#Kobietysąjakwino. Krystyna Szydłowska: Żyję tu i teraz
Szydłowska. Jeśli ktoś w Lublinie usłyszy to nazwisko, bardzo szybko połączy je w pamięci z zawsze uśmiechniętą twarzą. Krystyna Szydłowska – kobieta niezwykła. Artystyczna dusza. Aktorka, śpiewaczka, matka, babcia. Choć na babcię zupełnie nie wygląda. O kolejach swojego losu, o kobiecości, pięknie wypływającym z pogody i siły ducha oraz filozofii życia rozmawiała z Karoliną Wójcigą.
05.04.2017 | aktual.: 01.09.2017 15:44
Karolina Wójciga: Jeśli jest w Lublinie jeszcze ktoś, kto pani nie zna i zobaczy po raz pierwszy, to od razu będzie wiedział, że ma pani jakiś związek ze światem artystycznym. To widać. Jak zaczęła się pani przygoda z teatrem? Plan czy czysty przypadek?
Krystyna Szydłowska: Właściwie nie marzyłam o tym, żeby zostać aktorką. Co więcej, nawet nie wiedziałam, że mam talent. Dopiero w szkole zaczęłam śpiewać – żadna akademia nie mogła odbyć się bez Krysi Szydłowskiej. Ale dopiero w szkole średniej znalazł się ktoś, kto pomógł utorować moją dalszą drogę. Tą osobą był nauczyciel muzyki, który odkrył, że mam dość szeroką skalę i nie pozwolił mi zmarnować tej umiejętności. Moja nauka w łódzkim technikum włókienniczym dobiegła końca i trzeba było pomyśleć o jakichś studiach. Nie widziałam się jako technik technolog obróbki włókna, były o wiele ciekawsze zawody np. śpiewaczka (śmiech). Więc poszłam na wstępne egzaminy i dostałam się do Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi. Niestety, nie ukończyłam jej.
Ale nie przeszkodziło to Pani w zostaniu śpiewaczką?
Oczywiście, że nie. Po dwóch semestrach usłyszałam, że nie jestem przydatna na wydziale, więc poszłam swoją drogą.
Czy żałuje Pani?
Czy żałuję? Nie żałuję! Później zdałam egzamin eksternistyczny, więc z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że jestem dyplomowanym aktorem. Niczego w życiu nie żałuję. Kiedy, że tak powiem, oddelegowano mnie ze studiów, to nawet nie płakałam. Owszem, było mi przykro, ale najbardziej szkoda mi było ojca, bo on tak mocno we mnie wierzył, że zostanę artystką. Ale siebie nie żałowałam. Zresztą, ja nigdy nie użalałam się nad sobą, że coś straciłam, że coś mi się potłukło, popsuło. Nie, nie, nie. Mówi się trudno. To już za mną, to już historia. Wiesz, taki solidny kopniak od losu dodaje tylko rozpędu (śmiech).
I z tego rozpędu trafiła Pani do teatru?
Dokładnie tak! (śmiech). Kiedy już pożegnałam się ze studiami muzycznymi, siedziałam pewnego wieczoru w domu przed telewizorem, nie mając większych perspektyw na dalszą naukę. I nagle słyszę cudowny, zjawiskowy głos. Patrzę i widzę piękną kobietę, blondynkę. To była Wanda Polańska. Momentalnie zakochałam się w niej i jej głosie. Pomyślałam sobie, Boże, ja też tak chcę. Wyobraź sobie, że pokochałam ją do tego stopnia, że nauczyłam się wszystkich arii operetkowych z jej płyty. Kiedy ostatnio miałam koncert w Warszawie, po moim występnie podszedł do mnie pewien człowiek, który pisze wspomnienia o zapomnianych artystach warszawskich i zapytał mnie, czy to ja tak kochałam Polańską (śmiech). Tyle lat minęło, a on pamiętał.
I co było dalej?
Pojechałam do Warszawy, by zrealizować pragnienie o zostaniu śpiewaczką. To był 1974 rok, miałam 21 lat. Można powiedzieć, że uciekłam z domu. Ale udało mi się - ówczesna pani dyrektor Państwowej Operetki Warszawskiej przyjęła mnie do zespołu chóralnego. Nie mogłam dostać etatu, bo nie byłam zameldowana w Warszawie, a nie mogłam się zameldować w stolicy, bo nie miałam etatu – błędne koło. Jednak i z tym sobie poradziłam – po trzech latach zameldowałam się tymczasowo pod Warszawą i dostałam mój upragniony angaż jako artystka chóru. I tak zaczęła się moja prawdziwa przygoda ze sceną. Od tej chwili byłam nie tylko zakochana w śpiewie, ale także w teatrze. Podczas spektaklu, zamiast iść do garderoby i czekać na swoją scenę, wolałam stać za kulisami i oglądać po kilkanaście razy każde przedstawienie, w którym grałam. Doszło do tego, że nauczyłam się na pamięć wszystkich ról (śmiech). Podziwiałam i słuchałam tych wspaniałych aktorów z otwartą buzią. W zespole chóralnym mieliśmy ogrom pracy – próby tańca, śpiewu, przymiarki. Nie wyobrażałam sobie, że można wykonywać inną pracę. Tak, to były piękne czasy dla artystów.
Pamięta pani swoją pierwszą rolę?
Jakże mogłabym zapomnieć!? To była rola w „Bajce o skrzypcowej duszy” Augustyna Blocha. Grałam tam wróżkę Różę. Och, to była rola dla mnie… Ale najbardziej pamiętam moje pierwsze wejście na warszawską scenę. Wystawialiśmy wtedy „Zemstę nietoperza”. Choć śpiewałam tylko w chórze, miałam przepiękną sukienkę, ale jej koloru nie pamiętam, bo zdjęcia z tego przedstawienia są czarno-białe (śmiech). W każdym razie wchodzę na scenę, a moja idolka – Wanda Polańska, czołowa solistka stołecznej Operetki Warszawskiej, podchodzi do mnie i daje mi do potrzymania swój wachlarz. Boże mój! Jakiż to był dla mnie zaszczyt. Trzymałam ten wachlarz jak relikwię. Wiedziałam, wiedziałam, że to znak! No ale niestety musiałam odejść. Ówczesny dyrektor, pan Ryszard Pietruski, przecudowny człowiek i wspaniały aktor, powiedział, że nie może mnie przyjąć jako solistki, że to za wcześnie, więc odeszłam.
I tak znalazła się pani w Lublinie?
Tak. Od razu dostałam etat w Teatrze Muzycznym. Wtedy myślałam sobie (tylko niech moi kochani lublinianie nie obrażą się na mnie za to, co powiem), że po mojej wielkiej, warszawskiej karierze, przyjadę na tą prowincję na dwa lata i wrócę do mojej kochanej Warszawy (śmiech). Teraz się z tego śmieję, ale wtedy naprawdę tak myślałam. No i zostałam do dziś - 36 lat.
Nigdy nie mów nigdy.
Dokładnie tak! (śmiech). Lublin pochłonął mnie całkowicie. Teraz to moje miejsce na ziemi. Czuję się tutaj świetnie – jestem zdrowa, wysypiam się. W Lublinie znam wszystko i wszystkich. Tutaj poznałam męża, tu urodziłam moją córkę. Od razu wiedziałam, że to będzie dziewczynka – czułam to. Dałam jej najpiękniejsze imię na świecie – Krystyna (śmiech). Poszła w moje ślady i także jest śpiewaczką w Lubelskim Teatrze Muzycznym. Teraz, choć jestem już na emeryturze, nadal wychodzę na scenę. Bo kocham to robić. Prawdę mówiąc, zawód aktora jest wspaniały – nie kurzy się, poniedziałki w teatrach zawsze są dniami wolnymi (śmiech). Kiedy kończy się przedstawienie, już nie mogę doczekać się kolejnego. Bycie na scenie jest dla mnie radością i wielkim świętem. Kiedyś reżyser, pan Ryszard Zarewicz zapytał mnie, dlaczego wychodzę na scenę? Zrobiłam oczy jak pięć złotych, westchnęłam i nic nie odpowiedziałam. Wtedy było to dla mnie bardzo trudne pytanie. Dziś wiedziałabym, co powiedzieć. Podczas współpracy z panem Zarewiczem poznałam odpowiedź na to pytanie. Teraz zadaję je młodym artystom.
Więc po co wychodzi pani na scenę?
By pokazać prawdę. Widownia doskonale wie, kiedy na deskach teatru pokazywana jest prawda. Oni to czują. Ale trzeba uważać, żeby się w tym całym teatralnym świecie nie zatracić. Bo od wielkiego aktorstwa do szaleństwa jest cienka linia i ważne, aby jej nie przekroczyć. Idziesz to teatru i przed wejściem zostawiasz dom. Wracając do domu, przed drzwiami na wycieraczce zostawiasz pracę i wchodzisz do swojej oazy spokoju. To jest bardzo cienka linia. Nie można łączyć tych dwóch światów – tak jest w każdym zawodzie, nie tylko w aktorstwie. Chociaż czasem przerabiam temat teatru w domu setki razy, to na szczęście poza sceną nie umiem grać. Nie potrafię – wstydzę się. Mówią mi, że przecież mogłabym zagrać, udać chorą, pijaną, a ja nie umiem. Na scenie tak, będę do żywego chorą, pijaną, a w domu nie potrafię. I to jest ta cienka linia, której nie przekraczam.
Jest pani znana z tego, że potrafi śmiać się z siebie. Czy w istocie tak jest?
Powiem więcej, uwielbiam śmiać się z samej siebie, bo mam do swojej osoby ogromny dystans. Mogę rozmawiać na każdy temat. Menopauza? Proszę bardzo! Uważam, że menopauza jest tak samo naturalnym procesem w ciele kobiety jak dojrzewanie czy śmierć. To pewien etap, który my, dziewczyny, musimy przejść. Niektóre kobiety twierdzą, że tracą swoją kobiecość, a ja im mówię: kochane, jestem wolna i bezpieczna (śmiech). Mimo niedawno skończonych 64 lat jestem stuprocentową kobietą, bo mam wszystko, co mieć powinnam – zmarszczki, które kocham, piersi, szczupłe nogi. Akceptuję całą siebie. Nawet jak byłam 20 kilo cięższa, także siebie akceptowałam.
Więc dlaczego pani schudła?
Bo źle się z tym czułam w sensie fizycznym. Ogólnie podobałam się sobie, ale bolały mnie nogi i stawy – ciężko było mi założyć nogę na nogę, a jak zaczęłam biec czy skakać po scenie, to wszystko aż mi się trzęsło (śmiech). I jakieś sześć lat temu oglądałam zdjęcia z wakacji i nie mogłam rozpoznać jednej osoby na fotografii, więc zapytałam córkę, co to za baba stoi obok niej w tym kostiumie. – To ty, mamo – odpowiada. No nie możliwe! Zakładam okulary, no kurczę, ja! Pytam, to ja tak wyglądam?! A Krysia tylko smutno przytaknęła i już nic więcej nie musiała mówić. Od tego momentu zaczęłam jeść surówki – jadłam tylko owoce i warzywa. Wtedy jeszcze nie chciałam przechodzić na wegetarianizm czy weganizm, choć teraz nie jem mięsa i produktów odzwierzęcych. W rok zrzuciłam 20 kg – za szybko się to stało, bo moje ciało nie nadążało za przemianą. Pojawiły się zmarszczki, tu i ówdzie coś zaczęło zwisać. Ale trochę ćwiczeń, jogi i wszystko jakoś wróciło na swoje miejsce. No, oprócz zmarszczek, ale jak mówiłam, kocham je wszystkie (śmiech).
To dlatego zgłosiła się pani do konkursu piękności Miss po 50.?
Każda kobieta chce być piękna, nie ukrywajmy. Chce stać na piedestale i być podziwiana. Ja też chciałam. Dlatego wysłałam zgłoszenie ze zdjęciem, choć wahałam się, ale moja Krysia przekonała mnie – Mamo, jedź, przecież to konkurs stworzony dla ciebie! I pojechałam. Ze 170 zgłoszeń wybrano 26 cudownych kobiet – piękne, wartościowe, wspaniałe dziewczyny. Bo ideą tego konkursu nie było tylko piękno zewnętrzne, przede wszystkim chodziło o wnętrze. Musiałyśmy się nim wykazać, by móc tam być. Nie wiem jak to się stało, ale te kobiety z dnia na dzień piękniały, nabierały pewności siebie. To było niesamowite przeżycie - dziewczyny po pięćdziesiątce wychodzą na wybieg i chodzą jak rasowe modelki! Byłam najstarsza, bo miałam już wtedy skończone 60 lat, więc z porównaniu z nimi byłam stara (śmiech). Ale ja od 37 lat czuję się, jakbym była dwudziestosiedmiolatką (śmiech).
Zdobyła pani jakiś tytuł miss?
Każda z nas od samego początku była miss po 50. Nie zostałam ani pierwszą miss, ani wicemiss, ale otrzymałam tytuł Miss Dobroczynności. Były jeszcze Miss Uśmiechu, Miss Pasji i wiele, wiele innych. Ten konkurs tak naprawdę pokazywał nasze piękno wewnętrzne, które zostało docenione. Bo piękno zewnętrzne zaczyna się w środku. Tak, jestem dobrą osobą. Dlatego wychodzę z domu bez makijażu i czuję się dobrze, bo akceptuję siebie w 100 proc. Uśmiecham się, pokazując wszystkie zęby, nieważne czy świeci słońce, czy pada deszcz i ludzie widzą mnie jako piękną kobietę, ponieważ to moje wnętrze czyni mnie wyjątkową. Idę ulicą i szczerzę się do wszystkich. Na pewno znajdą się tacy, którzy popukają się w głowę i pomyślą – no wariat. Ale to mnie nie interesuje. Robię to dla siebie - jak ja się uśmiechnę, to komuś będzie miło, ale przede wszystkim to mnie będzie dobrze.
Co czyni panią szczęśliwą?
To, że jestem. Że mam dwie nogi i mogę chodzić, że mam dwie ręce, którymi mogę objąć kochanego wnuka. To nazywam szczęściem i za to jestem wdzięczna.
Niewiele potrzeba pani do szczęścia.
Po prostu jestem wdzięczna za to, co mam. Nie tęsknię za czymś, czego mieć nie mogę, bo to by było frustrujące. Po co? No po co?! Wyznaję zasadę - żyj tu i teraz. A to co będzie, nie obchodzi mnie, bo przecież jutro mogę już nie żyć! (śmiech). Pamiętam tylko te piękne chwile i jestem szczęśliwym człowiekiem. I trzeba robić to, co się kocha. Ja w moim życiu zawodowym nie przepracowałam ani jednego dnia, bo kocham teatr.
A co pani robi, kiedy nie gra na scenie?
Jak nie gram, to też gram (śmiech). Teraz organizuję w przedszkolach koncerty dla dzieci – taki mały teatr dla najmłodszych z muzyką, śpiewem, tańcem i zabawą. Przebieram się za różne postaci – ostatnio byłam weterynarzem – doktorem Bolinogą (śmiech). Dzieci mają wielki ubaw z tych moich koncertów - śmieją się ze mnie, bo robię dla nich zabawne rzeczy, wygłupiam się, przewracam, ale one mnie akceptują. Dzieciaki nie widzą zmarszczek i traktują mnie, jakbym była ich rówieśnikiem. Powinniśmy brać z nich przykład. Dzieci są mądre – są naszymi lustrami. Takie niewinne, nie mają w sobie zazdrości, nienawiści – dlaczego po drodze to gubimy? Przede wszystkim potrzebna jest empatia dla wszystkich i każdego – dla zwierzęcia także. Choć czasami moja kotka włazi mi między nogi i przewracam się o nią, to i tak ją kocham i rozumiem, że tego nie chciała. Tego nauczyłam moją córkę, a teraz ona przekazuje to swojemu synowi.
Partnerem artykułu jest Dermika