#HerStoria: Zofia Baltarowicz-Dzielińska, pierwsza studentka ASP© Narodowe Archiwum Cyfrowe

#HerStoria: Zofia Baltarowicz-Dzielińska, pierwsza studentka ASP

Nataliia Jeziorek
19 lipca 2018

By dostać się na studia jako jedyna z kandydatów musiała wyrzeźbić męski akt. Zrobiła to. I to na tyle dobrze, że stała się kluczem do życiowej rewolucji wielu Polek. Zofia Baltarowicz-Dzielińska była pierwszą kobietą, którą przyjęto na krakowską Akademię Sztuk Pięknych.

"Koleżanka Baltarowicz nie jest kobietą! Koleżanka Baltarowicz to człowiek!" – krzyczeli na jej widok koledzy studenci. Bardzo nie podobało im się, że traktowano ją inaczej. A tak przecież było od samego początku. Od pewnego dnia w 1917 r., w którym młoda Zofia pokazała swoje szkice Jackowi Malczewskiemu, wówczas profesorowi ASP. Spodobały mu się, albo spodobała mu się sama Zofia, a dokładniej mówiąc: jej bezczelność.

Kobiet tu nie będzie

Zofia była przekonana, że tak wielki talent, jak Malczewski, zrozumie jej ambicje i chęć tworzenia. Dlatego, marząc o studiach na Akademii, udała się prosto do niego. Nie wiedziała, że Malczewski był jednym z tych, którzy od lat najbardziej zajadle sprzeciwiali się przyjmowaniu dziewcząt na ASP. Nie wiedzieli o tym też jej rodzicie, gdy wyrażali swoją zgodę na wyjazd córki do Krakowa, gdzie miała próbować spełnić marzenia o studiach.

Portier w gmachu Akademii na Placu Matejki oznajmił, że profesora Malczewskiego na uczelni nie ma i w najbliższym czasie nie będzie. Są przecież wakacje, a ona, Zofia, powinna o tym wiedzieć. Nie wiedziała, ale poddawać się nie zamierzała i zażądała domowego adresu Malczewskiego. Portier, widocznie dostrzegając jej desperację, adres profesora podał. Niedługo później, w mieszkaniu przy ulicy Krupniczej, Zosia oznajmiła Malczewskiemu, że chce być przyjęta na Akademię. W odpowiedzi na jego protesty i deklaracje, że kobiety na uczelnię zdawać nie mogą, odpowiedziała tylko: "Wierzę w to, że pan po obejrzeniu moich szkiców przyjmie mnie do Akademii".

Wielu być może taką odpowiedź uznałoby w ówczesnych czasach za bezczelną, ale Malczewskiego śmiałość młodej kobiety najwyraźniej zaintrygowała. I faktycznie szybko musiał przyznać, że dziewczyna ma niewątpliwy talent. Ale sam nie mógł przecież podjąć tak kontrowersyjnej decyzji – do tego potrzebna była co najmniej zgoda ówczesnego rektora, Józefa Mehoffera. Ten jednak solidnie się wahał. Talent talentem, ale ówczesna uchwała uczelni zabraniała przecież przyjmowania kobiet na studia! Ostatecznie więc zgodę na przyjęcie Zofii musiał wyrazić cały senat Akademii. A i tu nie obyło się bez dodatkowych wymogów. Tym najważniejszym było wykonanie rzeźby - aktu męskiego. Zofia miała to zrobić jako jedyna z kandydatów.

Studentka hospicjentka

Zofia akt wykonała i ostatecznie została w drodze wyjątku przyjęta na Wydział Rzeźby krakowskiej ASP. Nadal jednak była na cenzurowanym, Studiować miała bowiem w charakterze hospicjentki – mogła uczestniczyć w kursach, ale nie została zapisana w żadnych dokumentach, nie figuruje w spisie studentów z 1917 r., nie miała prawa przystępować do egzaminów, czy otrzymywać jakichkolwiek dokumentów potwierdzających, iż uczestniczyła w zajęciach.

Świat sztuki jest często postrzegany jako bardziej otwarty, uważa się, że artystów pewne granice i uprzedzenia nie obowiązują. Ale na początku XX wieku ów świat wcale dla kobiet łaskawy nie był. Zofia przekonała się o tym dość wcześnie. Właściwie już w dzieciństwie, niedługo po tym jak w 1899 roku, gdy Zosia miała zaledwie pięć lat, objawił się jej artystyczny talent. Najpierw były rysunki i malarstwo, potem rzeźba. Tę ostatnią pasję dziewczynka odkryła przypadkiem – gdy pracujący w jej rodzinnym domu szklarz podarował jej grudkę kitu. Kit co prawda szybko się skończył, ale zafascynowana tym, co można z nim zrobić, szybko zastąpiła go czymś innym. Wszak gliny w ogródku koło jej domu w Jaryczowie Starym, niewielkiej miejscowości położonej 27 km od Lwowa, było pod dostatkiem.

Obraz
© Narodowe Archiwum Cyfrowe. Na zdjęciu Zofia Baltarowicz-Dzielińska

Szczęśliwe zbiegi okoliczności

Najpierw pomógł jej ojciec. Jan Baltarowicz cieszył się ogromnym zaufaniem i sympatią społeczności Jaryczowa - nieprzerwanie przez 18 lat wybierany był na wójta. Obok sprawowania tej funkcji, trudnił się hodowlą pszczół. Kiedy dostrzegł pasję córki, kupił jej maszynkę do wypalania rysunków w drewnie. Te z kolei wpadły w oko znajomej rodziców, malarce Zofii Gołąbowej, absolwentce prywatnej Académie Julian w Paryżu. To za jej namową, Baltarowiczowie postanowili wysłać Zosię na prywatne zajęcia plastyczne. Pani Zofia Stefania Baltarowicz z Weeberów, matka przyszłej studentki ASP, bardzo zaangażowana w pracę społeczną i oświatową, wielokrotnie za to odznaczana, była córką powstańca z 1863 roku Alfreda Weebera i Ignacji z Zakrzewskich Weeberowej. W zdolnościach artystycznych pierworodnej upatrywała dodatkowego atutu do zamążpójścia – utalentowane plastycznie czy muzycznie panny łatwiej znajdowały dobrze sytuowanych mężów. Szybko okazało się jednak, że rysunek i rzeźba to dla Zosi raczej sposób na życie niż hobby.

Panna Baltarowicz już jako czternastolatka miała jasno sprecyzowane cele – chciała studiować na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Najtrudniej, jak się potem okazało, było jednak do tego pomysłu przekonać jej własną matkę. Pani Zofia twardo trzymała się swoich planów na życie córki – miała być dobra panią domu, w międzyczasie ewentualnie działaczką niepodległościową. W rodzinnym domu Zosi ogromną wagę przywiązywano bowiem do działań niepodległościowych i walki o wolną Polskę. Oboje rodzice Zofii traktowali te dążenia priorytetowo.

Dlatego też na apele i prośby pierworodnej dotyczące artystycznego rozwoju matka odpowiadała nieustannie "po moim trupie". Wtórowały jej koleżanki, przekonując krnąbrną w ich opinii pannicę, by "nie stwarzała sobie niepotrzebnych tragedii, bo do Akademii kobiet przecież i tak nie przyjmują!".

Szkodliwe zmartwienia

W obliczu braku zrozumienia ze strony matki, dziewczyna - z żalu i frustracji - zaczęła podupadać na zdrowiu. Najpierw zachorowała na odrę, potem osłabiony chorobą organizm zaatakowała szkarlatyna połączona z dyfterytem, a na końcu przyplątało się zapalenie stawów i śródsierdzia. Panna Baltarowicz spędziła w łóżku dobrych kilka miesięcy, podczas których otarła się o śmierć. Ale o studiach marzyć nie przestała. Opiekujący się chorą doktor Piotr Kucharski, prywatnie przyjaciel jej ojca, powiedział wtedy matce dziewczyny, że jeśli chce, by córka wydobrzała, powinna zgodzić się na jej studia. I tak skutecznie przekonał ją, że nadmierne zmartwienia bardzo źle wpływają na choroby serca.

Zgoda matki, okupiona wieloletnią walką i przypłacona trwałym uszczerbkiem na zdrowiu – Zofia do końca życia borykała się z powstałymi w wyniku powikłań przebytych chorób problemami z sercem – była jednak zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Krakowska uczelnia nie przyjmowała przecież kobiet w szeregi studentów. Za granicą wcale nie było lepiej. Wszak w 1911 roku Zofia Stryjeńska, aby dostać się na monachijską ASP, musiała przebrać się za chłopaka – w spisie studentów figurowała jako swój brat, Tadeusz Lubański. Wśród profesorów panowało przekonanie, że kobiety są od mężczyzn mniej inteligentne i jako takie nie powinny dostępować zaszczytu wyższej edukacji. Jak mantrę powtarzano tezy ujęte m.in. przez Romana Bierzyńskiego, literata i publicystę, który w wydanej w 1870 roku książce "Jeszcze słówko o kobiecie" pisał: "Jest i zawsze będzie coś, czego mimo wszelkich wysileń kobieta nie dosięgnie nigdy, a tem jest mózg mężczyzny; najpośledniejszy mężczyzna przenosi kobietę, by najwyżej nauczoną, o całą wysokość swojego czoła (…) Twórczość estetyczna jest u kobiety darem rzadkim, gdyż tworzenie dzieł sztuki zostawione jest tylko pojętności i porządkowi, w czem, powtarzamy, kobieta nigdy nie dorówna mężczyźnie. (…) Doświadczenie wieków przekonywa, że każdy kraj, w którym kobiety zajmują się naukami lub zadaniami społecznymi, znajduje się w stanie śmiertelnego rozkładu."

Prowodyrka sukcesu

Zofia zawzięcie walcząc o to, by w poczet studentów jednak ją przyjęto, przetarła szlaki dla kolejnych utalentowanych dziewcząt. Już rok później na ASP przyjęto przyszłą malarkę Izabelę Polakiewicz, a później także Zofię Rudzką. Przełom przyniosła niepodległości. Kilka tygodni po tym, jak Polska wróciła na mapy Europy, 14 grudnia 1918 r., na posiedzeniu Grona Profesorów ASP pod przewodnictwem rektora Wojciecha Weissa zaprotokołowało przyjęcie wniosku przyjęcia kobiet do Akademii jako zwyczajnych uczennic. W ten sposób 100 lat temu, kobiety zyskały prawo równoprawnego studiowania na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych.

Obraz
© Narodowe Archiwum Cyfrowe. Na pierwszym planie rzeźba Zofii Baltarowicz "Zbójnik"

Zofia studiowała przez trzy lata. Naukę przerwała po narodzinach swojej córki, Danuty, w 1920 roku, ale kariery rzeźbiarskiej nie porzuciła. Po II wojnie światowej, w wieku 52 lat, wróciła na ASP, by uczyć się jeszcze przez dwa lata i zrealizować swoje marzenie – oficjalnie uzyskać dyplom ukończenia studiów na Akademii, a po zakończeniu edukacji - w 1948 r. - została przyjęta w poczet Związku Artystów Plastyków.

Baltarowicz Dzielińska do swojej śmierci w 1970 roku mieszkała w Krakowie. Dzięki jej determinacji, która walnie przyczyniła się do zrównania praw kobiet i mężczyzn do nauki na ASP, dziś studentki stanowią 77 proc. wszystkich osób uczących się na polskich uczelniach artystycznych.

W ramach cyklu #HerStoria przedstawiamy Wam sylwetki kobiet, o których prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście, a które miały ogromny wpływ na to, jak dziś wygląda Polska. Bardzo zależy nam na tym, byście razem z nami odkrywali historie lokalnych bohaterek, które miały lub mają realny wpływ na życie Wasze, Waszych rodzin i środowiska, w którym zyjecie. Może są to Wasze matki, nauczycielki ze szkoły, lokalne działaczki społeczne? Podzielcie się z nami tymi historiami. Opiszemy je w ramach naszego cyklu. Autorki i autorzy najciekawszych zgłoszeń otrzymają od nas prezenty książkowe. Zgłoszenia przyjmujemy przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Komentarze (5)