Bezdomni przyjeżdżają do miast. Właśnie zaczyna się życie, o którym nie mamy pojęcia
Staszek z gnijącą nogą, Ala szalenie kochająca pijaka Wojtka, prostytutka z Ochoty i ogarnięta Beata z baraku przy Zachodnim – tych ludzi poznałam patrolując ulice. Wszyscy wdepnęli w bagno bezdomności.
27.09.2018 | aktual.: 27.09.2018 13:39
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Jesień i idący za nią gwałtowny spadek temperatury oznacza dla nas wygrzebywanie z szaf cieplejszej garderoby, wyprawę do sklepu po nowe buty i walkę z kaloryferami, które naprzemienne rozkręcamy i zakręcamy, a temperatura w pokoju i tak nigdy nie jest odpowiednia. Dla bezdomnych jesień to początek wielomiesięcznej walki o przetrwanie - wraz z początkiem września zjeżdżają z różnych części Polski, gdzie pracowali sezonowo, do dużych miast. Bo właśnie w miastach najlepiej przetrwać te najzimniejsze miesiące.
*Pierwsze przykazanie streetworkerów *
Do grupy streetworkerów, czyli pracowników socjalnych pomagających osobom bezdomnym wrócić do społeczeństwa, trafiłam dwa lata temu. W ramach praktyk musiałam spędzić 20 wieczorów na ulicach Warszawy w towarzystwie dwóch doświadczonych streetworkerek. Gdy trafiałyśmy na osobę bezdomną, podchodziłyśmy i zaczynałyśmy luźną rozmowę. Jak kumple, którzy przypadkowo na siebie trafili:
- A co tu panowie tak siedzą? Nie za zimno? - pytała jedna z nas, po czym wszystkie trzy siadałyśmy na ziemi czy murku. Nie za blisko, żeby czuć się bezpiecznie i nie za daleko, żeby nie budować dystansu. Następnie pytałyśmy o samopoczucie i o to, czy czegoś nie potrzebują. Wtedy zwykle padała prośba o papierosa. Przy papierosie z bezdomnymi rozmawiało się dużo łatwiej, choć po prośbie o fajkę, często następowały kolejne, zazwyczaj dotyczące pieniędzy. Danie choćby złotówki było stanowczo zakazane. Choć ta praca nie miała jasno określonego regulaminu, dotyczyła bowiem strefy znajdującej się poza wszelkimi zasadami. Jedyną regułą, którą musiał kierować się każdy pracownik socjalny była maksymalna otwartość. Celem pracy nie jest zbawianie świata, ale nawiązywanie relacji z bezdomnymi. Dawanie im poczucia, że nie są pozostawieni sami sobie.
*Miłość bez dachu nad głową *
Wśród bezdomnych jest niewiele kobiet, dlatego jeśli jakaś się pojawi, natychmiast zyskuje szereg absztyfikantów. Ale Alicja do grona bezdomnych wkroczyła będąc w związku. To właśnie ze względu na swojego partnera trafiła na ulice. Alicja miała 42 lata choć wyglądała na 60. Była niezwykle chudą kobietą o siwych włosach i pomarszczonej twarzy. Alicja różniła się od innych tym, że nie była uzależniona od alkoholu. Była po prostu nieporadna życiowo – nie mogła utrzymać stałej pracy. Tonęła w długach, aż w końcu jej mieszkanie w Gliwicach zajął komornik. Alicja pomieszkiwała to tu to tam, u znajomych aż w końcu podczas jednej z prac sezonowych przy zbieraniu truskawek poznała swojego partnera, Wojtka. Alicja i Wojtek przesiadywali w zaułku koło Dworca Ochota. On zawsze pijany, ona zawsze wtulona w jego ramię.
Wojtek był potwornie narwany i agresywny, często znikał na wiele godzin i wdawał się w bójki, lądując na izbie wytrzeźwień. Pewnego razu Alicja widząc nasz patrol, podbiegła zapłakana, w kompletnej panice, mówiąc, że Wojtek pojechał rano po wódkę i od tamtej pory nie daje znaku życia. Na kolejnym dyżurze spotkałyśmy Wojtka, całego poobijanego. Mówił, że w autobusie napadli go Ukraińcy. Wyciągnęli na zewnątrz i pobili do utraty przytomności. Taka przynajmniej była jego wersja.
Wojtek niechętnie zgadzał się, by Alicja z nami rozmawiała – bał się, że namieszamy jej w głowię. "Babska rozmowa" udała się więc tylko raz, gdy potrzebowała porady w sprawach zdrowotnych. Zaczynała jej się menopauza i z wielką dokładnością opowiadała o swoich ostatnich miesiączkach. Podczas gdy koordynatorka naszej grupy wypełniała dokumentację, na podstawie której Alicja mogła dostać się do lekarza, zapytałam, czy ta bezdomność nie jest dla niej męcząca.
– Oczywiście, że jest – odpowiedziała.
– Przecież nie pijesz, mogłabyś postarać się o stałe miejsce w schronisku – namawiałam ją. Spojrzała wtedy na mnie, jak na dziecko, któremu trzeba tłumaczyć coś oczywistego.
– Ale ja Wojtka kocham. Jak się kogoś kocha, to się go nie zostawia.
Seks wśród bezdomnych
Alicja i Wojtek byli jedyną parą, którą poznałam podczas patroli. Wielu bezdomnych pozostawiało sferę seksualną tylko i wyłącznie wyobraźni, ale niektórzy chodzili po zmroku na dworzec Warszawa Ochota. To właśnie tam codziennie wieczorem pojawiała się prostytutka o czarnych włosach, ubrana w króciutką kurteczkę i kusą spódnicę. Z raportów prowadzonych przez poprzednie patrole wynikało, że kobieta potrafi być bardzo agresywna, więc nie kazano nam do niej podchodzić. Tym bardziej, że nie była to osoba bezdomna, ale właśnie bezdomni stanowili jej klientelę. Kobieta miała swoją ścieżkę wzdłuż dworca, którą co wieczór kroczyła na bardzo wysokich szpilkach. Chodziła w jedną i w drugą stronę szybkim, energicznym krokiem, rzucając biodrami na lewo i prawo. Gdy widziała nasz patrol zmieniała kierunek marszu, marszcząc się i przeklinając pod nosem. Może obawiała się, że będziemy jej prawić morały, a może uważała, że płoszymy klientów. Choć wyglądała jakby dawno temu skończyła 50 lat, podobno miała zaledwie 30. Była uzależniona krzyżowo, nie tylko od alkoholu, ale także od narkotyków, a na nie zarobić było znacznie trudniej, niż „wędkując”.
- Za loda bierze tyle samo co za seks, czyli 10 zł, ale to bez sensu, bo gumkę i tak trzeba mieć swoją – powiedział nam kiedyś jeden z bezdomnych.
Często stojąc przy peronie i rozmawiając m.in. ze Staszkiem Wędkarzem widziałam, jak bezdomni mężczyźni podchodzą do niej i z uśmiechem szepczą jej coś do ucha. Śmieją się oboje, po czym idą gdzieś razem pod rękę, z daleka wyglądając jak normalna para. Kiedy indziej tylko na siebie patrzą, kiwając porozumiewawczo, jakby umawiali się na późniejszą godzinę - gdy alkohol mocniej walnie albo gdy zwolni się cichy zakątek przy przejściu do peronu, z którego odjeżdżają WKD-ki, gdzie grupa bezdomnych właśnie urządzała libację.
*Wędkarz z gnijącą nogą *
Obchód zazwyczaj zaczynałyśmy od pana Staszka – bezdomnego 60-latka, któremu gniła jedna stopa, dlatego nosił na niej celofanową torbę. Mężczyzna przesiadywał na peronie stacji Warszawa Ochota i żebrał, czyli w slangu bezdomnych – wędkował. Zielono-fioletowa stopa Staszka robiła wrażenie na wysiadających z pociągu pasażerach, którzy chętnie dawali mu pieniądze. Miał nawet przydomek "Wędkarz". Staszek dobrze wiedział, że w robieniu pieniędzy jest najlepszy i jak na biznesmana przystało - o swoich zarobkach nie mówił dużo. Na pytanie o to, ile jest w stanie złowić w ciągu jednego dnia, milczał delikatnie się uśmiechając. Uśmiechał się jeszcze wtedy, gdy opowiadał o swojej córce, z którą bawił się, gdy była dzieckiem. Teraz jest już dorosła, a on nie widział jej od lat.
- Nie chce mnie znać. Głupi chłop ze mnie i poszedłem w cug po śmierci żony – na dalsze dopytywania odpowiadał jedynie „szkoda gadać” i machał ręką.
Mimo gnijącej stopy, Staszek miał potrzebę higieny. Mniej więcej raz na dwa tygodnie upijał się do absolutnej granicy i tracił przytomność. Wtedy ktoś z przechodniów dzwonił po pogotowie. Staszek trafiał do szpitala, skąd wychodził świeży, pachnący, najedzony i ogolony. Lubił te pobyty i o nich też opowiadał z uśmiechem. A szczególnie o jednej pielęgniarce, która bardzo mu się podobała. Jak twierdził, była to ostatnia osoba na świecie, której jeszcze na nim zależało. Niestety, Staszek nie zgadzał się konsekwentnie na operację nogi. Personel szpitalny zmieniał mu więc tylko opatrunki, tłumacząc, że długo tak nie pociągnie. Obawiał się, że musi skończyć z jedyną rzeczą, która jeszcze w życiu przynosi mu przyjemność.
– Już nie chcę trafiać do szpitala, bo mi utną nogę bez mojej wiedzy. A co ja bez nogi zrobię? – zapytał, kiedy widziałam go po raz ostatni.
Beata – królowa wśród bezdomnych
Beata miała 50 lat i niemal połowę z nich spędziła na ulicy. Wcześniej zaliczyła dom dziecka i poprawczak. Już jako nastolatka była uzależniona od alkoholu. Gdy rok wcześniej zespół streetworkerów wziął ją pod swoje skrzydła, Beata piła jak szalona. Była wrakiem człowieka, w dodatku zmarł jej partner, z którym przez lata błąkała się po Polsce. Dzięki tym rozmowom kobieta stanęła na nogi – ograniczyła alkohol do tego stopnia, że zaczęła pracować jako sprzątaczka na Dworcu Zachodnim. Administracja kolei udostępniła jej opuszczony barak znajdujący się w okolicach ostatniego peronu.
Beata była chuda i inteligentna. Na jej twarzy malował się upór i zawziętość. Znała godziny patroli i zawsze czekała na nas przed barakiem paląc papierosa. Zazwyczaj nie mówiła wiele o swoim życiu. Czasem wspominała o zmarłym partnerze, którego zdjęcie miała na tapecie starego telefonu na kartę. Rozmawiałyśmy więc o jej zdrowiu, o pogodzie i o tym, że pociągi są strasznie głośne, ale do każdego hałasu idzie się przyzwyczaić. Wszystkie lubiłyśmy spotkania z Beatą, bo dawały namiastkę normalności.
Beata była alkoholiczką, ale na innych bezdomnych mówiła "pijaki, które chcą mi się zwalić do domu". Dlatego piła w samotności, a innym bezdomnym pozwalała wejść do środka jedynie przy ekstremalnie niskich temperaturach. Nas zaprosiła do baraku tylko raz, by pokazać nowy piec typu koza, dzięki któremu mogła spokojnie przetrwać zimę. W środku panował porządek – łóżko ze stertą koców, ułożone równo buty, karton z ubraniami i szafka, na której przygotowywała jedzenie.
– Zobacz, jaka ogarnięta babka. To dlatego robię to, co robię – powiedziała mi wtedy koordynatorka mojego zespołu streetworkerów.
*Trzeba zdać sobie sprawę z jednej rzeczy *
Katarzyna Nicewicz z Fundacji Daj Herbatę zwraca uwagę na to, że właśnie rozpoczął się trudny czas dla osób bezdomnych i mogą oni potrzebować wsparcia przechodniów.
– Często nie wiemy, w jaki sposób odnieść się do osób bezdomnych: Zatrzymać się czy nie? Udawać, że nie widzę, że ktoś leży na ziemi? Sprawdzić, czy wszystko dobrze? Dać pieniądze, czy nie… A najważniejsze jest to, aby zdać sobie sprawę, że to są ludzie dokładnie tacy sami, jak my. Zasadą streetworkerów jest maksymalna otwartość i autentyczność. Ja radziłabym, żeby każdy z nas również kierował się tą zasadą w kontakcie z bezdomnymi, dzięki temu uniknie zbędnych dylematów – radzi Nicewicz.
- Jeśli zauważymy osobę bezdomną, która ewidentnie marznie nie bójmy się zapytać, czy czegoś jej nie potrzeba. Jeśli uznamy, że nie jesteśmy w stanie pomóc, zadzwońmy do najbliższego Ośrodka Pomocy Społecznej i powiadommy o tym, że w obrębie danego miejsca często przebywa osoba bezdomna. Jeśli sytuacja będzie alarmująca, natychmiast dzwońmy po straż miejską. W innych przypadkach postarajmy się posłuchać własnego sumienia i nie zapominajmy, że bezdomni to osoby kierujące się dokładnie takimi samymi uczuciami, jak inni.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl