Blisko ludziMartę skazano na dożywocie w Irlandii. "Gdyby nie była Polką, byłaby na wolności"

Martę skazano na dożywocie w Irlandii. "Gdyby nie była Polką, byłaby na wolności"

- Jak nie masz nikogo, gaśniesz jak świeczka – opowiada Teresa, mama Marty Herdy - Polki, która została skazana na dożywocie. Rodzina robi wszystko, żeby uwolnić kobietę. Kontrowersje wokół procesu i znaki zapytania dotyczące zachowania Polki sprawiły, że sprawa obiegła zagraniczne i polskie media. Bliscy Marty zdradzają w rozmowie z Wirtualną Polską, jak wygląda rzeczywistość w irlandzkim więzieniu.

Martę skazano na dożywocie w Irlandii. "Gdyby nie była Polką, byłaby na wolności"
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Magdalena Drozdek

17.01.2018 | aktual.: 17.01.2018 14:35

W marcu 2013 roku Marta Herda wjechała samochodem do portowego kanału w mieście Arklow. Jej udało się wydostać. Pasażer i przyjaciel dziewczyny – Csaba Orsas – utonął. Węgier, podobnie jak Marta, przyjechał do Irlandii za pracą. W październiku 2014 roku Marta została aresztowana pod zarzutem zabójstwa z premedytacją. Razem z prokuratorem, pojawiły się media. Proces ruszył w 2016 roku, był prawdziwą sensacją i pożywką dla tabloidów. Przez miesiąc śledczy ustalili, że to nie mógł być wypadek. Za zabójstwo z premedytacją prawo przewidywało więc dla Marty dożywocie.

- Finał w sądzie mógł wyglądać na trzy sposoby: Marta mogła zostać uniewinniona i o to walczyła. Mogła zostać skazana za nieumyślne spowodowanie śmierci. I trzeci – najgorszy, który się spełnił – skazana za morderstwo z premedytacją – opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską Monika, siostra Marty.

Siostrzyczko

Lublin. Niewielkie osiedle kilka minut od centrum miasta. W jednym z bloków Monika prowadzi skromny gabinet kosmetyczny. Siadamy na fotelach ustawionych pośród kosmetyków i mnóstwa przyrządów do zabiegów. Na kanapach leżą rozłożone okrycia z włóczki. Monika dostała je od siostry z więzienia. – Marta zawsze daje nam prezenty, które sama wykonała – opowiada.

- Siostra próbuje zapełnić sobie dzień, żeby oderwać się myślami od tego wszystkiego. Uczy się angielskiego, chodzi na zajęcia artystyczne. Robi torebki, ozdoby z porcelany, z drewna. Szydełkuje. Ostatnio prosiła, żeby przywieźć jej formy do odrysowywania ubrań. Teraz chce się nauczyć szyć ciuchy. Mają siłownię, ale Marta tam nie chodzi. Raz zapytałam, czemu, to powiedziała, że tam dziewczyny się "wyżywają na sobie". Kupiłam jej płytę Chodakowskiej z gazetą, żeby mogła sobie ćwiczyć w pokoju. Ma tam taki mały telewizorek, na którym może odtwarzać. Obiecała, że będzie ćwiczyć. Wozimy Marcie też różne filmy, książki. Dostała ode mnie farby, żeby mogła malować swoimi, a nie tylko więziennymi. Maluje. Dwa obrazy wylicytowano na aukcji WOŚP – wylicza Monika.

Obraz
© screen ze strony pomocdlamarty.pl

I dodaje: - Są takie dni, w których Marta się załamuje. Płacze wtedy, że już nie chce tu być, że już nie daje rady. Mija to wyznaczone przez kierownictwo więzienia 6 minut na rozmowę ze mną i dzwoni ponownie, tym razem do mamy. Wtedy mama już wie, że jest źle i pociesza: "Martusia, przetrwaj to. Jeszcze tylko trochę. Niedługo będziemy". I tak wygląda nasza rzeczywistość. Ona będąc tam, daje nam mnóstwo siły. Nie wiem, co zrobiłabym na jej miejscu. Dlatego cały czas walczymy o Martę. To jest właśnie rodzina.

Teresa, Monika i jej mąż Waldemar to trzyosobowy front przeciwko irlandzkiemu wymiarowi sprawiedliwości. Od samego początku sprawy walczą o to, by Marta wyszła na wolność. Nigdy nie powiedzą, że Marta to morderczyni. Za dobrze ją znają. Utrzymują, że nie ma ani jednego dowodu, który świadczyłby o tym, że zamordowała przyjaciela Csabę Orsasa, że wjechała do wody z zamysłem skrzywdzenia kogokolwiek. - Nie boję się, że ktoś powie o mnie: matka morderczyni. Wiem, że to nie było morderstwo – mówi Teresa.

Monika: - Nie ma jednego dnia, żeby o tym nie myśleć, nie mówić. To jest jak choroba nowotworowa.

Teresa: - Obiecałyśmy sobie, że będziemy silne.

Wyjechała z Polski za pracą

- Miałam 8 lat, gdy urodziła się Marta. Pomagałam jej w szkole, uczyłam ją pisać, potem pomagałam w matematyce, jak była starsza. Teraz ja znów jej pomagam – opowiada Monika.

W 2006 roku jej siostra Marta Herda wyjechała z Polski do Irlandii za pracą. Pojechała z koleżanką. Miało być "na chwilę", została na dłużej. - Kolejne osoby, które ją zatrudniały, doceniały ją. Był moment, że mieszkałyśmy razem. Wtedy to Marta była moją przewodniczką po Irlandii. Nawet kilka miesięcy razem pracowałyśmy. Obsługiwałyśmy duże imprezy w hotelu, wesela. Marta za barem, ja pomagałam na sali. To był świetny czas. Siostra dała mi ogromne wsparcie. Dlatego teraz sobie wyrzucam, że może za mało dla niej zrobiłam, że nieświadomie jej zaszkodziłam – wspomina.

Marta wykonywała w Irlandii różne prace, w końcu zatrudniła się jako kelnerka w hotelu w Arklow, mieście leżącym kilkanaście kilometrów na południe od Dublina.

Monika: - Dobrze radziła sobie w Irlandii. Poznała wielu Polaków. Była bardzo pracowita, co ceniono. Uśmiechnięta, otwarta.

Teresa: - Do tego stopnia właściciel hotelu ją lubił i cenił, że gdy pojechaliśmy którymś razem ją odwiedzić, dostaliśmy za darmo pokój w jego hotelu. To miał być dowód wdzięczności, że ma takiego dobrego pracownika.

Jak twierdzą bliscy, otwartość to jedna z wielu rzeczy, które zgubiły Martę. Ufała, że relacja z poznanym w hotelu Csabą nie przerodzi się w nic poważnego. Rodzina relacjonuje, że mężczyzna po kilku tygodniach znajomości zaczął ją osaczać. Marta, co wiemy z licznych relacji w mediach, nie chciała, by miał dodatkowe problemy, więc sprawy nie zgłosiła na policję. Węgier przed laty został wyrzucony z pracy po tym, jak o jego zachowaniu doniosła jedna z pracownic. Marta była przekonana, że jej donos zniszczy mu życie. Chciała załatwić sprawę sama.

Obraz
© Archiwum prywatne

Wypadek, o którym pisali wszyscy

- Pracowali w tym samym miejscu, mieszkali w małym miasteczku, miał już problemy z dziewczyną. Chciała, żeby odpuścił. Porozmawiała z bratem Csaby, wszystko się poukładało – wspomina Monika. - Dzień przed wypadkiem Marta była z dziećmi koleżanki na placu zabaw. Csaba podjechał i powiedział, że musi powiedzieć jej coś, czego jeszcze nikomu nie wyjawiał. Powiedział, że Marta jest mu przeznaczona. Chciała, żeby dał jej spokój, że to już jest niesmaczne. Csaba stwierdził: "Zniszczyłaś moją ostatnią nadzieję, nie mogę przez ciebie spać, jeść, nie ma sensu żyć". Wyrzucił jej wszystko i zostawił ją z tymi słowami – opowiada.

To było po południu. Później Marta wróciła do siebie. Wysprzątała samochód – jej skarb, na który długo pracowała. Wieczorem zadzwonił kolega z prośbą, czy by nie przyjechała po niego i kilku znajomych, bo wypili trochę w pubie i trzeba ich porozwozić do domu. - Marta jak to Marta zgodziła się. Ubrała się i pojechała po nich. Odwiozła wszystkich, kolegę Wiktora na końcu. Została u niego trochę. Koło 5 rano chciała wrócić do domu. Wiktor zaproponował, że to on ją odwiezie. Nie dogadali się, Marta krążyła po okolicy samochodem. Przypomniała sobie o Csabie, bała się, że sobie coś zrobi. Zadzwoniła do niego, trochę rozmawiali. Zorientował się, że pewnie znów jedzie na plażę. Marta jeździła tam praktycznie co rano, żeby oglądać wschody słońca. Csaba zdążył się ubrać, i gdy podjechała bliżej jego domu, wyskoczył na ulicę. Wsiadł do jej samochodu, a potem to już wszystko zadziało się zbyt szybko – Marta relacjonuje wersję siostry.

Przypomnijmy, że samochód Marty przebił się przez barierki przy plaży i wpadł do zatoki. Marcie udało się wydostać z samochodu przez uchylone okno po stronie kierowcy. Morze wyrzuciło ją na kamienie, półprzytomną. Cudem udało jej się wyjść z wody. Na nagraniu z pobliskiej kamery widać, jak przemoczona kobieta ledwo idzie, po czym kuli się z zimna na chodniku. Jakiś czas później na miejsce przyjechały policja i pogotowie.

Obraz
© Archiwum prywatne

Teresa dobrze pamięta, w jakim stanie była jej córka krótko po wypadku. Przyjechała do niej dzień po tym, jak Marta trafiła do szpitala.

- Nie da się opisać tego, co zastałam na miejscu – mówi. - Trudno jej było cokolwiek powiedzieć. Spojrzała tak na mnie z łóżka i powiedziała tylko: "Mama?". Wie pani, ona jeszcze nie była w stanie nic zrobić koło siebie. Byłam przy niej tydzień. Pomagałam jej dojść do siebie. Była sina, miała skutki uboczne hipotermii. Nie mogłam zostawić swojego dziecka w takim stanie – wspomina.

O tym, że mężczyzna nie żyje, Marta dowiedziała się dopiero w szpitalu. - Niedługo później razem z córką i jej przyjaciółmi poszliśmy pożegnać zmarłego Csabę w domu pogrzebowym. Bardzo to przeżyła. Marta przy trumnie klęczała godzinę – dodaje mama dziewczyny.

Ice queen killer

Wypadek wywrócił do góry nogami życie całej rodziny. Nigdy nie mieli problemów z prawem, nigdy wcześniej nie musieli zeznawać, a tym bardziej uczestniczyć w żadnej rozprawie. Nie mieli pojęcia, jak zachować się w takiej sytuacji, jak pewnie większość z nas. Ani Teresa, ani Monika nie przypuszczały też, że kilka miesięcy później zobaczą na okładkach gazet zdjęcie Marty z podpisem: "Morderczyni".

Obraz
© Wirtualna Polska

Zanim zapadł wyrok, Marta została już osądzona przez dziennikarzy. Była "psychopatką", śledzono każdy jej krok. W tabloidach analizowano to, jak ubiera się na rozprawy – a ubierała się dobrze, co zresztą doradzała jej siostra, bo miała "wyglądać jak człowiek, jak porządna kobieta. Przecież nie mogła iść na rozprawę w dresach". Co wydaje się normalne.

W mediach była przedstawiana jako "wyrachowana" i "zimna". Nie pomagał też fakt, że prawnik Herdy poradził, by nie odzywała się podczas procesu. - Tłumaczył, że Marta się rozklei, będzie brała na litość ławę przysięgłych. Mówił, że to będzie źle odczytane. Tak więc jej wszyscy doradzaliśmy. Każdego dnia procesu prawnik nas uspokajał. Robił krótkie podsumowanie tego, co udało się dobrego osiągnąć. Mówił, że jest szansa, że Marta zostanie uniewinniona – wyjaśnia Monika.

Do Marty przylgnął termin "ice queen killer", zabójczyni-królowa lodu.

- Co się czuje, gdy na okładce widzi się swoje dziecko, siostrę z napisem "morderczyni"?

Teresa: - Co się czuje? Proszę pani, bunt. Przecież tak nie było! Dlatego teraz otwarcie o tym opowiadamy, bo nie mamy nic do ukrycia. Cokolwiek się wydarzy, wszyscy muszą wiedzieć, że to nie było morderstwo.

Monika: - Chcieliśmy reagować od razu, ale adwokat mówił jasno: "Jeśli chcecie iść do mediów – idźcie, ale będzie to źle widziane". Uwierzyliśmy, że adwokat i obrońcy mają rację, że dobrze nam podpowiadają. No i się pomyliliśmy.

Marta w tym całym zamieszaniu miała tylko bliskich. Adwokat – z urzędu. Nikt się nie spodziewał, że jej sprawa tak się potoczy. Dla prawnika to była pierwsza sprawa o morderstwo i to z takim medialnym tłem. Ale mówił, że skoro zna sprawę od początku, to będzie najlepiej, jeśli już z nimi zostanie. Tyle że niespecjalnie angażował się w pomoc Marcie. Nie było psychologa, nie było nawet tłumacza od początku procesu.

Mimo zapewnień rodziny o niewinności Marty, sąd wymierzył jej najwyższą karę. Podczas jednej z ostatnich rozpraw zeznawała pielęgniarka, która potwierdziła, że usłyszała od Marty, że dziewczyna "wjechała do wody", a Węgier "nie myślał, że jest do tego zdolna". Śledczy po analizie nagrań z monitoringu ustalili, że wersja Marty nie była dokładna. Na nagraniach widać bowiem, że Marta jechała wcześniej bardzo ostrożnie, ulica była niemal pusta. Przed tym wydarzeniem kilka razy dzwoniła do Csaby. Podczas przesłuchania Marta nie potrafiła wyjaśnić, jak dokładnie wyglądał przebieg zdarzeń. Gdzie dokładnie wsiadł Csaba? Dlaczego do niego dzwoniła? Twierdziła, że nie pamięta.

Do tego medialnego wizerunku psychopatki Marta dołożyła też wiele od siebie. Kilka miesięcy wcześniej, gdy policja oddała jej paszport i pozwoliła wrócić do Polski na krótki urlop, zażartowali, żeby wysłała im kartkę z Polski. Zrobiła to. Wysłała pocztówki, a do jednej przyczepiła jeden grosz. W mediach pojawiła się informacja: Herda drwi z policji.

Media jeszcze długo nie dawały jej spokoju. W październiku 2017 roku jako prezent wysłała siostrzeńcom niedługie wideo. Nagrała, jak czyta bajkę o brzydkim kaczątku. Wideo rodzina opublikowała w sieci, a w irlandzkich mediach pojawił się niedługo później artykuł o tym, jak "morderczyni czyta horrory zza krat".

Obraz
© Materiały prasowe

Taką okładkę sprzedał czytelnikom "Irish Daily Star" 19 października 2017 roku.

"My cię wyciągniemy z więzienia"

Sprawa Marty Herdy odbija się dziś głośnym echem w polskich mediach. W Irlandii historia jest zamknięta. Ale dla rodziny Marty sprawa się nie kończy. Poświęcają temu całe życie. Prowadzą stronę internetową: pomocdlamarty.pl i helpformartha.org. Jest nawet specjalne miejsce na Facebooku, gdzie dzielą się postępami w sprawie i relacjonują to, co dzieje się w życiu Marty. Publikują kartki, które dostają, zdjęcia prezentów.

Mama kobiety mówi mi wprost: - Gdyby nie była Polką, byłaby na wolności.

Wtóruje jej Monika: - Csaba był Węgrem, Cyganem. W sprawie Irlandki od razu wzięto by pod uwagę jego charakter. Tu to przemilczano.

Wszyscy zaangażowali się w tę sprawę. Od razu widać, że nie odpuszczą. Dzieci wiedzą, co się dzieje. Przecież czasem Moniki nie ma nawet kilka dni. – Ostatnio wnuk zapytał, czy Monika znów jedzie ratować Martę – przyznaje Teresa. – Siostra dzwoniła kilka dni temu, był przy tym synek. Krzyczał do słuchawki: "My cię wyciągniemy z tego więzienia! Nie martw się. Przyjedziemy po ciebie" – dodaje Monika.

Co dzieje się teraz?

Marta przebywa w więzieniu dla kobiet. Ma prawo do wizyt, sześciominutowych rozmów z rodziną. Jako skazana na dożywocie przebywa na bloku razem z innymi morderczyniami. Monika wylicza: - Jest kobieta, która dwuletniemu dziecku wbiła nożyczki w szyję. Żeby było ciekawiej, to skazano ją na dwa lata więzienia. Są słynne "scissors sisters" (siostry Charlotte i Linda Mulhall – przyp. red.), które pokroiły mężczyznę i opisano je nawet w Wikipedii.

Marta jest jedyną kobietą w tym więzieniu, którą rodzina regularnie odwiedza. A przecież reszta więźniarek ma bliskich praktycznie tuż za murami. - Przyjeżdżamy my, przyjeżdżają znajomi z drugiego końca Irlandii, chociaż mają swoje życie i problemy. Czy jeśli ktoś jest "ice queen killer", to odwiedza go tak wiele bliskich osób? – zastanawia się siostra skazanej.

Po ostatnich reportażach udało się zainteresować sprawą Marty tamtejszą polską ambasadę. Urzędnicy mają jednak związane ręce. Nie mają środków na to, by opłacić dodatkową opiekę prawnika. Jedna z pracownic ambasady, jak wspomina Monika, zaproponowała, że opłaciliby psychologa dla Marty. Na to nie zgodziła się jednak przełożona więzienia. Skazane nie mogą liczyć na takie przywileje. Dopiero teraz, po 5 latach, ambasada poprosiła o kontakt do adwokata Herdy. Pracownicy ambasady kupili Marcie włóczkę...

- Wierzymy w to bardzo, że uda się Martę wyciągnąć z więzienia. Nie ma ani jednego dowodu na to, że Marta jest morderczynią. Teraz walczymy w Sądzie Najwyższym, będziemy kierować sprawę do Strasburga. Sąd ma jeszcze dwa miesiące, by odnieść się do naszego wniosku o apelację – podkreśla Monika.

Jeśli nie uda się przekonać sądu do ponownego rozpatrzenia sprawy, Marta będzie mogła ubiegać się o przedterminowe zwolnienie dopiero za 14 lat.

Obraz
© Wirtualna Polska

- Miałyśmy wpojone, że dobro zawsze wraca. Mimo że Marta jest w więzieniu – fatalna sytuacja – dostaje ogromne wsparcie od ludzi, którzy się od niej nie odwrócili. Przyjaciele odwiedzają ją dwa razy w tygodniu. Na liście w więzieniu wpisują sobie, kto kiedy przychodzi. Ciągle ktoś o niej pamięta. My odwiedzamy ją raz w miesiącu. Marta może dzwonić dwa razy w ciągu dnia. Jeśli zadzwoni do mnie, to chwilę później ja dzwonię do mamy i wszystko relacjonuję. Jesteśmy blisko. Fakt, jest strasznie ciężko – więzienie, dożywocie – ale Marta żyje tam w przeświadczeniu, że nie jest sama i nigdy sama nie będzie. Nawet jeśli podtrzymają wyrok – żyje, możemy ją zobaczyć, usłyszeć – opowiada mi Monika.

- Ktoś mnie zapytał, dlaczego my o nią tak walczymy? A ja się dziwię – dlaczego nie? Przecież tak musi być w każdej rodzinie. Dla mnie to właśnie to jest normalne – że się nie zostawia bliskiego samego w takiej sytuacji – dodaje.

- Ktoś może powiedzieć: "Ach, zasłużyła, niech se siedzi. Co wam do tego" – mówi mama.

- Nawet jeśli ktoś zasłużył na podobną karę, nie można się od niego odwrócić – odpowiada Monika.

I dodaje: Cokolwiek by się w życiu stało, nikt nam nie odbierze tego, że możemy być razem. Choćby lał się hejt nie wiem jak ogromny, jesteśmy razem. Wielu ludzi może nam pozazdrościć tego, jak zżyci jesteśmy ze sobą. W takich sytuacjach ludzie stają się sobie jeszcze bliżsi. Nie może być tak, że ktoś nas zgniecie, powie, że takie jest prawo i nie możemy być razem. Dzięki temu, że się wspieramy, przetrwamy.

polkairlandiadożywocie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (813)