Co oznacza "brytyjskość"?
Czy Ci, którzy z dumą obnosili się z "brytyjskością", kiedy Indie były klejnotem w koronie mogli przypuszczać, że ta Wielka Brytania będzie kojarzona z Belgiem, pryszczatym nastolatkiem, podartymi spodniami, ortopedycznym obuwiem i polskimi znakami drogowymi?
18.06.2008 | aktual.: 26.06.2010 14:20
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Są takie pojęcia, które napełniają się coraz to nowymi sensami w trakcie swojej lingwistycznej kariery. Jednym z nich jest „brytyjskość”. Bo czy Ci, którzy z dumą obnosili się z nią wtedy, kiedy Indie były klejnotem w koronie mogli przypuszczać, że ta Wielka Brytania będzie kojarzona z Belgiem, pryszczatym nastolatkiem, podartymi spodniami, ortopedycznym obuwiem i polskimi znakami drogowymi?
Jednak poczucie, że wkraczamy w inny świat, gdzie panują inne zasady, są inne środki ciężkości oraz dziwny ruch drogowy – świat z tradycjami i innym poczuciem czasu – może nam już towarzyszyć od momentu, w którym wkroczymy na pokład samolotu.
Jeśli mamy szczęście podróżować British Airways – przywitają nas stewardzi i stewardessy o zniewalającym akcencie, nieskazitelnych manierach i wprowadzą w arkana brytyjskości. Wystarczy, że zadadzą absolutnie klasyczne pytanie „Tea, madam?”... BA stawia też na brytyjską gastronomię - czy będzie to kanapka z jajkiem i bekonem w klasie ekonomicznej, czy genialny stillton w biznesowej wiesz jedno: you are ALMOST in England.
ZOBACZ TEŻ
Fajf
Pomimo inwazji Starbucksów w Londynie nadal można znaleźć parę miejsc, gdzie można wypić "five o clock tea". Jeśli jednak chcecie uniknąć turystycznej ściemy dajcie się zaprosić na herbatkę do czyjegoś domu, albo wybierzcie się na wieś gdzie można jeszcze znaleźć tea rooms „jak za starych, dobrych czasów”.
Każdy, kto przeczytał choć jedną książkę Agathy Christie wie, że herbata to tylko pretekst do minikanapeczek z prawie niezjadliwego białego chleba z ogórkiem, bułeczek zwanych scones i innych kaloryczności. I wielkiej ilości kodowanych pod maską uprzejmości plotek.
Chyba obrazek sielskiej herbatki to jeden z najczęściej kojarzonych z Anglią obrazków. Zdaje się, bowiem, że ów rytuał jest tym, na czym opiera się całą brytyjska tożsamość – prawdziwi, „oldskólowi” Anglicy nie rezygnowali bowiem z fajfu nawet gdy nad głową latały im bombowce a Titanic tonął.
Niech jednak nie poniesie nas złudzenie, że współczesna Anglia - kraj który pochłonął wielka liczbę naszych znajomych – jest skansenem „teatotalers”. O nie! To raczej kraj miłośników cienkiego piwa lub piwa ciemnego – Guinessa. To prawie czarne piwo jest lokalną namiętnością. Produkowane jest w Irlandii w browarze Arthura Guinnessa St. James's Gate Brewery w Dublinie i – jak mówią niektórzy – jest największym wkładem ekonomiczno-kulturalnym, jaki Irlandia wniosła w posagu Anglii. Ale zostawmy niedouczonych w historii (i nie tylko...) Anglików i jedną z największych i najbardziej znanych firm piwowarskich na świecie.
Zajmijmy się tymi, co na historii się znają – i są do tego kwintesencją brytyjskości: absolwentach Oxbridge. Ten dziwny stwór to połączenie nazw dwóch najbardziej prestiżowych uczelni w Wielkiej Brytanii: Oxfordu i Cambridge. Obydwie Alma Mater obrosły już niezłą legendą – w istocie stanową kondensację „systemu brytyjskiego”. Tak jak wzorzec kilograma w Sevres – tak wzorzec idealnego poddanego Jej Królewskiej Mości (białego, heteroseksualnego, bogatego, wykształconego mężczyzny z zasadami i zahamowaniami) powinien znajdować się w ... no właśnie w Oksfordzie czy w Cambridge?
Obydwa miasteczka uniwersyteckie od wielu lat toczą spór, które z nich lepsze. Robią to oczywiście w sposób niezwykle pokojowy, czyli na sportowo: drużyny obydwu uczelni ścigają się bowiem na łodziach na Tamizie. Jest to oczywiście okazja do dorocznej fety – kiedy to mieszkańcy Londynu wylegają do doków i – jedząc, pijąc, piknikując – oceniają, które z zapyziałych, spokojnych miasteczek (rzut kamieniem od wielkiego Londynu) jest hm... inteligentniejsze?
A skoro o piknikach mowa – to chyba największy piknik świata i jednocześnie manifestacja najgorszej strony brytyjskości odbywa się rokrocznie oczywiście przy okazji wyścigów w Ascot. Piknik i herbatka na trawie w strojach od „exstremely british” projektantów to tradycja. Tak jak i niebotycznej wielkości i niezwykle fantazyjne kapelusze w kształcie statków, lasów, motyli, tortów, jaguarów, ciężarówek i czego tylko dusza zapragnie. Uwydatnia się w Ascot zawsze ta cecha, którą poddani Jej Królewskiej Mości pewnie chcieliby ukryć: nieświadome upodobanie do kiczu i niezbyt dobry smak... Widać to zresztą nie tylko w przesadzonych do granic kapeluszach, lecz przede wszystkim w typowo brytyjskich wnętrzach, wypełnionych do granic możliwości motywami florystycznymi:” buchające z kanapy kwiaty przyćmi tylko abażur w żonkile... Nota bene – motywy te wykorzystuje teraz genialnie Sir Paul Smith w swoich kolekcjach, jednak to temat na zupełnie inną opowieść...
Ascot, Oxbridge, herbatka i kanapka z ogórkiem. Good Old England... Pamiętajcie jednak, że ta wielka Brytania z naszych snów i powieści to twór hermetyczny i niezwykle mieszczański... Prawdziwych "Angoli" poznacie bowiem również na Rynku w Krakowie, kiedy obsikiwać będą kamienice... Albo na bezlitosnych fotografiach Martina Paara. A ja – niezrażona tym - sięgam po truskawkę z bitą śmietaną i szampana, żeby poczuć się jak na Wimbledonie...
Specjalnie dla serwisu kobieta.wp.pl prosto z Wielkiej Brytanii nasza korespondentka Agnieszka Kozak
Dziennikarka, robi doktorat z gender i queer studies. Zajmuje się lokalnymi odmianami globalnych trendów, seksem i seksualnością w kulturze popularnej czasem krytykuje sztukę i fotografię, ale głównie nałogowo kupuje buty…