Jej proces śledzi Europa. Wydrzyńska: "Nasza złość i opór są coraz większe"
My się naprawdę zbroimy. W wiedzę i doświadczenia. I już się nie boimy – mówi w rozmowie z WP Justyna Wydrzyńska. To pierwsza europejska aktywistka, której w Polsce grozi więzienie za pomocnictwo w aborcji.
Anna Śmigulec: Co takiego pani zrobiła, że grożą pani trzy lata więzienia?
Justyna Wydrzyńska, aktywistka "Aborcji Bez Granic" i Aborcyjnego Dream Teamu: Jako kobieta pomogłam innej kobiecie w potrzebie. To była końcówka lutego 2020 r., sam początek pandemii. Wróciłam właśnie do Polski z długiego wyjazdu. Z ulgą, bo obawiałam się, czy w ogóle wjadę do kraju. Mówiono już wtedy o zamykaniu granic.
Dla nas oznaczało to, że osoby, którym pomagamy, nie będą mogły opuścić kraju. Więc jako "Aborcja Bez Granic" zaczęłyśmy przygotowywać różne scenariusze: jak będziemy te osoby transportować na zabiegi do Holandii czy do Niemiec.
I wtedy odezwała się do nas Anna. Była w prawie 12. tygodniu ciąży i już dwa razy próbowała wyjechać do Niemiec na zabieg, i dwa razy go odwołała. Zamówiła też tabletki, ale długo nie docierały. Nie wiedziałyśmy, czy to skutek pandemii, czy poczta zgubiła przesyłkę, co się zdarza.
Więc Anna napisała do nas, prosząc o jakąkolwiek pomoc. Była zdesperowana, od razu ujawniła, że mąż stosuje wobec niej przemoc: kontroluje ją, sprawdza jej telefon i czyta wszystkie maile, SMS-y, wiadomości, rozmowy przez komunikatory internetowe. Więc ona prosi, żeby do niej nie oddzwaniać i nie pisać, że ona sama będzie się odzywać jako pierwsza. To było wręcz błaganie o pomoc.
Okazało się, że te dwa wyjazdy do Niemiec musiała odwołać, bo nie mogła zostawić małego dziecka w domu, a mąż zaszantażował ją, że jeżeli je zabierze, to on zgłosi porwanie. Im więcej mówiła, tym wyraźniej widziałyśmy, że jej małżeństwo jest pasmem przemocy.
Koleżanki zadzwoniły więc do mnie z pytaniem, czy mam tabletki na swój własny użytek. A ja zawsze je mam na własny użytek. Po pierwsze, trudno, żeby osoba zajmująca się aborcją od 16 lat sama ich nie miała, bo przecież niechciana ciąża może dotknąć i mnie. Po drugie, miałam w tamtym momencie 46 lat i mogłam zajść w niechcianą ciążę. Sama przez wiele lat doświadczałam przemocy ze strony męża, który używał podobnych metod, co jej partner, więc wiedziałam, co Anna przeżywa i jak bardzo musi się czuć w potrzasku.
Wiedziałam też, że jeśli przerwie ciążę, będzie miała większą szansę, żeby uwolnić się od gnębienia i upokarzania przez męża. Bo przecież utknięcie w domu z kolejnym dzieckiem oznacza kolejne lata życia w przemocy. Z noworodkiem się nie wyprowadzi, no bo dokąd?
Nie wahałam się ani przez moment. Po prostu zapakowałam leki i wysłałam. Wybrałam paczkomat, żeby przesyłka mogła dotrzeć następnego dnia, bo sprawa była pilna. I to był mój błąd. Bo musiałam umieścić tam swoje dane, w tym numer telefonu, i wystawiłam się w zasadzie na tacy.
Ale przecież nie spodziewała się pani, że to się może tak skończyć. Annie zależało na tabletkach i na zachowaniu tajemnicy...
Raczej spodziewałam się, że partner zabierze jej te tabletki, schowa, wyrzuci czy nawet połknie – bo znamy i takie historie. A on wezwał policję. Kiedy Anna odebrała kopertę i wróciła do domu, policjanci już na nią czekali. Mąż musiał wcześniej przetrzepać jej telefon, dowiedział się o przesyłce i po nich zadzwonił.
Wyobrażam sobie tę sytuację: przychodzi policja, bez nakazu, tylko na wezwanie partnera i mówi: "Proszę nam wydać kopertę". Czyli mamy dwoje dorosłych, którzy w żaden sposób nie mogą się dogadać, ale partner używa siły w postaci policji. Przychodzi dwóch mężczyzn reprezentujących władzę i domagają się oddania prywatnych rzeczy bez nakazu. A ona ma obok siebie małe dziecko. Które obserwuje tę scenę i pewnie się boi.
Na miejscu Anny pewnie też po prostu oddałabym przesyłkę. Żeby mieć święty spokój i żeby dziecko się nie bało. Chciałabym za wszelką cenę uchronić i je, i siebie. Więc ja ją rozumiem.
Chyba następnego dnia zadzwoniła do niemieckiej organizacji i powiedziała, co się stało. A że jako "Aborcja Bez Granic" współpracujemy z nimi, koleżanki od razu dały mi znać. A ja wiedziałam, jakie dane są na kopercie i co to dla mnie oznacza.
Anna miała straszne poczucie winy. Ale ja uważam, że to nie jest jej wina. Tu winowajcą jest mąż, który stosował wobec niej przemoc, ale też przedstawiciele prawa, których bardziej interesuje, kto wysłał tabletki, niż to, że Anna doświadcza przemocy domowej. I że policjanci nie byli wyczuleni na to, skąd ten człowiek w ogóle miał takie informacje. Dla tych policjantów, którzy byli w tamtym konkretnym domu i czasie i wysłuchiwali tej konkretnej historii, nie było dziwne, że mężczyzna kontroluje swoją partnerkę. To może oni robią dokładnie to samo?
I to jest przerażające. Pokazuje, jak mało mamy wolności i jak trudno nam jest o nią walczyć.
I to jest najtrudniejsze dla mnie w tej historii – że nikt się nie zainteresował przemocą, która była widoczna w tej sytuacji. Kontrolowana żona, przerażone dziecko, a skupiono się na pomocnictwie w aborcji. No naprawdę, nie to było najważniejsze.
To, co pani opowiada, bardziej wygląda na zwykły ludzki gest pomocy, a nie zorganizowaną dostawę tabletek poronnych.
Dokładnie tak było. To też jest przerażające – że w akcie oskarżenia prokurator powołuje się na to, że jestem aborcyjną aktywistką, że od 16 lat zajmuję się informowaniem o aborcjach na takich a takich kanałach.
Umyka fakt, że w tamtej sytuacji chodziło o kobietę, która miała bardzo trudną sytuację życiową, i której pomogła inna kobieta. Zupełny przypadek sprawił, że to byłam ja. I podkreślam: decyzję o wysłaniu tabletek podjęłam jako człowiek, Justyna Wydrzyńska, a nie jako aktywistka.
Pomogłam kobiecie, która wręcz mówiła: "Jak mi nie pomożecie, to ja jestem gotowa się zabić". Żeby tylko nie być w ciąży z tym konkretnym mężczyzną. I my wiedziałyśmy, że ona mówi prawdę, tak widoczna była jej desperacja. To było oczywiste: albo wysyłam tabletki, albo odpowiadam za jej dalsze losy.
A pani została oskarżona o pomocnictwo w aborcji, choć przecież Anna tych tabletek od pani nie połknęła.
Zarekwirowała je policja, a Anna jakiś czas później poroniła.
Ale ta historia pokazuje też, że my kobiety możemy liczyć tylko na inne kobiety. Które mają podobne doświadczenia. Że mężczyźni nie chcą nam pomagać, czasem nawet ci najbliżsi.
A ja naprawdę wiem, co oznacza kontrola i zamknięcie w klatce. Nawet jeżeli ta klatka jest złota.
Przecież ja nigdy nie chciałam być aktywistką. Moim planem na życie było posiadanie rodziny i dzieci, domu, ogródka i psa. Po prostu spokojne życie. Tak zostałam wychowana. Mieszkam w niespełna 20-tysięcznym mieście. Mogłam żyć w Warszawie, ale wyprowadziłam się, bo czułam, że to nie jest moje miejsce. Za szybkie. A ja chciałam odprowadzać dzieci do przedszkola i szkoły na piechotę. Jechać do pracy, a po południu odebrać je i po prostu być z nimi i się bawić.
I tak było. Chodziłam na bale do trojga moich dzieci do przedszkola i szkoły, zawsze byłam w komitetach rodzicielskich. I nigdy nie ciągnęło mnie, żeby angażować się politycznie czy aktywistycznie.
Dopiero jak zaszłam w czwartą ciążę. I dotarło do mnie, że najwyższy czas wyjść z przemocowego małżeństwa i dać dzieciom normalny, spokojny dom.
A jaki był do tamtej chwili?
Mąż kontrolował mnie na wszelkie sposoby: sprawdzał rzeczy w torebce, w portfelu, czytał moje maile i rozmowy na komunikatorach internetowych, zabierał mi telefon. Zaczynało się od: "Daj mi twój telefon". Ja na to: "Nie. Po co ci on?". Później on nalegał, ja odmawiałam, aż mi go wyrywał siłą. Kiedy go przed nim chowałam, przeszukiwał dom.
Oddzwaniał do osób, które nie były zapisane. Kiedyś prowadziłam ważny projekt i musiałam wyjechać w delegację z przełożonym. Mąż zdobył jego numer. Nie wiedząc, z kim rozmawia, powiedział, żeby się odpier… od jego żony. To było dla mnie potwornie upokarzające i zawstydzające. Nie wiedziałam, jak się zachować, co powiedzieć szefowi.
A pamiętajmy, że na to wszystko patrzą dzieci i przeżywają strach, smutek, rozpacz. Albo wręcz odwrotnie, jak mój młodszy syn: podczas największej awantury z rękoczynami i wrzaskami potrafił spać jak zabity. Dopiero po latach zrozumiałam, że to był mechanizm obronny. Żeby nie musieć się mierzyć z ciężarem emocjonalnym ponad jego siły.
Więc czasem po prostu dla dobra dzieci się poddawałam. Żeby na chwilę był spokój, żeby mogły odetchnąć.
Ekstremalnie trudne doświadczenia. Dlatego tak łatwo było mi zrozumieć Annę. Może moje wyobrażenia były wyolbrzymione, może jej sytuację oceniałam przez pryzmat własnego doświadczenia.
Co dla pani oznaczała ta czwarta ciąża?
Ja bardzo chciałam kolejnego dziecka. Gdybym miała inną sytuację, warunki, a przede wszystkim innego partnera, urodziłabym.
Ale on znęcał się nade mną, dzieciom prawie nigdy nie robił krzywdy, ale wiadomo, że przemoc szybko eskaluje, a dzieci naturalnie chciały chronić mnie, jako osobę, która tej przemocy doświadcza.
Zaczęłam też zauważać niepokojące zachowania, np. ojciec wchodzi do domu, a dzieci nagle znikają. Nie wiadomo kiedy rozbiegły się do swoich pokojów i bawią się tam po cichu. Dotarło do mnie, że mając czwarte dziecko, utknę w tej toksycznej relacji na lata. A wraz ze mną nasze dzieci. Ja byłam wychowywana w domu, w którym nie było przemocy i własne dzieciństwo pamiętam jako beztroskie i szczęśliwe. I takie dzieciństwo chciałam odzyskać dla moich dzieci.
Więc powiedziałam: "Dość. Moja aborcja będzie gwoździem do trumny naszego małżeństwa". To był 2006 r.
Ale było mi bardzo trudno. Miałam głowę napakowaną złymi mitami na temat aborcji. Bałam się, że jak wezmę te tabletki, to się wykrwawię, zemdleję, a moje dzieci będą na to patrzeć z rozpaczą i bezsilnością. Bo są małe, a ja nie nauczyłam ich dzwonić po karetkę.
Okazało się jednak, że fizycznie było to bardzo proste.
I znów, powiedziałam sobie: "Jak przeszłaś doświadczenie aborcji – która się wydawała nie do przejścia – to teraz możesz wszystko". Więc jak tylko przeszły mi wahania hormonalne po tabletkach, któregoś wieczoru stwierdziłam: teraz!
Zaczęłam opowiadać rodzicom, jaka jest sytuacja, bo wcześniej to ukrywałam. No, może trochę wiedzieli od dzieci. Zaczęliśmy planować, co dalej, jak mogę się uwolnić od męża. I potrzebowałam przygotować się do tego emocjonalnie. To mi zajęło dwa lata.
Aż któregoś dnia, w 2008 r., po wielkiej awanturze zadzwoniłam: "Tato, przyjedź". I zostawiłam swój dom. Wyszliśmy z niego dziećmi tak, jak staliśmy. Zabrałam tylko dokumenty, portfel i telefon.
W styczniu 2009 r. miałam pierwszą rozprawę rozwodową. Byłam w takiej rozsypce, że złożyłam zwykły wniosek. Sędzia spojrzał na moje dokumenty i obdukcje, i zapytał: "Nie chce pani zmienić kwalifikacji tego pozwu na rozwód z orzeczeniem o winie?". A ja dopiero wtedy: "Tak, poproszę". I na drugiej rozprawie dostałam rozwód z orzeczeniem o winie. Na obu mąż się nie pojawił. Szybko poszło, bo nie chciałam zabierać mu opieki nad dziećmi. Więc ciągle ma współopiekę, z której zresztą nie korzysta.
W maju 2009 r. rozwód się uprawomocnił. I od tamtego momentu żyjemy zupełnie inaczej. Co prawda nie mamy własnego domu, ciągle wynajmuję mieszkanie, ale przynajmniej mamy spokój. Dzieci mogły spokojnie dorastać.
I wtedy została pani aktywistką?
Tak, kiedy przeszłam własną aborcję, moje postrzeganie świata zmieniło się o 180 stopni. Zrozumiałam, że kobiety, które chcą przerwać ciążę, są pozostawione same sobie. I poczułam, że moją rolą jest, żeby dzielić się własnym doświadczeniem i mówić: "Hej, nie jesteś sama! Jest mnóstwo takich jak ty, które szukają informacji. Możesz nas pytać, możesz czerpać z doświadczenia. Ja ci opowiem, jak to było. Żebyś nie musiała się bać, tak jak ja się bałam".
Wsiąkłam wtedy tak bardzo w pomoc osobom, które były w niechcianych ciążach, że robiłam to dzień i noc. Np. siedziałam z jednym dzieckiem na kolanach, pozostałe biegały, tańczyły i się bawiły, a ja przy komputerze rozmawiałam z kimś na temat aborcji.
Teraz mam dwoje dorosłych dzieci, a najmłodsza córka będzie w tym roku pełnoletnia. Przez te wszystkie lata cała trójka rosła z moim aktywizmem.
A teraz została pani pierwszą aktywistką w Europie, której grozi więzienie za pomocnictwo w aborcji.
To prawda. To pierwsza taka sprawa karna w Europie. Ale znowu podkreślam: ja nie wysłałam tabletek jako aktywistka. Tylko jako prywatna osoba, która chce pomóc.
Kiedy otrzymałam zarzuty w listopadzie 2021 r., byłam przerażona. W grudniu TVP jako pierwsza ujawniła, że postawiono mi zarzuty. Jak tylko prokurator przesłał dokumenty do sądu. Co sugeruje, że TVP jest na szybkiej linii informowania z prokuraturą.
Więc jak się rozeszło, że chodzi o aktywistkę Aborcyjnego Dream Teamu o imieniu Justyna, to od razu ludzie wiedzieli, o kogo chodzi. Bo w ADT jest tylko jedna Justyna. W moim małym mieście natychmiast zostałam okrzyknięta "handlarą". Zabolało, bo nigdy nie handlowałam lekami, więc tym bardziej nie mogłam na nich zarabiać.
Tak czy inaczej, postanowiłyśmy nie komentować tego, co emituje TVP. Wypuściłyśmy tylko oświadczenie, że to prawda, ale z powodu toczącej się sprawy karnej nie będziemy się na razie wypowiadać. Dopiero kiedy wyznaczono już termin rozprawy, zaczęłyśmy opowiadać, jak było naprawdę i że ta rzekoma "handlara" to kobieta, która pomogła innej kobiecie będącej w bardzo trudnej sytuacji życiowej.
I jak zaczęłyśmy mówić, że tu nie chodzi tylko o aborcję, ale też o przemoc, to media prawicowe zamilkły i odwróciła się narracja.
I zaczęło płynąć wsparcie.
Tak, wstawiły się za mną duże organizacje, którą chronią prawa człowieka, w tym Amnesty International, Front Line Defenders, wszystkie organizacje w Europie i na świecie zajmujące się aborcją czy prawami reprodukcyjnymi, a nawet europarlamentarzystki i europalamentarzyści. Również FIGO, czyli największe stowarzyszenie ginekologów i położników, wysłało do sądu dokument, mówiący: przecież te aktywistki robią to, co rekomenduje Światowa Organizacja Zdrowia; więc nie było tu żadnego narażenia na utratę zdrowia lub życia .
Ale mnie najbardziej porusza wsparcie osób, z którymi dawno temu byłyśmy w kontakcie, i teraz odzywają się ponownie: "Hej Justyna, sorry, że nie odzywałam się tyle lat. Nie mogę przyjechać do Warszawy na rozprawę, ale pamiętaj, że jestem z tobą niezależnie od tego, co się wydarzy".
Nawet ONZ apeluje o wycofanie zarzutów wobec pani. Co na to polska władza?
Kiedy dostałyśmy odpowiedź polskiego rządu, nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Bo minister zdrowia pisze w nim, że życie zaczyna się od poczęcia. No zaraz! Panie, czy pan czyta konstytucję i ustawy własnego państwa?! To jest tak sprzeczna narracja, że nie wiadomo, co z tym robić.
Niestety, w pewnym momencie poczułam się jak pionek w grze. Super, że mam wsparcie, że nawet instytucje międzynarodowe potwierdzają, że to, co robimy, jest bezpieczne i zgodne z prawem europejskim. Ale teraz to już na nic nie mam wpływu. Pomyślałam: "To poszło tak wysoko, że ja już nic nie mogę. Oni teraz będą się tymi narracjami i argumentami przerzucać.
Jedni mówią: "Hej, plujecie nam w twarz!". A drudzy: "Nie, to deszcz pada!". A ja będę stała jak ten słup i będą nade mną albo pluli, albo będzie deszcz padał. A ja nie mogę rozłożyć parasola, bo go nie mam.
I wtedy poczułam: ten wyrok już zapadł. Zostanę ukarana za swoją działalność. Już nic nie mogę zrobić.
Boi się pani?
Bałam się w kwietniu. Bo w zasadzie jest dwóch świadków i ja. Więc jeżeli ci świadkowie przyszliby na rozprawę 8 kwietnia, to ona mogłaby się zakończyć tego samego dnia.
Bałam się, że jeśli zapadnie wyrok bezwzględnego wiezienia dla mnie, i będą chcieli zrobić pokazówkę z tego powodu, to od razu mnie wsadzą. Żebym nie uciekła z kraju.
Mimo że wyrok musi się uprawomocnić, że mamy prawo do apelacji itd.
A ja mam dziecko, które wciąż jest niepełnoletnie i istnieje ryzyko, że zostanie bez opieki. Co prawda ma starsze rodzeństwo, ale emocjonalnie to byłoby trudne dla nas wszystkich. Kolejną rozprawę wyznaczono na 14 października, a to wciąż miesiąc do jej 18. urodzin w listopadzie.
Z drugiej strony do procesu dołączyło Ordo Iuris.
Wiedziałam, że tylko kwestią czasu jest, że dołączą. Ale w tej sprawie nie mogą zadawać pytań ani mnie, ani świadkom. Są tylko obecni na sali jako organizacja pożytku publicznego.
Szczególnie zaskoczyło mnie, kiedy na ostatniej rozprawie, 14 lipca, zamiast tego pana, który przyszedł w kwietniu, pojawił się sam prezes Ordo Iuris, Jerzy Kwaśniewski. "Co to może oznaczać?" - głowiłam się. "Że trzeba wytoczyć najcięższe działa? Czy może, że sprawa jest na tyle medialna, że pan prezes chce się pokazać?"
I wtedy moja koleżanka Natalia Broniarczyk, wchodząc na salę rozpraw, przystaje obok Kwaśniewskiego i mówi: "Bardzo dziękujemy, panie prezesie, za szerzenie wiedzy na temat aborcji". Bo ostatnio Ordo Iuris opublikowało na swojej stronie jej przemówienie z Sejmu, w którym opowiada m.in. na temat dawkowania tabletek. Więc Natalią kontynuuje: "Jesteśmy bardzo wdzięczne. Przyślemy panu kwiaty i bluzę z napisem: '"Pomagam w aborcjach'". Świetna robota!".
Zaśmiał się nerwowo.
Ale poza tymi rozgrywkami na górze, to, co się dzieje wokół mojej sprawy, daje mi dużo odwagi. Mam poczucie, że praca, którą wykonywałam pomiędzy pracą zawodową a wychowywaniem dzieci, nie poszła na marne. Że zmieniło się postrzeganie aborcji i że zaszła duża zmiana społeczna.
Tuż przed kwietniową rozprawą OKO.press opublikowało badania, że 62 procent Polaków popiera aborcję na życzenie. Szkoda tylko, że społeczeństwo jest bardziej progresywne niż politycy. Że oni tego nie dostrzegają i nie biorą pod uwagę. Ale trudno oczekiwać takich zmian od 60- czy 70-latków, którzy siedzą w Sejmie. A oni tam przeważają. Może nowe wybory spowodują, że zmieni się średnia wieku...
Ale wracając do tych 62 procent – one się nie wzięły tylko z czarnych protestów w 2016 r. albo z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z października 2020 r. Składa się na to mnóstwo drobniejszych spraw, włącznie z moją, i wysiłku organizacji czy pojedynczych osób. Ludzie zaczynają dostrzegać: za dużo od nas wymagacie!
Co pani ma na myśli?
Chodzi mi o heroizm, którego wymaga od nas władza. Zabrano nam możliwość decydowania, czy chcemy kontynuować ciążę z wadami letalnymi. Urzędy celne ciągle kontrolują, czy przypadkiem nie przychodzą przesyłki z tabletkami. Poseł donosi na nas do prokuratury. Policja ciągle wzywa nas na przesłuchania, sprawdzając, czy pewne aktywności nie są przypadkiem naszym dziełem. To jest za dużo, jeśli chodzi o kontrolowanie aktywizmu. I za dużo, jeśli chodzi o kontrolę nad prawami reprodukcyjnymi obywateli.
A ma pani poczucie, że to się nasiliło w ostatnich latach?
Mam wrażenie, że to się zmieniło w ciągu ostatnich dwóch-trzech lat. Nasz telefon Aborcji Bez Granic pojawił się w idealnym momencie. Wystartował w grudniu 2019 r. a w październiku 2020 r. Trybunał Konstytucyjny zakazał aborcji z powodu wad embriopatologicznych płodu. Ale przecież te tysiąc ciąż rocznie się nie rozpłynęło. Bo rząd publikuje statystyki na temat dostępu do aborcji w Polsce i mniej więcej tyle osób przerywało ciążę w polskich szpitalach ze względu na wady genetyczne i rozwojowe.
Od wyroku Trybunału te tysiąc kobiet rocznie zostało rzuconych na pastwę losu.
I są wkurzone. Że muszą uciekać z kraju, czują się jak kryminalistki, które robią coś wbrew polskiemu prawu. A za granicą mogą przerwać ciążę w godnych warunkach. Z poszanowaniem dla ich ciał i ich decyzji. Nawet dla ciał tych płodów. Bo kliniki są gotowe, żeby kremować zwłoki płodu, jeżeli matka sobie życzy. Udostępniają urnę z prochami, przygotowują odpowiednie dokumenty, żeby można było te prochy sprowadzić do Polski. I je pochować lub czcić. Bo przecież często to są chciane, zaplanowane ciąże.
Te osoby zwykle proszą też: "Pomóżcie mi, znajdźcie mi psychologa, psychoterapeutę, psychiatrę, bo nie jestem w stanie się odnaleźć w tej sytuacji".
Kiedyś osób, które jechały z nami do zagranicznej kliniki z powodu wad genetycznych, było miesięcznie kilka, nie więcej niż 10. Po wyroku Trybunału te liczby skoczyły do 40-50 osób. I na takim poziomie się utrzymują.
Jak wygląda cały ten proces?
Do 12 tyg. kobieta może zamówić tabletki do aborcji farmakologicznej i zrobić ją w domu.
Po 12 tyg. wciąż może zamówić tabletki i zrobić ją w domu, ale warto pamiętać, że wtedy już łożysko jest rozwinięte a płód, którego nie da się nie zauważyć, więc kobieta musi się przygotować na ten widok. A jeżeli nie jest gotowa albo może sobie pozwolić na wyjazd zagraniczny, kierujemy ją do klinik w Holandii – do 22. tygodnia. A tam robi się zabiegi na życzenie, więc nie potrzebujemy żadnej diagnostyki prenatalnej. Natomiast jeśli kobieta jest w ciąży powyżej 22. tygodnia i ma paszport, to może wyjechać do Wielkiej Brytanii – do 24. tygodnia.
Jeśli nie ma paszportu, ale jest powyżej 22. tyg., i ma stwierdzone wady genetyczne bądź rozwojowe, wciąż może przerwać ciążę w Belgii. To lekarze na podstawie dokumentacji medycznej decydują, czy potrzebne są dodatkowe badania, czy można wykonać zabieg.
I na czym polega wasza rola?
Nasza rola w Polsce polega na tym, żeby poinformować, jakie kobieta ma opcje. A potem podać jej dane kontaktowe do organizacji, z którą ona już ustala wszystkie logistyczne sprawy czy pomoc finansową. My jako Aborcja Bez Granic niejednokrotnie finansowaliśmy nie tylko zabieg, ale też podróż, nocleg, a nawet dawaliśmy pieniądze na jedzenie.
Pamiętajmy, że wiele osób nigdy nie było za granicą. Nie wiedzą nawet, jak kupić bilet na pociąg czy samolot w innym kraju. Więc jesteśmy po to, żeby im pomóc: logistycznie, finansowo i językowo.
Czyli żadne z was "handlary"?
Tak, oprócz tego nietrafionego wyobrażenia na nasz temat, ludziom się też wydaje, że my mamy, nie wiadomo jakie biuro, że drzwi się nie zamykają, bo interesanci wciąż wchodzą i wychodzą. Że siedzą tam setki osób jak w call center. Tymczasem nas, odbierających telefon, jest cztery. Pracujemy wyłącznie ze swoich domów. Ja przyjeżdżam do Warszawy raz tygodniu, żeby się spotkać zresztą teamu. Nie pracujemy jak typowa organizacja pozarządowa, która ma siedzibę i każdy może tam przyjść.
Zresztą, ja dopiero od dwóch lat pracuję na infolinii Aborcji Bez Granic. Wcześniej zajmowałam się aktywizmem aborcyjnym, ale przez 14 lat równocześnie pracowałam zawodowo. W bardzo dużej korporacji byłam inżynierem konstruktorem. A później przeszłam do działu sprzedaży w tej samej firmie. Dopiero w lutym 2020 r. odeszłam z pracy, by zająć się tylko aktywizmem.
Wynikało to również z tego, że moim szefem był bardzo prawicowy mężczyzna, któremu nie podobał się mój aktywizm. Jak wyszła okładka pisma, na której się pojawiłam, to miałam rozmowę dyscyplinującą.
Czy pani zdaniem sytuacja kobiet w Polsce jakoś się zmieniła w ostatnich latach?
Ja widzę, że świadomość się zmieniła. Jak zaczynałam aktywizm w swojej organizacji Kobiety w Sieci, często zgłaszały się do nas kobiety w 9-10. tygodniu ciąży. Dzisiaj dzwonią i pytają o dostęp do tabletek od razu, jak spóźnia się okres. Kiedyś nie wiedziały, co robić. Dziś piszą: "Powiedzcie mi tylko, gdzie jest rzetelne źródło leku". Wiedzą, że są tabletki, tylko nie wiedzą gdzie je kupić.
Coraz więcej kobiet mówi otwarcie o swojej aborcji. Coraz częściej przyjaciółki czy koleżanki rozmawiają na temat aborcji w ogóle. Nawet dziewczyny w szkole u mojej córki. Albo dzwoni kobieta w imieniu koleżanki, a później już we dwie, żeby było raźniej. No i od trzech lat dużo jest na temat aborcji w mediach. W dobrym czy złym znaczeniu, ale jest.
Obserwujemy też zmianę w mediach, jeśli chodzi o stygmatyzację aborcji. Wysłuchano naszych apeli, żeby nie używać zdjęć osób z wielkimi brzuchami, kiedy mówimy o aborcji farmakologicznej – bo to jest manipulacja. I kropla drążyła tę skałę, dziennikarze coraz rzadziej to robią.
Jakieś trzy lata temu wydaliśmy poradnik dla dziennikarek i dziennikarzy, jak pisać na temat aborcji i dziś oni się powołują na niego, choćby w rozmowach z politykami. A to wszystko się odbija w zmianie opinii społecznej – że te 62 proc. popierających aborcję na życzenie nie wzięło się znikąd.
O, to pani optymistycznie ocenia i chyba z perspektywy swojej aktywistycznej bańki? A co z ciągłymi w ostatnich latach protestami, na których króluje transparent "PIEKŁO KOBIET"?
Nie lubię tego hasła. Jeżeli porównamy Polskę z krajami, w których rzeczywiście nie ma dostępu do aborcji, jak Salwador, gdzie kobiety są wsadzane do więzienia nawet za poronienie, to my tu mamy raj. Bo w Polsce każda kobieta do 22. tygodnia może ciążę samodzielnie przerwać i nie ponosi za to konsekwencji karnych. Pod warunkiem, że wszystko robi sama. Czyli sama zamawia tabletki, sama za nie płaci, sama je odbiera, sama połyka. Od tego momentu mogą jej towarzyszyć inne osoby. Tu już nikt nie zarzuci pomocnictwa. Ani nakłaniania do aborcji.
Natomiast na wcześniejszym etapie wszystkie osoby, które chcą pomóc, np. matka, która zamówi tabletki córce, ale na swój adres, albo partner, narażają się na ryzyko prawne i mogą się znaleźć się w takiej sytuacji jak ja. Takich spraw było już w Polsce kilka. Ale skazani dostają raczej wyroki w zawieszeniu. Np. matka, która w 2020 r. zamówiła tabletki córce, dostała sześć miesięcy w zawieszeniu na trzy lata.
Dostęp do tabletek też mamy, bo można je zamawiać z dwóch serwisów: Women Help Women (www.womenhelp.org.) i Women On Web (www.womenonweb.org). Oba są rzetelne i zaufane. Cała reszta stron internetowych może oferować tylko Mizoprostol, czy lek dopuszczony w Polsce i trzeba być ostrożnym, bo niektórzy pośrednicy zdobywają ten lek w ruchu poza aptecznym, trochę nielegalnie, bądź są zwykłymi oszustami, którzy wysyłają witaminę C.
Więc moim zdaniem sytuacja w Polsce jest zła, ale nie jest tragiczna. Działa Aborcja Bez Granic. Jeśli ktoś chce uzyskać pomoc, to ją dostanie.
Ale hasło "Piekło kobiet" to według mnie za dużo. Piekło to my raczej same sobie robimy w głowach.
To się nazywa autostygma i wynika z tego , jak zostałyśmy wychowane. Żyjemy w lęku, czy przypadkiem ktoś z naszego otoczenia, a szczególnie spośród najbliższych, nie oceni nas jako złego człowieka, bo podejmujemy decyzję o aborcji.
Ale z drugiej strony mamy te sytuacje, w których kobieta traci sprawczość i możliwość decydowania o sobie – jak Izabela z Pszczyny. Albo w tym miesiącu w Krakowie aptekarka odmówiła sprzedania tabletek antykoncepcyjnych na receptę, zasłaniając się klauzulą sumienia.
Przecież farmaceuci nie mają klauzuli sumienia. Ale te przykłady powodują, że nasza złość narasta. A jak narasta złość, to narasta bunt. Dlatego później widzimy tyle ludzi na protestach. Dlatego obserwujemy zmiany społeczne. Bo tego jest za dużo. Żebym ja nie mogła dostać recepty od lekarza na środki antykoncepcyjne? Albo, żebym później nie mogła jej wykupić w aptece? To absurd! Albo przyjdzie jakiś polityk i powie mi: "Nie może pani przerwać swojej ciąży. Bo mi nie pozwalają na to moje przekonania". No halo, to nie przerywaj swojej własnej!
Oczywiście to ciągłe zabieranie nam możliwości decydowania, ograniczanie kolejnych praw, bezczelne wypowiedzi polityków, jak ta prezesa Kaczyńskiego z maja 2021 r., że przecież "każdy średnio rozgarnięty człowiek może załatwić aborcję za granicą. W moim przekonaniu nic takiego, co by zagrażało interesom kobiet, się nie stało" – to wszystko razem powoduje, że nasza złość i opór są coraz większe i my się naprawdę zbroimy. W wiedzę i w doświadczenia. I już się nie boimy.
A teraz, z perspektywy czasu, żałuje pani, że wysłała swoje tabletki Annie?
Nie. I nawet wiedząc to, co wiem teraz o konsekwencjach, które dotykają osobiście mnie i moje dzieci, i będąc oskarżoną w procesie karnym, zrobiłabym to jeszcze raz.
***
Od października 2020 roku, czyli od momentu, gdy Trybunał Konstytucyjny zaostrzył prawo aborcyjne, wzrosła liczba spraw dotyczących naruszenia zakazu przerywania ciąży prowadzonych przez policję. Jak donosi "Dziennik Gazeta Prawna" w 2021 roku stwierdzono 382 przestępstwa, rok wcześniej było ich 37, w 2019 r. - 265, a w 2018 r. - 323. Rok 2021 był pierwszym pełnym, w którym ograniczona była możliwość legalnej aborcji.
Anna Śmigulec jest dziennikarką Wirtualnej Polski