"Lwica, którą wieźliśmy samochodem, obudziła się". Odważna Polka leczyła zwierzęta w RPA
Kasia Kołodziejczyk za rok oficjalnie będzie lekarzem weterynarii. Jednak już w lipcu ubiegłego roku wyjechała na miesięczny staż do RPA, gdzie leczyła słonie, lwy i nosorożce.
28.03.2017 | aktual.: 29.03.2017 16:26
Skąd w Tobie fascynacja dzikimi zwierzętami? Naprawdę nie wystarczyłoby ci leczenie zwykłych burków i mruczków?
Te dzikie zwierzęta wymyśliłam sobie, gdy byłam bardzo mała. Przez całe dzieciństwo miałam w domu zwykłe zwierzęta domowe. Ale oglądałam też „Króla lwa” i przeróżne programy przyrodnicze, dzięki którym zaczęłam marzyć o karierze lekarza zwierząt afrykańskich. Z takim pomysłem szłam na studia weterynaryjne.
Niesamowita determinacja!
Nie do końca. W trakcie studiów zapomniałam o tym planie. Doszłam do wniosku, że jest nierealny i trochę kłóci się z pomysłem założenia rodziny. Wróciłam do marzeń o Afryce, kiedy znów zobaczyłam program z dzieciństwa, w którym studenci weterynarii leczyli właśnie w tym rezerwacie, w którym ostatecznie wylądowałam.
Brzmi jak przeznaczenie.
Tak. Ja sama pomyślałam, że to znak. Dzisiaj śmieję się, że żałuję decyzji, bo ten wyjazd tak zmienił moje życie, że już nie wyobrażam sobie żyć inaczej. (śmiech)
To znaczy, że chcesz to kiedyś robić na stałe? Wyprowadzić się w tym celu z Europy?
Nie wiem, mam w tej sprawie dylemat. To nie byłaby taka łatwa decyzja. Ale w RPA podobało mi się, że weterynarze nie skupiają się na skomplikowanym leczeniu pojedynczych zwierząt, tylko na ratowaniu całości gatunków. Dla samej tej idei uznałam, że wcale nie muszę robić niczego skomplikowanego, żeby czuć satysfakcję z mojej pracy. Dlatego wyjazd tam na stałe byłby zapewne czymś, co przyniosłoby mi jakiś rodzaj spełnienia.
Bo to trochę tak, jakbyś zbawiała świat, co? Słyszałam w jednym z twoich wywiadów, że według prognoz w 2021 roku umrze ostatni nosorożec na wolności. Pracując w Afryce, zapobiegałabyś takiemu wyginięciu. Jak właściwie w RPA traktuje się zwierzęta?
Różnie. Z jednej strony są tam ludzie, którzy poświęcą wszystko, żeby te zwierzęta chronić. Inni zabijają je dla pieniędzy. Jedni zabierają małe lwiątka rodzicom, żeby brać pieniądze od ludzi, którzy chcą je głaskać. Potem sprzedają je myśliwym, którzy odsprzedają je np. dla futra. Inni sprzedają pamiątki pochodzenia zwierzęcego. Robią i jedno, i drugie, grając na naszych emocjach. Mówią, że jeśli zapłacimy za zdjęcie z małym słonikiem, wesprzemy pomoc innym słoniom, a to jest zazwyczaj bujda. Wmawiają też, że odzwierzęce gadżety pomagają na różne choroby. Dlatego sęk w tym, żeby odróżnić zarabiającego na zwierzętach od tego, który faktycznie im pomaga.
Jak to zrobić?
Ja najczęściej po prostu piszę maila do takiej organizacji, w którym udaję, że jestem zainteresowania poprzytulaniem się do zwierzątka.
A, prowokacja!
Jeśli w odpowiedzi, ktoś informuje, że to zupełnie niemożliwe, ufam mu, że troszczy się o zwierzęta. Jeśli mnie do tego przytulania zachęca, znaczy, że chodzi mu tylko o zarobek.
Jakieś inne wskazówki?
Nasze podejrzenia powinny wzbudzić wszystkie miejsca nazwane zwierzęcymi sanktuariami. Ale także ilość zwierząt, jaka w takim miejscu się znajduje. Jeśli jest aż kilkadziesiąt młodych, jest to podejrzane, bo czy kłusownicy mogliby się umówić, że zabiją naraz lwice, które mają młode w tym samym wieku? Jeśli zaś widzimy pojedyncze zwierzęta, prawdopodobnie rzeczywiście otrzymują pomoc.Nie zawsze jednak możemy mieć pewność, że mamy rację. Ludzie, którzy chcą zarobić na zwierzętach są coraz sprytniejsi i dla pieniędzy są w stanie zrobić wszystko.
*Ale my w Europie też często krzywdzimy egzotyczne zwierzęta. Na przykład je adoptując. *
To faktycznie naprawdę straszna moda, której jestem wielkim przeciwnikiem. Ludzie chcą się wyróżniać, mieć coś nowego na tle innych, a tymczasem nie zdają sobie sprawy, jak krzywdzą zwierzęta, trzymając je w domu. Zwierzę komunikuje im, że cierpi, a oni myślą, że jest szczęśliwe, bo nie rozumieją jego mowy ciała. Kiedy wyjechałam do RPA znajomi zazdrościli mi, że mogłam dotknąć geparda. A ja im więcej miałam z tym gepardem kontaktu, tym bardziej rozumiałam, że powinnam go mieć jak najmniej.
Tylko czy nawet leczenie zwierząt w waszym rezerwacie nie było sprzeczne z założeniem braku ingerencji w naturę?
Sama się nad tym zastanawiałam: po co leczyć ranne zwierzęta, skoro w naturze nikt by im nie pomógł, ulegałyby naturalnej selekcji. Ale potem zrozumiałam, że ich zagrożenie wyginięciem jest warunkiem szczególnym, który nas do tej ingerencji upoważnia. Ich jest tak mało, że każde z nich jest bezcenne, walczy się o każdego.
*Twoja podróż zainspirowała cię do wygłaszania prelekcji. Do kogo je kierujesz? *
Głównie do dzieci, aczkolwiek mam też za sobą prezentacje przed audytorium dorosłym. Mam różne tematy zajęć, które dostosowuję do wieku odbiorców. Najmłodszym pokazuję ciekawostki o zwierzętach, próbuję je nimi zaciekawić, starszym mówię o rozsądnym podróżowaniu, a licealistom i dorosłym o kłusownictwie. Wszystkich chcę uwrażliwiać. Wyjaśniać, że zwierzęta nie powinny nam być obojętne.
Można napisać do ciebie na twojej facebookowej stronie Vet Away i o taką prelekcję cię poprosić?
Oczywiście, że tak. Jestem otwarta na każdą współpracę.
Współpracować z Afryką możemy też my, będąc w Europie. Co możemy zrobić dla dzikich zwierząt, jeśli ich los nas wzrusza, a nie planujemy wybierać się na inny kontynent?
Może to zabrzmi banalnie, ale siła internetu jest wielka. Nawet udostępnianie filmików na tablicy bywa pomocne. Bardziej realnie: możemy przez strony internetowe zaadoptować nosorożce z sierocińców i wspierać je wybranymi kwotami. Bądźmy też wyczuleni na różne mody. Nie kupujmy egzotycznych zwierząt, czy „naturalnych” pamiątek. Unikajmy produktów z olejem palmowym, bo przez jego produkcję giną orangutany. Żyjmy oszczędnie, segregujmy śmieci, nie marnujmy wody i papieru. To naprawdę wpływa na tamte zwierzęta. Nie chcę wyjść na jakąś eko-terrorystkę, ale to, co powiem, będzie kontrowersyjne. Jeśli na przykład nie wylewalibyśmy mleka, które kupiliśmy, krowy nie musiałby produkować tyle, że praktycznie nie starcza im już sił.
A w czystej praktyce? Jak wyglądało leczenie zwierząt w Shimwari? Wyłapywaliście konkretne grupy zwierząt, żeby je przebadać i ewentualnie później leczyć? Czy mijaliście lwa i myśleliście: o, chyba ma chory ząb, to go teraz złapiemy i wyleczymy. (śmiech)
Mieliśmy akcje zaplanowane jak i spontaniczne. Do tej pierwszej grupy należała np. zmiana nadajnika samicy geparda. Mieliśmy też jednak słonia, który był agresywny i trzeba było podać mu leki na uspokojenie, żeby nie atakował słonic i ludzi. Słoń zniknął na dwa tygodnie, więc zrobiliśmy to dopiero, kiedy udało się znaleźć. Ale były też sytuacje nieprzewidziane, kiedy ktoś dzwonił i mówił, że - dajmy na to - nosorożec kuleje. Więc trzeba było go spisać, bo one mają nacięcia na uszach, po których się rozpoznaje i podjąć decyzję, czy trzeba ingerować, czy nie.
*I zawsze ingerowaliście? *
Raz zobaczyliśmy samicę, która miała ranę, ale przyjechał weterynarz i powiedział, że rana nie jest na tyle duża, żebyśmy musieli coś robić. Podaliśmy jej tylko znieczulenie i zostawiliśmy do samoistnego zagojenia rany. Nie robiliśmy tam niczego na siłę, żeby chociażby porobić sobie zdjęcia, ale działaliśmy tylko wtedy, gdy coś było naprawdę potrzebne.
Lekarz powiedział też nam, że nie ma gwarancji, że każda akcja się uda. Podjedziemy do zwierzęcia i strzelimy lekiem uspokajającym, ale nie trafimy. Zwierzę ucieknie i akcja będzie spalona. To uczyło pokory. On non stop powtarzał, żebyśmy nie nosili w sobie wygórowanych oczekiwań, bo zwierzęta nie są dla nas rozrywką, ale my jesteśmy dla nich, żeby im pomóc. Ingerować mieliśmy jak najmniej, bo chcemy, żeby zwierzęta pozostały jak najbardziej dzikie.
Czyli po rezerwacie poruszaliście się samochodem. Nie było sytuacji, że idziesz sobie do sklepu po bułki, a tam słoń? (śmiech)
Zależy gdzie. Rezerwat jest podzielony dwie części - jedna dla drapieżników i roślinożerców, a druga dla roślinożerców z najbardziej zagrożonych gatunków. Ten podział jest potrzebny, żeby jedne nie zjadły drugich i żeby drugie się rozmnożyły. W tej bezpieczniejszej strefie chodziliśmy pieszo, ale nigdy sami. Raz przydarzyła nam się sytuacja nieco groźniejsza. Nasz opiekun Konrad zabrał nas do strefy z drapieżnikami, żeby pokazać nam zachód słońca. Staliśmy, patrzyliśmy, robiliśmy sobie zdjęcia, żartowaliśmy, oczywiście on miał ze sobą strzelbę. Nagle usłyszeliśmy pomruki samca lwa. Konrad powiedział: „Nie, to na pewno daleko, tam gdzieś w dole”. Kiedy się ściemniło, poszliśmy więc spokojnie do samochodu. Okazało się, że stado lwów szło tuż za nami! Mieliśmy niezłego farta.
Nie bałaś się tego, co tam się działo? To nie było życie w permanentnym lęku?
Nie. Na początku byłam w szoku, bo samochód, którym jeździliśmy był bez szyb i martwiłam się, co będzie, jeśli lew na nas skoczy. Wtedy wytłumaczono mi, że dla lwów samochód jest wielkim głośnym zwierzęciem, które nie robi krzywdy. Ale jeśli człowiek wystawi rękę, to drapieżnik może już zaatakować. Innego razu naszą bramą bawił się słoń, któremu się nudziło, ale odstraszyliśmy go strzałami z paintballa. Tam faktycznie może być niebezpiecznie, ale raczej wielu rzeczy się nie bałam. No, może raz, kiedy lew obudził nam się w samochodzie. (śmiech)
*Co takiego? *
Dużym wyzwaniem dla takiego lekarza jest znieczulenie zwierzęcia, żeby móc do niego podejść. Jeśli weterynarz podaje psu leki, pyta, ile on ma lat i ile waży, sprawdza jego krew. Lwa o to nie zapytasz. Lekarz w RPA ma skrzynię leków, patrzy na zwierzę i na tej podstawie ocenia, jaką dawkę podać. Raz, znieczulona lwica, którą wieźliśmy na pikapie, obudziła się. Spanikowaliśmy, zaczęliśmy krzyczeć do lekarza, żeby coś zrobił, a on zatrzymał samochód i kazał nam się uspokoić, bo zwierzę, które jest oszołomione, może zrobić krzywdę nawet niespecjalnie. Popatrzył na nią, klepnął - była lekko obudzona dodał lekarstwa i pojechaliśmy dalej. Ważne jest więc, żeby przy tych zwierzętach zachowywać spokój. Opieka nad nimi to też duża odpowiedzialność, bo strata każdego z nich byłaby ogromna.
*W lipcu wracasz w to samo miejsce. Pewnie jesteś z tego powodu szczęśliwa. Czy po osiągnięciu tego wszystkiego masz jeszcze jakieś marzenia? *
Moim największym marzeniem jest prowadzić własny program o weterynarzach. Żeby jednak zaczynać od mniejszych celów, planuję pisać książki. Najpierw książeczkę dla dzieci o nosorożcach, a potem może stworzę coś dla dorosłych.
Czyli że pasje z wcześniejszej młodości w tobie pozostały? Nie bez przyczyny poznałyśmy się w ognisku teatralnym.
Nie bez przyczyny. I zrobię to wszystko. Mam prawdziwe parcie na szkło.