11 września. Kim jest "Dust Man", mężczyzna z ikonicznego zdjęcia?
Człowiek? Duch? Kiedy patrzy się na tę fotografię, odpowiedź nie jest od razu oczywista. Postać pokryta kurzem, z chusteczką przyłożoną do nosa i ust, ściska w dłoni teczkę. W oczy rzuca się jasnoszary garnitur, który jeszcze kilka minut temu miał zupełnie inny kolor. Ten kto ma go na sobie idzie z pochyloną głową. Samotny. Ocalony. Wie tylko, że nie jest duchem, on żyje.
10.09.2020 12:21
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nazywa się Edward Fine i nawet nie zauważa, że jest fotografowany. Dopiero przeturlał się przez gruz – pozostałość północnej wieży World Trade Center. Jego zegarek wskazywał 10:14. Wtedy się zawaliła. Ed jest biznesmenem, który przypadkiem znalazł się w niewłaściwym miejscu i czasie. "Przed" pracował w nowojorskiej firmie Intercapital Planning Corp. "Po" był już "Dust Manem" – "Człowiekiem w pyle". Obok "Dust Lady", Marcy Borders, to twarz ataków terrorystycznych 11 września 2001 r.
Dowiedział się o tym nazajutrz. "Dust Mana" pokazały gazety na całym świecie.
Kiedy Stan Honda, fotograf Agence France-Presse, naciskał migawkę aparatu, Ed myślał: "Muszę przetrwać, muszę iść". Nie podnosił wzroku ani nie myślał o niczym innym niż wyjście cało z tego piekła, które było tuż za jego plecami.
Zobacz także
"Przepraszam, panienko, gdzie jest wyjście ewakuacyjne?"
Jak się w nim znalazł?
"To był dziwny zbieg okoliczności, że wylądowałem w World Trade Center tego ranka. Dopiero rozpoczęliśmy działalność w zakresie bankowości inwestycyjnej i umówiłem się z moim synem na spotkanie w firmie, która miała tam siedzibę" – zaczyna swoją opowieść Ed w wywiadzie dla "Daily Mirror".
10 września o 22:30 odbiera telefon. Syn źle się czuje i pyta ojca, czy może zjawić się w północnej wieży zamiast niego. Cóż mógł odpowiedzieć? "Wcześnie się obudziłem. To był wspaniały dzień. Gdy dotarłem do WTC, była 7:52" – relacjonuje. Zegar tyka. Ed wjeżdża na 79. piętro. A miał być na 87. Spóźnił się o kilka sekund. Winda już ruszyła. Gdyby w niej był, nie udzieliłby żadnego wywiadu.
Ale w tamtym momencie biznesmen wścieka się na siebie. Stoi na korytarzu. Tyk. Tyk. Pół minuty później słyszy eksplozję. W jego kierunku leci szkło, pomieszczenie wypełnia się ogniem i dymem. "Ludzie krzyczeli. Byłem na skraju dwóch korytarzy i zdążyłem się schować. Później odkryłem, że z szybów wind wylewało się paliwo lotnicze" – pamięta do dziś. Uprowadzony samolot Boeing 767 wbił się między 93. a 99. piętro. Fine jednak nie panikuje.
Kątem oka dostrzega kobietę w stroju budowlanym, która rozmawia przez telefon. Puka ją w ramię i pyta: "Przepraszam, panienko, czy wiesz, gdzie jest wyjście ewakuacyjne? Musimy się wydostać z tego miejsca". Jak grochem o ścianę. 58-latek próbuje jeszcze raz.
Dialog z "panienką" cytuje co do słowa.
- Rozmawiam przez telefon.
- Proszę pani, musimy uciekać. I to teraz. Gdzie jest wyjście ewakuacyjne?
- Nie widzisz, że rozmawiam? Musisz poczekać.
Ed nie zamierza tego robić. Wyjście odnajduje sam, zabierając ze sobą grupkę tłoczących się na korytarzu ludzi. Biegną po schodach, choć on mówi, że raczej lecą. Jak najszybciej, zanim w klatce znajdzie się tłum. 60. piętro. Człowiek na człowieku. Nie da się "lecieć", można już się tylko modlić.
– Na czterdziestym jakaś kobieta trzymała mokre papierowe ręczniki i oferowała je mijającym ją ludziom. Było gorąco. Naprawdę gorąco. Więc powiedziałem: "A, wezmę". To była decyzja, która prawdopodobnie uratowała mi życie. Wytarłem się i włożyłem ten papierowy ręcznik do kieszeni i ruszyłem w dół po schodach. To trwało wieczność – opowiada.
Ed dociera wreszcie do 20. piętra. i po chwili widzi twarze strażaków idących w drugą stronę. Pyta w duchu, jakim cudem wniosą na szczyt ten cały sprzęt. On miał problem, by zejść z teczką w ręce. Patrzy pod nogi – podłoga jest zalana wodą. Pamięta i wodę, i ciszę. Ludzie milcząco schodzili, byle wydostać się z wieży. – Nikt nie wiedział co się stało. Może to była bomba? – przypomina sobie własne myśli dzielone z obcymi, którzy też chcieli przeżyć.
"Uciekaj!"
W końcu wychodzą. Fine przechodzi kawałek, kolana odmawiają mu posłuszeństwa. Siada w pobliżu kościoła. Na dwie minuty, zaraz znów rusza przed siebie. – Dotarłem do połowy przecznicy i usłyszałem eksplozję. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak budynek zaczyna się walić. Wryło mnie w ziemię. Po prostu stałem tam jak zahipnotyzowany. Ktoś przebiegł obok mnie, uderzył w plecy i krzyknął: 'Uciekaj!" – wciąż dudni mu w uszach.
On jeszcze nie rozumie, dlaczego ma biec. Zdaje się jednak na nieznanego mu mężczyznę i pędzi, ile sił w nogach. Nie jest to łatwe. Doczłapie się do rogu jakiejś ulicy – to Broadway.
I wtedy to się dzieje: ogromna ilość gruzu, dymu i kurzu leci w jego kierunku. – Wyglądała jak budynek z nie wiem iloma piętrami. Zdążyłem tylko pomyśleć, że zaraz umrę. Zostanę uduszony przez szczątki tej wieży. Obok mnie stał sanitariusz. W ostatniej chwili drze się: "Padnij na ziemię". Z drugiej strony mam księdza. Kładzie rękę na moimi ramieniu i zaczyna modlić się jak szalony – wyrzuca z siebie ocalony.
Gorące odłamki uderzają w nich z impetem. – Wstrzymuję oddech i nagle przypominam sobie, że mam w kieszeni mokry papierowy ręcznik. Wyciągam go i zakrywam usta. I nos. Mogę znów oddychać. Wiem, że to mnie uratowało.
Zapada grobowa cisza. Ed leży w gruzach. – Nie wiem, ile czasu upłynęło. Ale w końcu pomyślałem, że jeśli ludzie po mnie chodzą, to wstawanie musi być bezpieczne. Podniosłem się więc i otworzyłem oczy. Jak mnie piekły! Wokół kompletna ciemność. Nicość. Więc ponownie je zamykam.
Zszokowany mężczyzna kładzie się z powrotem na ziemi. W końcu wygrywa z bólem, spogląda w lewo, w prawo, aż dostrzega kawiarnię. Przechodzi na drugą stronę ulicy, wchodzi do środka i siada. Ktoś rozlewa wodę, a on po raz pierwszy się sobie przygląda. Jego ubrania są brudne, całe pokryte kurzem. Biznesmena bolą kolana. W głowie kołacze myśl, że przecież nie może tam zostać, musi iść.
Nie wie do teraz, jakim cudem dociera na przystanek i łapie autobus do centrum Manhattanu.
Narodziny legendy
Świat zna Edwarda Fine'a jako "Dust Mana". Zdjęcie, które zrobił mu Stan Honda, trafiło na okładkę magazynu "Fortune" i przyniosło mu sławę. "Dust Man" wyrył się w pamięci milionów, zaczął żyć własnym życiem, Ed woli trzymać się na uboczu i rzadko zgadza się rozmawiać o 11 września. Wywiadu dla "Daily Mirror" udzielił na 10. rocznicę zamachów. Chciał pokazać, że nawet z takiej tragedii można się podnieść i zacząć od nowa, z czystą kartą.
Garnitur wciąż wisi w szafie. Ed trzyma też teczkę i kartę, którą dostał wchodząc do World Trade Center. – Nadal noszę tamte buty. Bilet z promu, który zabrał mnie z tamtego piekła, pulsuje napisem: "Udanej wycieczki!". Cóż, taka była. Ta powrotna już niekoniecznie. Tym, którzy mówią mi, że moje zdjęcie ich inspiruje, odpowiadam: Możesz usłyszeć tę historię, jeśli zapłacisz mi 911 dolarów. I wielu płaci – stwierdza.
Po tylu latach jest przekonany, że to Bóg go uratował. I twierdzi, iż poniekąd sam ratuje życie innym produkując szczepionki.
Za każdym razem, gdy patrzy na garnitur, buty i teczkę, zdaje sobie sprawę, jakie ma szczęście, że oddycha. – Moja historia jest bardzo pozytywna – uważa Ed – Kiedy z tego wyszedłem, nie wpadłem w depresję. Wiem, że miałem farta. Cieszę się każdym dniem. Ale czuję się okropnie z powodu tych, którzy nie przeżyli.