Teraz mam swój czas
W rankingach popularności wygrywa z Grażyną Torbicką i Magdą Mołek. 16 lat temu dostała Wiktora w kategorii „odkrycie telewizyjne roku”, ale to teraz ma swój moment w życiu. Nie patrzy w przeszłość – stawia na siebie i dobrze jej z tym. Tylko nam opowiada, jak zmieniło się jej podejście do sukcesu i czego dowiedziała się o sobie po trzydziestce. Na Kanapie Fashion zasiada Kinga Rusin.
08.07.2009 | aktual.: 21.06.2010 13:13
W rankingach popularności wygrywa z Grażyną Torbicką i Magdą Mołek. 16 lat temu dostała Wiktora w kategorii „odkrycie telewizyjne roku”, ale to teraz ma swój moment w życiu. Nie patrzy w przeszłość – stawia na siebie i dobrze jej z tym. Tylko nam opowiada, jak zmieniło się jej podejście do sukcesu i czego dowiedziała się o sobie po trzydziestce. Na Kanapie Fashion zasiada Kinga Rusin.
Anna Puślecka: Widziałam niedawno na You Tube’ie Pani telewizyjne nagranie sprzed 14 lat. Zabawne…
Kinga Rusin: Rzeczywiście. Wyglądam tam poważniej od mojej mamy. (śmiech)
Pamięta Pani emocje, które wówczas Pani towarzyszyły?
Miałam wtedy chyba 22 lata i byłam nieświadoma tego, co się dzieje ze mną i wokół mnie. To zresztą widać na tym nagraniu. Jakiś „zbój” z młodej, bardzo energicznej, żywiołowej i spontanicznej osoby zrobił „coś”, co nie powinno się nigdy na ekranie telewizora pokazać. Miałam na sobie koszmarne ubranie, nie mówiąc o fryzurze, która przypominała hełm. Kiedy przyszłam do telewizji, z miejsca kazano mi zmienić uczesanie. To był szok. Miałam wtedy bardzo awangardowy wygląd – krótka grzywka i włosy do pasa. Powiedziano mi, że wyglądam niepoważnie, infantylnie i do telewizji absolutnie się to nie nadaje. Nawet nie próbowałam dyskutować. Bezwolnie poszłam do jakiegoś zakładowego fryzjera, który nie dość, że ściął mi włosy zgodnie z telewizyjnym zaleceniem, to jeszcze robiąc trwałą, spalił je. Uwagi starszych kolegów z telewizji uważałam za prawdy objawione. Nawet gdybym myślała inaczej, nie śmiałabym tego nigdy w życiu powiedzieć! Byłam rzucona na głęboką wodę, do jedynej telewizji, jaka wtedy istniała. Byłam małym
trybikiem w wielkiej maszynie i bałam się odezwać. Siedziałam więc cicho.
Pani? Trudno w to uwierzyć…
Proszę pamiętać, że kiedy przyszłam do studia spikerskiego, to moimi kolegami po fachu byli: Jan Suzin, Krystyna Loska, Edyta Wojtczak, Bogumiła Wander. Legendy telewizji. Zresztą nie tylko oni, ale każda osoba, która pracowała tam, była dla mnie guru, mentorem, niezależnie od tego, co mówiła.
Po sześciu miesiącach bycia na antenie dostała Pani Wiktora w kategorii „odkrycie telewizyjne roku”. Można już było wtedy pokazać charakter?
W ogóle tak nie myślałam, wszystko było przygodą. Z perspektywy mogę ocenić, że wtedy nie traktowałam mojego pokazywania się na ekranie jak zawodu, jak czegoś, z czego można żyć.
I w najlepszym momencie wyjechała Pani do Ameryki.
Chciałam wyjechać, bo pojawiła się w mojej głowie pierwsza myśl o pracy dziennikarskiej i uznałam, że Stany są dobrym miejscem, żeby nauczyć się zawodu w praktyce i poznać wszystko od kuchni.
Jak wypadła konfrontacja z amerykańską rzeczywistością?
W Ameryce założyłam swoją firmę producencką. Robiłam filmy dokumentalne, reportaże i uczyłam się telewizji. To było niesamowite doświadczenie i znam niewiele osób, które przeżyły je w takim wymiarze. Dziś dziennikarze funkcjonują w strukturach – mają producentów, kierowników produkcji, wydawców. Ja wszystko musiałam robić sama – załatwiałam masę pozwoleń na filmowanie, wymyślałam całą produkcję, pisałam scenariusze i realizowałam je. Nawet nauczyłam się prostego montażu liniowego, którego chyba dziś już nikt nie używa. Po powrocie do Polski nie było jednak dla Pani miejsca w telewizji. Bolało?
Byłam nie tyle zawiedziona, co zaskoczona, że nikt nie chce z mojej świeżo nabytej wiedzy skorzystać. Z drugiej strony rozumiałam, że zaczyna się rywalizacja między telewizją Mariusza Waltera, którą tworzył, a „resztą świata”.
Początki pracy w TV i ówczesna popularność to była, jak Pani powiedziała, przygoda. Jak teraz smakuje sukces?
Bardziej bądź mniej od 16 lat jestem związana z telewizją. Wiele widziałam – wzloty na same szczyty i szybkie upadki. Jeśli chce się pracować w telewizji, to trzeba stabilnie stać na dwóch nogach. Jeśli ktoś może sobie dokręcić jeszcze dwie – to będzie super. (śmiech) Tej reguły się trzymam. Cudownie, że telewizja jest, bo bardzo lubię to zajęcie. W przyszłości też chcę być związana z tym medium – to jest mój żywioł. Tu się spełniam i mam wrażenie, że nieźle się na tym znam. A praca na wizji nie jest gwarancją wiecznego bytu. Raz jest, a raz jej nie ma. Dlatego robię mnóstwo innych rzeczy, które dają mi poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Jestem współwłaścicielką firmy PR, od wielu lat działam charytatywnie, wprowadziłam na rynek własną linię kosmetyków naturalnych Pat&Rub. Lubię być sobie sterem, żeglarzem, okrętem i mieć wpływ na to, co dzieje się w moim życiu.
Okres między 30. a 40. rokiem życia jest ważnym, bo dojrzałym w życiu kobiety. W tym czasie dużo rzeczy zdarzyło się w Pani życiu – były burze, ale ostatnio ciągle świeci słońce.
Po trzydziestce dowiedziałam się o sobie wielu rzeczy. W dorosłe życie weszłam bardzo wcześnie, za wcześnie! Nie byłam na to przygotowana, wiele spraw miałam nie przemyślanych. Kilkanaście lat temu nikomu nie mieściło się w głowie, że można wyjechać z mężczyzną bez ślubu. Rodzina byłaby zawiedziona, przyjaciele zdziwieni.
Chce Pani powiedzieć, że ślub i wyjazd z Tomaszem Lisem były nierozsądnym posunięciem – bez miłości, ale z przyzwoitości?
Kiedy człowiek jest młody, to kieruje się przede wszystkim emocjami i nic się nie dzieje bez uczuć. Ale teraz nie spieszyłabym się aż tak bardzo z decyzją o zamążpójściu. Najpierw dałabym sobie i związkowi szansę na dotarcie się i na wzajemne poznanie. Proszę nie myśleć, że czegoś żałuję. Absolutnie nie! Powtarzam – wszystkiego o sobie, jako o kobiecie, dowiedziałam się ,skończywszy 30 lat. Wcześniej nie miałam takiej potrzeby, bo sądziłam, że etap dowiadywania się, myślenia o sobie, zastanawiania się nad sobą i rozwijania dawno już minął. Byłam przekonana, że weszłam na drogę, która nazywa się rodziną, poświęceniem, że teraz ważne są tylko dzieci, garnki i tak już musi zostać. To był ogromny błąd, ale do takich konkluzji trzeba dorosnąć.
Po co Pani była strona internetowa z videoblogiem? Nie szkoda prywatności?
A gdzie tam jest moja prywatność? „My home is my castle” i tej zasady się trzymam. Nie wpuściłam nikogo do domu, do swojej łazienki, nie pokazuję swoich dzieci.
Ale to jest jednak Pani prywatny czas!
Robię to dla tych, którzy piszą do mnie tysiące e-maili. Pokazuję im, jak znajduję czas, jak cieszę się prostymi rzeczami, ile radości sprawia mi przebywanie wśród przyjaciół i że telewizja to nie wszystko. Chcę też pokazać siebie w innym świetle po tych wszystkich publikacjach o mnie na portalach plotkarskich. Doszłam do wniosku, że żadnego z bohaterów tych tekstów nie traktuje się jak żywej istoty tylko jak jakąś hybrydę, sztuczny twór, bezduszną kreację z telewizora. Mój videoblog ma więc służyć temu, żeby ludzie zobaczyli, że jestem człowiekiem z krwi i kości. Proszę zwrócić uwagę – ja tam zazwyczaj występuję bez cienia makijażu.
A może to forma jakiejś manifestacji?
Program „You can dance” w TVN ogląda 5 milionów ludzi, a videoblog 200 tysięcy. To jest sprawa dla wtajemniczonych. Mam ogromną frajdę, bo nie piszą do mnie sfrustrowani, anonimowi internauci, ale niesamowite, bardzo wartościowe, fajne i dojrzałe kobiety. 95 proc. e-maili, które przychodzą, jest od kobiet i dziewczyn. I dla większości z nich największym problemem jest to, że nie mają z kim porozmawiać. Ani mąż, ani dzieci, ani najbliższa rodzina nie może wysłuchać ich zwierzeń. Nie tylko tych negatywnych – one nie mają się z kim podzielić swoimi sukcesami i radościami! Niektóre z nich żyją nawet w fajnych związkach, ale zagubiły w nich rolę nadrzędną. I co im Pani radzi?
Po poradę idzie się do psychologa albo lekarza. Ci ludzie bardziej niż porady potrzebują rozmowy, bodźca do działania. Uważam, że w naszym życiu, począwszy od szkoły a skończywszy na pracy, nikt nie daje nam bodźców pozytywnych, mało ludzi nas chwali i docenia. Jeśli sami siebie nie docenimy, nie pochwalimy i sami przed sobą nie zbudujemy pomnika własnej osoby, nie dowartościujemy siebie. Będzie nam trudno.
Łatwo popaść w pułapkę samozachwytu...
Wcale nie. W ten sposób buduje się wysoką samoocenę i nie ma to nic wspólnego z zarozumialstwem i wynoszeniem się ponad innych. Zanosząc herbatę chorej sąsiadce, dowartościujemy siebie jako człowieka. Spełniać dobre uczynki możemy nie tylko wrzucając pieniądze do puszki Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Czasami dużo większą wartość od naszych pieniędzy ma nasz czas.
A Pani miała z kim pogadać w czasie swojego małżeństwa o radościach i smutkach?
Miałam i mam mnóstwo przyjaciół. Uważam, że ludzie, którymi się otaczamy, wytwarzają aurę i energię do działania. Jeżeli mamy fajne osoby w swoim otoczeniu – takie które nie tylko biorą, ale także i dają, z którymi możemy umówić się na szybką kawę, pogadać przez telefon czy wysłać sms – to jest to więcej warte niż wizyta u psychoanalityka. Wiele rzeczy jednak człowiek powinien zostawić tylko dla siebie. Nie namawiam nikogo do ekshibicjonizmu.
Jednak na antenie TVN, w programie na żywo „You can dance”, popłakała się Pani. Taką otwartość dopuszczał scenariusz?
Aktorką nie jestem – to były emocje. Czuję się związana z uczestnikami programu. To niesamowite, ile oni wkładają serca i pracy w taniec, jak bardzo im zależy. I kiedy odpadają, tacy świetni, zdolni, sympatyczni ludzie jak Natalia, to aż serce się kraje. Znam wiele osób, które nie pozwoliłyby sobie na to, żeby makijaż rozmazał im się na wizji. A mnie było wszystko jedno i nie byłam w stanie tego w żaden sposób kontrolować. Dobrze, że emocje są, bo człowiek ich pozbawiony, jest sztuczny. Nieważne, jak się czujemy, udając kogoś, tylko jak się czujemy, będąc sobą. I tak jak my się czujemy – tak i inni będą się czuć z nami.
Zdarzyło się Pani ostatnio płakać poza wizją, w zaciszu domowym? Albo robić dobrą minę do złej gry?
Gorsze momenty oczywiście zdarzają się każdemu, ale staram się szybko z tego otrząsnąć. Wiem, jak się zmieniło moje życie przez ostatnie trzy lata i to jest dla mnie powód do dumy i dobrego samopoczucia. Gdybym miała narzekać na cokolwiek, to byłabym największą hipokrytką. Byłam kilka dni temu w kinie na przeglądzie kina niemego. Usiadła koło mnie starsza pani pod osiemdziesiątkę. Zaczęłyśmy rozmawiać. Nagle ona mnie pyta: „Pani jest spod znaku Ryb, prawda?. –No tak, zgadza się. – Nie wiem, co pani w życiu robi, ale wszystko będzie szło jak z płatka, bo pani dobre rzeczy zrobiła w poprzednim wcieleniu. I nawet jak się będzie wydawało, że coś nie idzie po pani myśli, to i tak w rezultacie wyjdzie. Ja to czuję”. A do siedzącego obok kolegi tylko rzuciła: „A pan to się będzie musiał ciężko napracować, żeby cokolwiek osiągnąć”. Uśmialiśmy się wszyscy.
Jest coś takiego jak koszty własne sukcesu.
Angażuję się w różne akcje charytatywne – świadomie wykorzystuję popularność i możliwość dotarcia do ludzi, którzy mogą je wesprzeć, na przykład finansowo. Robię to z premedytacją, ale dla dobra sprawy. Z sukcesem trzeba coś robić – nie można go trawić w sobie albo się w nim pławić. A jego koszty własne? Moja praca zajmuje mi wiele czasu, ale też i sprawia radość – dlatego nie jest tak uciążliwa. Czasami siedzę do 2.00 czy 3.00 w nocy przy komputerze i wtedy mam wrażenie, że to jest praca fizyczna. Czasami dzwonią znajomi, chcą mnie wyciągnąć na fajną imprezę, do kina. Muszę odmówić, bo mam próbę, później odbieram dzieci ze szkoły, często coś w międzyczasie piszę, w weekendy prowadzę rano program, więc muszę się przygotować i o ludzkiej porze pójść spać. Z bólem serca mówię: „Słuchajcie, za szesnaście dni w poniedziałek mam lukę”. Oni mi współczują, każą odpoczywać. Ale ja nie mam takiej potrzeby! Mogę być fizycznie zmęczona i niedospana, ale nie jestem wypalona. Tłumaczę wszystkim moim znajomym, że owszem
potrzebuję dwóch, trzech godzin snu więcej, ale to nie znaczy, że należy mi współczuć. Ktoś może myśleć, że mam ciężkie życie – wręcz przeciwnie. Mam fajne życie, tylko trzeba je prowadzić z zegarkiem w ręku.
Można posądzić Panią o egoizm.
Świat nie musi się kręcić wokół mnie, ale mój egoizm polega na tym, że to ja decyduję o sobie. Przyznaję sobie prawo do pracy, pasji, ale też do opieki nad sobą. W wieku dwudziestu kilku czy trzydziestu lat przygniatały mnie wyrzuty sumienia, kiedy z czasu przeznaczonego dla rodziny wykradałam chwile na moje pasje, na przykład na konie. Męczyło mnie, że mogłabym przez ten czas ułożyć trzy pudełka klocków lego z dziećmi. Ale przecież pasje wywołują uśmiech na naszej twarzy, a dzieci wolą uśmiechniętą mamę niż sfrustrowaną. Przez te trzy ostatnie lata nauczyłam moje dziewczynki, że moje pasje są świętością. Zachęcam je do tego, żeby miały własne. Jedna chce grać na saksofonie, druga wymyśla opowiadania i nagrywa na dyktafon, a ja tłumaczę im, że mają do tego święte prawo. Ważna jest miłość?
No pewnie, że ważna.
Czeka Pani na uczucie?
Miłość przychodzi albo nie. Na pociąg się czeka, a ja sobie żyję. Czekanie jest marnowaniem czasu. Człowiek nie powinien czekać, powinien żyć i brać to, co życie przynosi. Pewne rzeczy staram się stymulować i kreować. Nie potrafię wysiedzieć w miejscu, nie lubię stać w kolejkach, czekać na kogoś, brak mi cierpliwości. Cieszę się natomiast z każdego spotkania, z każdego telefonu, sms-a. „Ja” i „czekam” nie pasują do siebie. Czasami czytam wywiady z popularnymi osobami, które mówią, że czekają na propozycje. Trzeba działać i wtedy jest szansa, że trafimy na swój moment i albo go wykorzystamy, albo nie. Teraz na pewno mam swój czas, zarówno w życiu prywatnym jak i medialnym – stawiam na siebie i inwestuję w siebie. Jako kobieta nigdy nie czułam się tak fantastycznie jak teraz. Mam nowe pomysły, które za chwilę będę wprowadzać w życie. Do sklepów Sephory wchodzi letnia linia moich kosmetyków Pat&Rub SUN FUN – hitem będzie samoopalacz, który pachnie jak łąka majowa. Udało nam się stworzyć ten kosmetyk bez
charakterystycznego dla samoopalaczy zapachu. Będzie też olejek do ciała z drobinkami złota, krem brązujący i chłodzący balsam opalizujący. Wszystko testowałam na sobie i jestem bardziej niż bardzo zadowolona z efektów.
W życiu tak przebojowej kobiety nie ma miejsca dla facetów. Taka zaradność może ich płoszyć.
To jest jakieś stereotypowe myślenie. To co mi los przyniesie, przyjmę w darze, a ci, którzy się boją, najwyraźniej nie są mi przeznaczeni. Poza tym nie przeraża mnie samotne bujanie się w fotelu. Związek z mężczyzną nie gwarantuje, że w chorobie nie będzie się samej. Boję się zupełnie innych rzeczy – bezradności na przykład.
Dotknęło to Panią?
Mam przed oczyma mojego ojca w szpitalu na OIOM-ie. On pierwszy zawał miał w wieku 43 lat. To był dla mnie szok, bo po raz pierwszy zobaczyłam go bezradnego. Był zawsze człowiekiem czynu, tryskał energią i nie użalał się nad sobą. Z każdej choroby wychodził bohatersko i zawsze powtarzał, że nie chce zależeć od czyjejś litości. Tego i ja się boję. Dążę do tego, aby zabezpieczyć byt sobie i swoim dzieciom, aby w przyszłości móc żyć na takim poziomie jak dotychczas.
A pieniądze potrafią uzależnić?
Lubię móc kupić bilet na samolot, pojechać na narty i nie denerwować się, że to mnie obciąża w jakiś sposób. Nie jestem osobą rozrzutną, nie lubię ekstrawagancji. Tego też uczę dzieci. Bardzo się cieszę, że dzięki ciężko zarobionym pieniądzom mogę robić różne rzeczy. No bo po co człowiek pracuje? Zarabiam i sprawiam sobie przyjemności. Lubię żyć chwilą. Jednak nie idę do sklepu i nie wydaję fortuny na ubrania. Kupuję zazwyczaj za granicą, kiedy jestem na luzie, kiedy mam wolną głowę.
Żadnego hopla na punkcie toreb, butów?
Nie mam manii kolekcjonerskich. Ma być wygodnie i już. Co nie oznacza, że nie lubię dobrze wyglądać. Jestem kobietą, lubię siebie i swój nastrój staram się odzwierciedlać w sposobie ubierania. Wiem, w czym dobrze wyglądam, a czego absolutnie nie powinnam wkładać. Mam świadomość swojego ciała.
To może wreszcie da się Pani namówić Mellerowi na rozkładówkę w „Playboyu”?
Chyba już nie. (śmiech)
Kora dobiegała pięćdziesiątki, kiedy rozebrała się dla tego pisma.
Nie ukrywam, że teraz jestem ze swojej figury bardzo zadowolona. Ciało zostało nam dane – to prezent od losu, więc ćwiczę, dbam o nie i mam z tego straszną frajdę. Nie mam potrzeby dzielenia się tym z ogółem. Lubię patrzeć na piękne ciała w gazetach, ale siebie tam nie widzę. Dużo czasu zajęła mi walka z kompleksami i uprzedzeniami. Kiedyś wstydziłam się swojego ciała i zawsze miałam wrażenie, że ono nie jest kobiece. Wydawało mi się, że powinnam być szczupła, wiotka i eteryczna. I nadszedł moment, kiedy zauważyłam z satysfakcją, że u innych wisi tu i ówdzie, a u mnie nie! Mam kult ciała. Bardzo podoba mi się Madonna i jej wyrzeźbiona sylwetka. Mam też fobię na punkcie odżywiania. Nie jestem na żadnej diecie, ale bardzo uważam na to, co i jak jem. To nie jest żadna fanaberia – po prostu nie robię śmietnika z żołądka. Czego Pani nie lubi w mężczyznach?
Powiem o tym, co lubię. Uwielbiam chłopaków z wyobraźnią; imponuje mi, kiedy facet myśli i ma niestandardowe pomysły. Mój test na różnych kolegach zaczyna się, i często kończy, na sms-ach. Lubię gry słowne, skróty myślowe, kalambury. I albo ktoś to załapuje, albo nie.
Lubi Pani przekraczać cienkie granice?
Nie jestem typem, który przejmuje inicjatywę. To nie w moim stylu. Choć kiedy uczyłam się tanga w Argentynie, przeszłam cały kurs spojrzeń, którymi zaprasza się do tańca. Spojrzenie musi mieć odpowiednią temperaturę, może być bardzo krótkie albo przeciągłe i zdecydowane. To bardzo fascynująca, ale i niebezpieczna gra. Spojrzenie może wiele zdziałać. Mężczyźni bywają nieśmiali, ale boją się także odrzucenia. Spojrzenie może ich ośmielić, zachęcić, zasugerować: „nie odrzucę cię, spróbuj swoich sił, proszę bardzo!”. Takie reguły gry panują w argentyńskich milongach. W życiu gra też jest ważna, ale to mężczyzna powinien przejąć inicjatywę – w kobiecym wydaniu może to być wulgarne. Kobieta potem i tak ugra swoje (śmiech).
Gdyby miała Pani cofnąć czas o 10 lat, to zmieniłaby coś?
Bez wcześniejszych wydarzeń w moim życiu nie doszłabym do tego, co mam i jaka jestem teraz. Doświadczenia, jakie by nie były, to tworzenie naszej duszy, naszego „ja”. Przeszłam przez radość narodzin moich dzieci, potem przeżyłam smutek związany ze śmiercią mojego ojca, doznałam załamania świata wartości, teraz mam satysfakcję z mojego zawodu i życia. Nie chciałabym niczego zmieniać. Mam poczucie radości, spełnienia, wewnętrznej wartości.
Każdy wywiad z Panią jest majstersztykiem, świetnym PR-owskim tekstem. A jaka jest Kinga Rusin naprawdę, tak szczerze?
Im więcej wywiadów tym mniejsza jest szansa na poznanie mnie. (śmiech) Jestem osobą strasznie spontaniczną. Przez wiele lat nauczyłam się poskramiać swój temperament. Kiedyś miałam bardzo dużo słomianego zapału – teraz doprowadzam sprawy do końca. Nauczyłam się wybierać, nie rzucam się na wszystko. Wolę zrobić jedną rzecz dobrze niż dwadzieścia „po łebkach”.
Patrząc na Panią w telewizji, ma się wrażenie, że to babka, z którą można się zakolegować. W tak zwanej „obiegowej opinii” Kinga Rusin jest zimna i niedostępna.
Parę razy się sparzyłam na różnych znajomościach. Nie przytulam każdej napotkanej na ulicy osoby, by później razem pójść na kawę. Mam olbrzymie grono przyjaciół sprzed lat i nie jestem szczególnie otwarta na nowe znajomości. Mam blokadę i często się zastanawiam, czy intencje ludzi są szczere… Jestem wierna grupie sprawdzonych znajomych, z którymi kumplujemy się od dzieciństwa. Dla nich jestem Kinia.
Żyje Pani chwilą. Marzenia na najbliższe chwile?
Żyję od wyjazdu do wyjazdu. Nie mam jeszcze planów na lato, ale chciałabym pojechać z córkami do szkoły windsurfingowej. Może wybiorę się na Rodos na babski wyjazd. Pytanie czy to są marzenia? To raczej plany. A marzenia…? Zawsze mieć tyle powodów do radości co teraz! Albo jeszcze trochę więcej…
[
]( http://fashionmagazine.pl )