Blisko ludziLiczba rurek przypiętych do jej ciałka była ogromna. Trzeba było Oli pośród nich szukać

Liczba rurek przypiętych do jej ciałka była ogromna. Trzeba było Oli pośród nich szukać

Liczba rurek przypiętych do jej ciałka była ogromna. Trzeba było Oli pośród nich szukać
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Paulina Ermel
14.01.2018 13:34, aktualizacja: 18.01.2018 08:37

Ola urodziła się w 23. tygodniu ciąży. Miała 34 cm, ważyła 740 gramów i była skrajnym wcześniakiem. - Była niewydolna oddechowo, jej narządy nie były wykształcone. Znalazła się na oddziale intensywnej terapii noworodka, a lekarze nie dawali jej szans – opowiada Sylwia, mama dziewczynki. Po porodzie przebywała w inkubatorze, podłączona do licznych rurek. – Wiedza lekarzy nie wystarczy, potrzebny jest specjalistyczny sprzęt. Ola żyje dzięki Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, która go sfinansowała – dodaje.

Z początku nic nie wskazywało, że losy Sylwii i jej nienarodzonego jeszcze dziecka tak się potoczą. Ostatecznie kobieta trafiła na porodówkę w 5. miesiącu ciąży. – Przez pierwsze dwa tygodnie sytuacja była krytyczna. Zrobili mi cesarkę, zabrali ją na oddział. Przez pierwsze trzy doby w ogóle nie widziałam córki. Mąż przynosił mi jej zdjęcia z inkubatora – opowiada pani Sylwia.

Po 5 dniach świeżo upieczoną mamę wypuścili do domu. W tym czasie pani Sylwia dzieliła myśli między kilkuletniego synka, a leżącą w szpitalu córeczkę. Ta wciąż walczyła o życie. - Ola miała się urodzić 15 sierpnia, a urodziła się 2 maja. Jak dzwonił telefon ze szpitala, zastanawiałam się, w jakiej sprawie – czy chcą powiedzieć, że już jej nie ma, czy że się polepszyło. Na dźwięk dzwonka zamierałam.

Ola miała niedomkniętą zastawkę w sercu, nieukształtowane narządy, przeszła kilka zapaleń płuc, kilka transfuzji krwi. Miała też retinopatię wcześniaczą. W końcu odpięli ją od respiratora, bo zaczęła sama oddychać. Jednak dwa tygodnie przed wyjściem, czyli na początku sierpnia, okazało się, że ma wodogłowie. Głowa rosła jej w zastraszającym tempie, więc podjęto szybką decyzję o operacji.

- Córeczka wyszła ze szpitala po 104 dniach. Dokładnie w dzień swojego planowego narodzenia. Była tak malutka, że wszystkie ubranka w rozmiarze dziecięcym 50 były na nią za duże. Wielkim wyzwaniem było ją ubrać. W szpitalu dostawałam ją na ręce. Siedziałam z nią na fotelu i się przytulałyśmy, ale wokół były pielęgniarki, które przewinęły, wykąpały, ubrały. W domu byliśmy skazani na siebie - baliśmy się, że biorąc ją na ręce, zrobimy jej krzywdę – opowiada mama wcześniaka. - Dostaliśmy całą listę wytycznych łącznie z teczką skierowań do specjalistów i rehabilitantów. Ola jadła bardzo małe porcje jedzenia, bo przez długi czas karmiona była pozajelitowo – nie trawiła mleka. Jadła małe porcje, ale bardzo często. Jedną butelkę umyłam, a już zaraz musiałam wyciągnąć drugą.

Obraz
© Archiwum prywatne

Sylwia musiała zrezygnować z pracy. Ola wymagała stałej opieki. I choć dzisiaj wizyt u terapeutów, neurologów, laryngologów jest mniej, wciąż ma sporo zajęć.
W maju dziewczynka skończy 5 lat. Ma dużą wadę wzroku na każdym oku, zastawkę serca na całe życie i stwierdzone mózgowe dziecięce porażenie czterokończynowe. W tej chwili nie chodzi. – Rozmawia, jest kontaktowa, nadrobiła wszystkie zaległości intelektualne. Prawie dorównuje rówieśnikom w swoim wieku. Gorzej z motoryką małą – nie maluje tak, jak powinna malować. Raczej są to kreski czy inne bazgroły. Nie umie ciąć nożyczkami. A najgorsze, co pozostało to fakt, że nie chodzi.

Z roku na rok ortopeda daje rodzinie nadzieję. Już dzisiaj Ola jest w stanie przejść kawałek za rękę. To zasługa ciężkiej i długotrwałej rehabilitacji. Nawet jeśli w przyszłości będzie chodzić o własnych siłach, nie będzie to chód normalnego człowieka.

- I inkubatory, i pompy, którymi miała podawane leki – a tych rurek było tak dużo, że jej maleńkiej nie było widać, tylko tę dużą pieluchę – oznaczone były serduszkiem. Aparat do mierzenia słuchu, z którym spotykaliśmy się później, już poza szpitalem, a także kartki z wynikami badań, także oznaczone były charakterystycznym logo – opowiada mama Oli. - Wiedza lekarzy jest niezbędna, leki też, ale bez inkubatora takie dziecko nie ma szans.
W tym roku Ola wraz z rodziną będzie wolontariuszką podczas 26. Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Zamierza się odwdzięczyć i pomóc innym. - Jak się zapisywaliśmy na wolontariat, pan był zaskoczony, że tak mała dziewczynka będzie zbierać pieniądze. Kiedy mu odpowiedziała: "Owsiak uratował mi życie", nie wiedział, co ma powiedzieć. Kazał nam wrócić za dwa dni podpisać dokumenty. Kiedy ponownie się spotkaliśmy, przyznał, że nie dawały mu spokoju słowa Oli. Zastanawiał się, dlaczego tak powiedziała. Więc mu opowiedzieliśmy. I wszystko stało się jasne – opowiada pani Sylwia.

Malutka jak bochenek chleba

Ola to najmłodszy wolontariusz w Zielonej Górze i to jeszcze z takimi przejściami. Takich historii jednak jest więcej. Akcja porodowa Marzeny rozpoczęła się z powodu zakażenia w piątym miesiącu ciąży. Sara mierzyła 31 centymetrów, ważyła 690 gramów, a w drugiej dobie zaledwie 500 gram. Jako wcześniak otrzymała zaledwie 3 stopnie w skali Apgar (skala używana w medycynie w celu określenia stanu noworodka zaraz po porodzie – przyp. red.), miała dysplazję oskrzelowo-płucną.

- Miny lekarzy kilka godzin po porodzie wskazywały na to, że stan jest poważny. Zdawałam sobie sprawę, że to jest jeszcze płód. Mój mąż jest chirurgiem-onkologiem, który nawet w najtrudniejszych przypadkach zachowuje spokój, ale wtedy płakał. Wiedziałam, że jest bardzo źle – opowiadała, nie kryjąc wzruszenia.
Nie było łatwo: łzy pojawiały się na przemian z radością w oczekiwaniu na wagę 1 kg. Sara przez trzy miesiące leżała w inkubatorze zakupionym przez WOŚP (w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie). - Córka była wtedy tak malutka, że nie mogliśmy nigdzie kupić dla niej ubrań. Musiała nosić ubranka dla lalek jej starszej siostry – opowiadała pani Marzena.
Teraz wraz z córką zachęcają do wspierania WOŚP. - Sara jest zdrową i radosną 9-latką. Mówi trzema językami. Dzięki Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy Jerzego Owsiaka i mądrości lekarzy można ratować dzieci. Słyszę, że to państwo powinno zapewnić ten sprzęt, ale nie zawsze się to udaje – mówi.
- Jesteśmy wdzięczni lekarzom i Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Sara co roku w styczniu nosi serduszko, a jak podrośnie, zamierza być wolontariuszką – dodaje jej mama.

Obraz
© PAP | Bartłomiej Zborowski

Pierwszy finał odbył się w styczniu 1993 roku. Na pacjentów z chorobami serca uzbierano wtedy ponad 2,4 mln złotych. Rok później pieniędzy w puszkach było dwa razy więcej. Z każdym kolejnym finałem sumy rosły. 1998 rok – 12,4 mln złotych, 2000 rok – 25 mln złotych. Po 9 latach kwoty przekraczały już 40 mln złotych. Rok temu udało się zebrać rekordowe ponad 105,5 mln złotych. W sumie na Wielką Orkiestrę wpłacono ponad 825 mln złotych.

- WOŚP kupuje całą masę sprzętu. W ciągu 25 lat to ponad 40 tys. urządzeń. Złotówki z finału zamieniamy na urządzenia medyczne. Dzięki temu, że działamy już wiele lat, systemowo i w ogólnopolskiej skali, udaje się nam kupować nowoczesny sprzęt taniej, niż wynosi jego rynkowa wartość. Trzeba mieć świadomość tego, że kiedy zaczynaliśmy, większość oddziałów praktycznie nie miała nowoczesnego wyposażenia. Ten sprzęt wciąż w wielu miejscach jest w bardzo złym stanie. Można pokusić się o stwierdzenie, że gdyby nie WOŚP, poziom opieki w polskich szpitalach byłby znacząco niższy. Taka jest nasza rzeczywistość. Opublikowaliśmy raport i każdy może sprawdzić, na co wydajemy pieniądze. Można wziąć go pod pachę, iść z nim do danego szpitala i sprawdzić, zobaczyć, co trafiło na oddział – przyznaje w rozmowie z WP Krzysztof Dobies, rzecznik WOŚP.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (5)
Zobacz także