T. Radecka-Kozłowska w pracy na ambulansie, Małdyty, sierpień 1965 r.© Materiały prywatne | Antoni Kozłowski

Wędrowni dentyści w PRL‑u. Leczyli to, co było najniżej w hierarchii potrzeb

Dentyści w PRL-owskich "gabinetach na kółkach" leczyli zęby w czasach, gdy ból wciąż tłumiono wódką, płukankami z szałwii czy modlitwą do św. Apolonii. Rwaniem zajmował się kowal albo objazdowy cyrulik, a rodzina - jeśli w ogóle - miała jedną szczoteczkę dla wszystkich.

Po II wojnie światowej Polska mierzyła się z wieloma brakami. Jednym z nich był niedobór ośrodków zdrowia i lekarzy, w tym dentystów. Postanowiono więc wysyłać, szczególnie do wsi, mobilne gabinety, które mieściły podstawowe sprzęty, aby mieszkańcy miejscowości pozbawionych przychodni mieli choć taki dostęp do specjalistów.

Do pracy wysyłano przede wszystkim młodych absolwentów uniwersytetów medycznych, w tym dentystów, którzy musieli mierzyć się z wyzwaniami wykraczającymi poza ich specjalizację. O dentobusach, objazdowych gabinetach stomatologicznych, które jeździły po polskich wsiach w czasach PRL-u, rozmawiamy z Aleksandrą Kozłowską, autorką książki "Ambulans jedzie na wieś. Śladami wędrownych wyrwizębów".

***

Joanna Bercal-Lorenc, dziennikarka Wirtualnej Polski: Główną inspiracją do powstania książki była mama?

Aleksandra Kozłowska: Tak. Historia i doświadczenia Teresy Radeckiej-Kozłowskiej były pierwszą inspiracją, choć zrozumienie, że to temat na reportaż, przyszło do mnie dość późno. W dzieciństwie słuchaliśmy z bratem jej opowieści o tym, jak to jako młoda dziewczyna, tuż po studiach, przez pięć lat jeździła ambulansem dentystycznym po mazurskich wsiach i leczyła ludziom zęby. I przez długi czas były to dla mnie historie trochę jak z baśni, odległe, nieco mityczne.

Dopiero pandemia to zmieniła. Pamiętam nawet rozmowę przy ognisku, podczas której zastanawialiśmy się, kiedy świat wróci do normalności i będziemy mogli znowu podróżować. Mama powiedziała wtedy, że ona już się w życiu najeździła, "na ambulansie" właśnie. Zaczęłam coraz bardziej dopytywać, zastanawiać się, ile było takich dentobusów, od kiedy jeździły, kto w ogóle wymyślił tę akcję. Wreszcie dotarło do mnie, że to fantastyczna sprawa do zbadania i opisania.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Bibliografia w książce jest spora. Długo trwało gromadzenie materiału?

Zaczęłam właściwie od razu - nagrałam pierwsze wywiady z rodzicami. Szybko trafiłam na pamiętniki Huberta Pobłockiego. Po kociewsku – urodził się w Starogardzie - opisał w nich swoją rodzinę, dzieciństwo, lata wojny, ale i studia medyczne w Gdańsku, no i oczywiście pełną przygód pracę objazdowego stomatologa przemierzającego Kociewie i Kujawy. Pianistka Ewa Pobłocka, córka Huberta udostępniła mi prywatną korespondencję rodziców, pełną barwnych szczegółów z ich codzienności lat 50.

Niezastąpione okazały się też materiały z archiwów: bilanse, raporty z ambulansowej akcji, zdjęcia, do tego dawna prasa, książki, a także kroniki szkolne i filmowe z czasów PRL-u. Ale najważniejsze były spotkania z ludźmi: dentystami-nomadami, ich rodzinami, pacjentami oraz podróże śladami wędrownych wyrwizębów. Pracę nad książką skończyłam w grudniu 2023 r., między innymi artykułem "Rzeczpospolita bezzębna" w "Służbie Zdrowia", gdzie ze zgrozą przeczytałam, że dziś próchnicę ma 99 proc. dorosłych Polaków. To zupełnie jak w 1946 roku! Historia zatoczyła koło.

W wielu momentach podczas czytania książki miałam takie wrażenie. Wrócę jednak najpierw do głównego wątku, czyli obrazu polskiej wsi po wojnie. Bieda, brak higieny i wiedzy. Dbanie o zęby było chyba najniżej w hierarchii potrzeb.

Niestety tak. Szczoteczka do zębów, o ile w ogóle była, często przypadała na całą rodzinę. Ból zębów leczono wódką, płukankami z szałwii, modlitwą do św. Apolonii… Rwaniem zajmował się kowal albo objazdowy cyrulik – lekarzy, w tym stomatologów dramatycznie brakowało. A próchnica była tylko jedną z licznych chorób nękających wyniszczone wojną społeczeństwo.

Nie były to łatwe warunki pracy, szczególnie dla tak młodych lekarzy jak pani mama.

Tak, warunki były trudne nie tylko ze względu na charakter pracy i miejsca, do których jeździli, ale też ze względu na to zderzenie dwóch światów - miejskiego i wiejskiego.

Myślałam, że przede wszystkim ze strachu przed dentystami.

To też, bo dla wielu mieszkańców wsi był to pierwszy kontakt ze służbą zdrowia. I z nowoczesnymi zasadami higieny. Łatwo dziś uśmiechnąć się pod nosem, słysząc o ówczesnych przesądach: wierze w nieistniejące schorzenia, jak "przestrach" albo kołtuny, których nie można ściąć, bo wtedy wyjdą ukryte w nich choroby, czuć wyższość na myśl o wszechobecnym wtedy brudzie, podwórkach, gdzie błoto mieszało się z odchodami zwierząt, a ludzie spali pod jednym dachem z koniem czy krową.

Trzeba jednak pamiętać, że wynikało to z dziedziczonej od pokoleń biedy, wielowiekowych zaniedbań, braku edukacji. Ale też mentalności, by nie ufać ludziom miastowym, bo to inny, obcy świat. Lekarze musieli więc wykazać się ogromnym wyczuciem. Jak pisał jeden z nich: "Z chłopem trzeba umieć rozmawiać. Nie można perorować z góry". Nie zawsze było to łatwe, bo szacunek do lekarza mieszał się na wsi z niedowierzaniem, zwłaszcza gdy ambulansem przyjeżdżały młode dentystki. "Czy one w ogóle coś potrafią?". Światy miejski i wiejski musiały uczyć się siebie nawzajem.

To też ciekawy feministyczny wątek, bo wspomina pani w książce, że jeszcze przed wojną stomatologia nie była zawodem dla kobiet.

Na łamach magazynu "Służba Zdrowia" ukazały się wspomnienia Marii Hagmajerowej, która pod koniec XIX wieku jako jedna z trzech kobiet kończyła stomatologię w Warszawie. Wtedy studia były dostępne głównie dla mężczyzn, a ona jeszcze wybrała wyjątkowo nieprzyzwoity dla kobiety kierunek.

Nieraz słyszała komentarze, że to "zawód dla sufrażystek i kobiet palących papierosy", które trzymają cudzych mężów za głowy. Do porzucenia dentystyki przekonywała ją też przyszła teściowa: "Przecież ty nic innego nie robisz, tylko grzebiesz w cudzych zębach". Zabawne, bo narzeczony Marii był ginekologiem. Wiele zmieniły obie wojny - kobiety musiały iść do pracy, nie dało się ich zapędzić jedynie do kuchni czy pokoju dziecięcego, nie można było już wybrzydzać, czy pacjenta przyjmie dentysta, czy dentystka.

Teresa Radecka-Kozłowska, Mazury 1966
Teresa Radecka-Kozłowska, Mazury 1966© Materiały prywatne | Antoni Kozłowski

Czas po wojnie w ogóle nie należał do najłatwiejszych.

Wydarzenia historyczne miały ogromny wpływ na sytuację. Wcześniej było ziemiaństwo, po wojnie wsie, szczególnie na wschodzie kraju, były miejscami starć partyzantów z siłą umacniającą nową władzę, więc ich mieszkańcy znowu znajdowali się między młotem a kowadłem. Stąd też m.in. ta wspomniana wcześniej nieufność w stosunku do przybyszów. Młodzi lekarze musieli być niezłymi psychologami, by zachęcić do zmian, ale nie nikogo urazić. Czasem, aby udało się coś zrealizować, konieczna była np. ucieczka do drobnych forteli, jak choćby w przypadku szczepień przeciw polio.

To znaczy?

Jedna z lekarek wspominała, że dała znać zaprzyjaźnionej kobiecie na wsi, że są szczepionki, ale nie wystarczy dawek dla wszystkich. Gospodyni przekazała wieść dalej i następnego dnia przed ośrodkiem zdrowia kłębił się tłum, a dzieci podawano nawet przez okna, żeby tylko je zaszczepić. Podobnie bywało z leczeniem zębów – Elżbieta Pajączkowska-Wiszniewska opowiadała mi, że w jednej z lubelskich wsi zbolali pacjenci tak desperacko pchali się do jej gabinetu, że wywalili drzwi z futryną. Ale zdarzało się i tak, że trzeba było ich przekonywać do wizyty u stomatologa. Co ciekawe, bardziej oporni w tej kwestii byli mężczyźni.

Fakt, wspomina pani w książce, że kobiety były zdecydowanie bardziej otwarte na nowości, choćby w kwestii higieny.

Tak, bo to do nich tradycyjnie należała troska o czystość i zdrowie rodziny. Mężczyźni potrafili wyjść na chwilę z kolejki do dentysty i wrócić już "znieczuleni" alkoholem. Rozumiem zresztą ich obawy – leczenie zębów, nawet dziś, to nic przyjemnego.

Dlatego też woleli wyrywanie, zamiast borowania? Mam przed oczami pół wiadra zębów w gabinecie urządzonym w leśniczówce.

Faktycznie - wielu pacjentów, nawet dzieci czy młodych osób, wolało wyrywanie, bo to zdecydowanie szybsze i – przede wszystkim - długotrwałe rozwiązanie. Umiejętnie przeprowadzona ekstrakcja raz na zawsze uwalniała od cierpienia. Względy estetyczne były na drugim planie. A borowanie, zwykle bez znieczulenia trwało dłużej.

Objazdowi dentyści wspominali też, że często rwanie było jedynym wyjściem – ludzie na wsi mieli zęby, a raczej ich resztki, tak zniszczone, że żadne plomby nie wchodziły już w grę. Bywało i tak, że warunki pracy narzucały rodzaj zabiegów. Doktor Pobłocki, który w swą stomatologiczną trasę wyruszał w styczniu 1956 roku, usłyszał od kierowniczki Ruchomych Ambulansów Dentystycznych w Bydgoszczy: "Tam, gdzie jedziecie, wsie nie mają jeszcze prądu, więc żarówki nie zapalicie. Z borowaniem zaczekacie do wiosny. Ale rwać możecie i przy petrolce", czyli lampie naftowej.

Teresa Radecka-Kozłowska (z lewej) i jej pomoc Helena Treczyńska, Liksajny, czerwiec 1966
Teresa Radecka-Kozłowska (z lewej) i jej pomoc Helena Treczyńska, Liksajny, czerwiec 1966© Materiały prywatne | Antoni Kozłowski

Wcześniej nieufność wynikała z braku dostępu do wiedzy. Dziś dostęp jest, tylko nie wszyscy są nim zainteresowani. Widzimy przecież dużą aktywność osób negujących odkrycia medycyny, jak np. ruchy antyszczepionkowe.

Niestety tak. Są ludzie, którzy negują nawet istnienie wirusów, przekonują o spisku lekarzy i koncernów farmaceutycznych. Doskonale mają się też bioenergoterapeuci przekazujący energię choćby przez telefon. Nie kwestionują przy tym wszystkich osiągnięć cywilizacji - za "zabieg" można zapłacić przelewem czy blikiem.

"Ręce, które leczą".

I ich odbiorcy wpatrzeni w telewizor.

Zaciekawił mnie wątek dotyczący dentystów-oszustów, którzy pojawili się po wojnie. Nie spodziewałam się, że ktoś może się podszywać pod stomatologa.

Wędrownych rwaczy-szarlatanów podróżujących z całą cyrkową ekipą można było spotkać już w średniowieczu. Po II wojnie ze względu na ogromne braki kadrowe też znaleźli się chętni, którzy zarabiali na ludzkim cierpieniu. Jeszcze w latach 60. milicja aktywnie starała się zwalczać "stonkę znachorską" i fałszywych dentystów. Nieraz tworzyli całe szajki, krążyli po wsiach na motocyklu z narzędziami stomatologicznymi w kieszeni, przed usunięciem zęba znieczulali się wódką wspólnie z pacjentem. Wyrządzali wiele zła, np. wyrywając koronę zęba, a zostawiając korzenie, doprowadzając nie tylko do stanów zapalnych i chorób, ale i do śmierci nieszczęśników, którzy zdecydowali się na takie usługi.

W książce pojawiają się wspomnienia lekarzy i lekarek, którzy często sami musieli przygotować sobie gabinety w poszczególnych wsiach. Często więc pracowali i mieszkali w trudnych warunkach. Nie było zbyt wielu chętnych, dlatego obowiązywały nakazy pracy.

Tak. W ten sposób na prowincję trafiali głównie młodzi ludzie, zaraz po studiach. Praca w ambulansie była dla nich prawdziwym poligonem. Nakaz pracy źle nam się kojarzy, jednak studia były darmowe, a kilkuletnia praktyka na wsi pozwalała spłacić ten dług wobec ojczyzny. W tamtych czasach, gdy w terenie brakowało rąk do pracy, nie było to złe rozwiązanie. Choć, rzecz jasna, trudne, bo państwo zapewniało tylko samochód z podstawowym sprzętem, który często się psuł, a miejscowi nie zawsze mogli zadbać o odpowiednie warunki.

Lekarze musieli więc sami znaleźć sobie kwaterę (czasem była nią stodoła z wiązką siana), wyżywienie i pomieszczenie na gabinet – bo oprócz ambulansów z wyposażeniem wewnątrz, były też przenośne stanowiska dentystyczne. Rozstawiało się je w szkole albo izbie u gospodarzy, dentysta nierzadko sam musiał ją odmalować i ogrzać – przynieść węgiel, rozpalić w piecu… Inaczej pacjenci trzęśli się nie tylko ze strachu, ale i zimna, a materiały do wypełnień nie wiązały.

Dentyści musieli też być gotowi na inne przypadki, niekoniecznie związane z wyuczonym zawodem.

Gdy nie było dostępu do lekarzy, ludzie przychodzili do nich też z innymi sprawami, jak np. z odciętym palcem. Doktor Pobłocki wraz z żoną musiał odebrać poród u pacjentki, która przyszła z bólem zęba, a zaczęła rodzić. Na szczęście podczas studiów poza programem chodził na praktyki na porodówce. A i kobieta miała już doświadczenie – było to ósme dziecko w rodzinie. Później dentysta został chrzestnym tego chłopca – Janka. Starałam się go odszukać, na razie jednak bezskutecznie.

T. Radecka-Kozłowska (z lewej) i Helena Treczyńska (na fotelu), Budry, kwiecień 1962
T. Radecka-Kozłowska (z lewej) i Helena Treczyńska (na fotelu), Budry, kwiecień 1962 © Materiały prywatne | Antoni Kozłowski

Pisze pani też o dużej wdzięczności tych ludzi.

To też jeden z przejawów mentalności wsi - za dobrą pracę należy się godziwa zapłata. Po przełamaniu nieufności związanej z przekonaniem "za darmo znaczy byle jak", pojawiała się chęć podziękowania, odwdzięczenia się. O pieniądze było trudno, więc ludzie przynosili, co mieli, odmowa przyjęcia podarunku byłaby zniewagą.

Moja mama opowiadała o kurach, gęsiach, rybach, jakie dostawała od wyleczonych osób. Czytałam też opowieść internisty, który, tak jak moja mama, pracował na wsi w latach 60. - pewnemu chłopu wyleczył trudną chorobę skóry. Po pewnym czasie pacjent odnalazł go w mieście i przyprowadził krowę - przywiązał ją do drzewa przed blokiem lekarza. Ten oczywiście nie mógł przyjąć takiego prezentu, ale to wydarzenie pokazuje, jak ważne było odpowiednie "wynagrodzenie" za leczenie.

Oprócz historii medycyny, książka jest też obrazem wielokulturowego społeczeństwa tamtych czasów. Po wojnie obok siebie żyli zarówno rdzenni mieszkańcy, jak i przesiedleńcy.

Mocno uderzyło mnie to, gdy wybrałam się śladami mojej mamy na Warmię i Mazury. Młoda stomatolożka spotykała tam mazurskich autochtonów, którzy nie wyjechali mimo nacisków władz, repatriantów ze wschodu, Ukraińców i Łemków przesiedlonych w czasie akcji "Wisła". Międzyludzkie relacje w tym tyglu różnie się układały, także ze względu na oficjalną politykę państwa. Ale mieszkańcy mazurskich miejscowości, z którymi o tym rozmawiałam, dobrze wspominają tamte czasy. Mówią o wzajemnym szacunku i pomocy. O tym, że szanowano tradycje, unikano pracy w święta, aby sobie nie przeszkadzać. Na cmentarzu w Kruklankach obok siebie stoją nagrobki niemieckie, ukraińskie i polskie.

W jednym kościele modlili się nie tylko katolicy, ale i grekokatolicy czy prawosławni.

Tak bywało. Jednak lata 40. i 50. to był też wyjątkowo zapalny czas. Łatwo było o wybuchy antagonizmów na tle narodowościowym. Wielu Ukraińców nie przyznawało się do tego, kim są, zmieniało imiona na polskie. Zdarzało się, że od Polaków słyszeli: "To wy zabiliście nam Świerczewskiego". Ja po tamtych rejonach jeździłam już po wybuchu wojny w Ukrainie. We wszystkich miejscowościach czekały przygotowane kwatery dla ukraińskich uchodźców, szkoły przyjmowały ich dzieci.

Dziś też w wielu miejscach, obok nas żyją uchodźcy.

Tak, więc tu po raz kolejny możemy powiedzieć, że historia zatacza koło.

Po raz kolejny o tym mówimy, jednak to koło widać nie tylko w trudnych kwestiach, ale i bardziej przyziemnych. Dziś też mamy objazdowe gabinety lekarskie, jak choćby mammobusy.

Są też dentobusy. W 2017 roku Ministerstwo Zdrowia kupiło szesnaście takich pojazdów – po jednym na województwo. Ale daleko im do masowych działań prowadzonych przez ekipy Ruchomych Ambulansów Dentystycznych w czasach PRL. Nie zatrzymują się już w danej wsi na miesiąc, dwa, trzy aż do wyleczenia wszystkich dzieci (a popołudniami dorosłych). Podczas ich jednodniowej zazwyczaj wizyty robiony jest tylko przegląd uzębienia uczniów, ewentualnie najpilniejsze leczenie. Rodzice dostają zalecenia co do dalszych zabiegów u dziecka, ale co z tym zrobią, pozostaje już w ich gestii. Tymczasem kolejki na fotel w ramach NFZ ciągną się miesiącami, a na prywatne leczenie nie każdego stać. Stąd tragiczny stan polskiego uzębienia.

Na koniec zapytam, nawiązując do pojawiającego się w książce wątku filozofa, który opisał zależność między wyglądem zębów a osobowością człowieka. Miała pani w czasie pisania książki takie sytuacje, że na początku automatycznie patrzyła na zęby rozmówców?

Tak, trudno było tego uniknąć, zwłaszcza córce stomatolożki (śmiech). Ale w przeciwieństwie do Andrzeja Glabera z Kobylina, który w XVI wieku pisał, że np. "zęby długie, kończaste a rzadkie znamionują człowieka niewstydliwego, matacza, obmownego i posądzajacego", sama nie osądzałam moich bohaterów. Zbyt ciekawe historie opowiadali, a inspirującemu rozmówcy nie patrzy się w zęby (śmiech).

Rozmawiała Joanna Bercal-Lorenc, dziennikarka Wirtualnej Polski

(kontakt: joanna.lorenc@grupawp.pl)

Aleksandra Kozłowska - dziennikarka, przez kilkanaście lat związana z "Gazetą Wyborczą", dziś freelancerka, współpracuje m.in. z "Przekrojem", "Polityką", "Tygodnikiem Powszechnym", portalem Gdańsk-Miasto Literatury. W 2023 r. ukazał się reportaż, który napisała z Mirellą Wąsiewicz "Islandia i Polacy. Historie tych, którzy nie bali się zaryzykować" (Znak Literanova).

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl