11 września zaczęły układać się w jedną całość ze światowym terroryzmem. Czeczeńskich bojowników miała trenować Al-Kaida, a teraz nie walczą już o swoją sprawę narodową, ale o bliżej niesprecyzowany muzułmański transkaukaski emirat, choć ich sprawę przyćmili dziś ukraińscy faszyści. O ile prasa przed 11 września pisała o Czeczenii ze zrozumieniem i współczuciem, o tyle po tej dacie bojownicy wolnościowi coraz częściej kojarzeni są ze światowym dżihadem. Znawczyni rosyjskiej polityki de la Grange pisze: „Putin musi okazać się mocarzem, który zdusi terroryzm. Ale może szahidki współpracują z rosyjskim wywiadem? Może czarne wdowy są tylko
widmami?” Wdowa ginie, jest graczem całkowicie bezpiecznym, pionkiem usuwanym z planszy, widmem właśnie.
Sześć na siedem ataków terrorystycznych w Rosji jest dziełem kobiet. Jedna z nich cztery razy bezskutecznie próbowała wysadzić się w powietrze w różnych restauracjach. Plecak nie eksplodował, w końcu zgarnęła ją policja. W więzieniu opowiedziała swoją historię. Wyszła za mąż, kiedy miała 17 lat i wkrótce straciła męża. Była wtedy w ciąży i przeszła pod opiekę swoich teściów, którzy zabrali jej dziecko, a ją samą traktowali jak niewolnicę. W końcu uciekła, wpadła w długi i zaproponowano jej, by zapłaciła za nie życiem. I tak chciała pomścić śmierć męża. A tu nadarzała się okazja zemsty i zarobku jednocześnie, bo obiecano jej śmierć wynagrodzić rodzinie. Wyjechała na szkolenie w góry, tam prała, gotowała, reperowała ubrania i słuchała o okrucieństwie rosyjskich żołnierzy. Po miesiącu była już w Moskwie. Tu umieszczono ją w bezpiecznym mieszkaniu, pod okiem Czarnej Fatimy. Codziennie rano Czarna Fatima dawała jej sok pomarańczowy, prawdopodobnie z narkotykami, bo ciągle bolała ją głowa. Któregoś dnia była już
gotowa. Włożyła plecak. Kiedy odczytano jej wyrok – 20 lat pozbawienia wolności – zaczęła krzyczeć: „wszystkich was jeszcze wysadzę!”. Może liczyła na łagodny wymiar kary za współpracę, może umawiała się inaczej. Nie wiadomo, ile prawdy jest w tej historii, jak i w wielu innych opisanych m.in. w książce „Narzeczone Allacha”, w której młoda rosyjska dziennikarka rozmawia z niedoszłymi szahidkami. Żadna z kobiet nie mówi jednak o miłości do Boga ani o religii jak to sugeruje tytuł.
Grzech rozpaczy
Palestynki, Czeczenki, Inguszki, Dagestanki, Irakijki z Al-Kaidy, Kurdyjki z marksistowskiej partii PKK, Ptaki Wolności ze Sri Lanki, które tworzą kobiecy oddział Tamilskich Tygrysów, opowiadają o bólu, biedzie, poniżeniu, desperacji, żalu, beznadziei i o bliskich, których pochowały. To są powody ich decyzji. Kobiety prawie zawsze giną za swoją rodzinę, konkretnych ludzi. Ich osobiste tragedie organizacje terrorystyczne wykorzystują do własnych, politycznych celów.
Wafa Idris została pierwszą palestyńską męczenniczką. Po tym, jak wysadziła się w powietrze, palestyńska telewizja wyemitowała koncert ku jej czci, a dla dzieci w szkołach powstał specjalny program edukacyjny jej imienia i obozy młodzieżowe. Związek Kobiet Palestyńskich uznał ją za model dla feminizmu palestyńskiego, a słowa pieśni chwaliły: „śmiercią wniosłaś życie w nasze pragnienia”. Wafa Idris była żywą bombą, która wybuchła w centrum Jerozolimy w 2002 roku, zabijając jednego starszego człowieka.
Prasa zachodnia napisała, że była rozwódką, więc i tak nie miała wiele do stracenia. Swój honor muzułmańskiej kobiety postanowiła odzyskać jako męczenniczka na drodze do Allacha. Jej motywacje były proste, nawet stereotypowe. Ale to nasze wyobrażenie naiwnej muzułmanki, która nie marzy o niczym innym jak tylko o tym, by zostać wieczną dziewicą. Wafa przez lata była woluntariuszką Czerwonego Krzyża, pracowała jako pielęgniarka w ambulansie tej organizacji. Po ulicach Ramallah i na przedmieściach, w obozie dla uchodźców, zbierała rannych i zabitych. Jej karetka była wiele razy ostrzeliwana przez wojska izraelskie, a sama Wafa trzy razy była ranna. W końcu, chociaż nigdy nie była w żadnym ugrupowaniu, wstąpiła do Brygad Męczenników Al-Aksy, które są skrajnie nacjonalistycznym, a nie religijnym ugrupowaniem, i wysadziła się w powietrze. Czy zrobiła to dla Boga? Czy z rozpaczy, poczucia beznadziei, ze złości i frustracji? Po jej ataku lub raczej po kampanii, która po nim nastąpiła, co miesiąc jakaś młoda
Palestynka wysadzała się w kawiarni, na ulicy, w supermarkecie lub na przejściu granicznym.
W swojej książce „Dying to Win” (Umierać, by wygrać) Robert Pape analizuje 315 przypadków samobójczych ataków terrorystycznych. Większość samobójców pochodzi z krajów, które nie mają sympatii dla ekstremizmów religijnych. Ugrupowania terrorystyczne wprowadzają natomiast religijne praktyki do swoich szkoleń. Rytuały religijne podtrzymują determinację samobójców, którzy jak wynika z badań, nie są szczególnie wierzący. Samobójstwo w Islamie jest grzechem tak samo jak w chrześcijaństwie. „Jeśli wypijesz truciznę, będziesz ją pił przez wieczność”– mówi Koran, który potępia samobójców, a zabójstwo uznaje za ciężki grzech.
Muzułmańscy ekstremiści znaleźli furtkę, która według nich otwiera drogę do raju samobójcom. Nazwali ich szahidami, czyli męczennikami za wiarę. Czasy jednak są takie, że męczennicy nie giną już z rąk niewiernych, ale własnych. Nie giną dla religii, tylko dla polityki. Abd al-Aziz Rantisi, jeden z duchowych przywódców Hamasu, mówi: „Izrael, by zabijać nasze dzieci, używa F16, helikopterów, czołgów i rakiet. Gdybyśmy mieli F16, to byśmy ich używali, ale nie mamy. Czekają nas zatem dwa wyjścia – poddać się i przygotować na cichą śmierć albo używać własnych środków. A jeden z bardziej efektywnych środków, porównywalny z F16, to szahidzi”. Widać tu dokładnie, że samobójcze ataki są po prostu taktyką wojenną. Jeszcze nie tak dawno Hamas – ugrupowanie religijne – stanowczo potępiał udział kobiet w walce, potem organizacja ta twierdziła jedynie, że nie jest entuzjastycznie nastawiona do męczennic. Jednak religijni przywódcy zauważyli, że mężczyźni napotykają zbyt wiele przeszkód. Pora zatem skorzystać z armii
rezerwowej – jak nazwali kobiety.
Rodzice Hasny, która zdetonowała się koło amerykańskiego patrolu w Iraku, otrzymali od Al-Kaidy dwa nagrania wideo. Na jednym Hasna żegna się z nimi i mówi, że umiera dla brata, który zginął wcześniej, szykując się do samobójczego ataku. Na drugim sfilmowany jest sam wybuch. Człowiek, który trzyma w ręku kamerę, nie może się powstrzymać i szepce: „Bóg jest wielki! Zrobiła to! Głupia kobieta!”. Młoda Arin Miran broniła kurdyjskiego miasta, w którym do niedawna mieszkało ponad sto tysięcy ludzi, dziś zostało ich zaledwie kilka tysięcy, reszta uciekła. Broniła się na polu bitwy, gdzie została sama, jej koledzy zdołali się wycofać. Dżihadyści zobaczyli kobietę, która biegnie w ich stronę bez karabinu, bez broni. Oni sami powinni wiedzieć najlepiej, że to ich ostatni widok na tym świecie. Arin Miran na pewno wyszeptała jeszcze: „Bi-smi-llahi” [w imię Boga], bo przecież była muzułmanką. Potem oderwała zawleczkę.
Zuzanna Pol/zwierciadło.pl