#matkapolkatoksyczna. Wyznania złych macoch. Czy da się pokochać cudze dziecko?
Sabina twierdzi, że przez związek z dzieciatym przeszła załamanie nerwowe. Anka psioczy na każdy kontakt męża z córką z pierwszego małżeństwa. Na szczęście spotkań jest najwyżej kilka w roku i odbywają się poza domem. Ale to i tak nic w porównaniu z wyznaniem Basi. Udało jej się przekonać męża, żeby wydziedziczył własnego syna. Nie każdy pasierb to kolejne wcielenie Kopciuszka, nie wszystkie macochy są złe. Te, z którymi rozmawiałam, nie poradziły sobie z trudną rolą zastępczego rodzica. A może właśnie poradziły – w jedyny znany sobie sposób.
„Młody”
Sabina właśnie skończyła roczną terapię, ale ciągle jeszcze liże rany po związku, który według niej niemal zniszczył jej życie. Opowiada o nim chętnie i wylewnie, jakby chciała wyrzucić z siebie całe zło, na które – jak mówi – nie zasłużyła.
- To podobno taka żałoba, którą trzeba przejść, gdy straci się kogoś bliskiego.
K. (przez całą rozmowę nazywa go tylko inicjałem) był jej bardzo bliski. Był jak na razie miłością jej życia. Zakochała się tak szybko i tak bardzo, że w ogóle nie pomyślała o jego synku jak o przeszkodzie. Chłopak miał tylko cztery lata i wydawał się miłym dzieckiem. A ona przecież zawsze lubiła dzieci. Zamieszkała z K. po pięciu tygodniach znajomości. Szybko, bo stwierdzili, że tak będzie wygodniej. No i chcieli być razem. Na weekendy dołączał do nich „młody” – tak mówi o pasierbie, jego imię nie pada ani razu.
- Gdybym wiedziała to, co teraz, nigdy nie weszłabym w związek z mężczyzną z zobowiązaniami. To nie mogło się udać. Te czternaście miesięcy, tyle wytrzymałam, to był niekończący się koszmar.
Koszmarem było, że nie mogli wyjść w weekend, bo właśnie wtedy ojciec spędzał czas z dzieckiem. W koszmar zamieniały się wszystkie święta – bo K. chciał koniecznie brać do siebie młodego. Wreszcie koszmar stanowiło planowanie urlopu – wiadomo było, że spędzą go we trójkę.
- Szybko do mnie dotarło, że tracę na matkowanie najlepsze lata życia. Ja miałam dopiero 28 lat, K. 30, a o czasie tylko dla nas dwojga mogłam sobie najwyżej pomarzyć. Zawsze i wszędzie ciągnął się za nami młody. Do tego zawoził go jeszcze w tygodniu na basen i brał do nas, jak młody był chory.
Pytam, czy w ogóle nie chodzili na randki i czy próbowała rozmawiać ze swoim partnerem o ich sytuacji.
- Wiele razy, ale nic to nie dawało. Moje zdanie się nie liczyło. K. był zapatrzony w tego dzieciaka, najchętniej to zabrałby go do siebie na stałe. Leciał na każde skinienie byłej, która w tym czasie robiła karierę, podróżowała sobie po świecie i chodziła na randki. My byliśmy na randce może raz na dwa miesiące.
Konflikty zdarzały się dużo częściej. A to K. został dłużej z synem na basenie, bo „bardzo się stęsknił”, a to odwołał wyjście do kina, bo syn miał jakiś występ, a to zasiedział na wywiadówce. Kilka razy jadła w samotności obiad, bo on w drugim pokoju i rozmawiał z młodym przez Skype’a. Gdy wracał, nawet nie zauważał, że zupa dawno wystygła. Czara gorczycy przelała się, gdy nadeszła wizja kolejnych wspólnych świąt.
- Chciałam przedstawić go wreszcie swoim rodzicom. Umówiłam się z nimi w Wigilię, kupiłam prezent, oczywiście sama, a dla K. nową koszulę. Chciałam, żeby wszystko wypadło jak najlepiej.
Tego dnia Sabina od rana szykowała się do wyjścia, zrobiła staranny makijaż, uczesała się tak jak K. lubił najbardziej, wyprasowała ubrania dla nich obojga. Jej mężczyzna pojechał w tym czasie po śledzie, bo chciała jeszcze zrobić sałatkę, która zawsze smakowała mamie. Trochę za długo nie wracał. Zaczęła się martwić.
- Przyjechał dopiero po 14.00, z młodym za rękę. Stanęłam jak wryta i zapytałam, jak to? Przecież mieliśmy iść do rodziców. A on na to, że idziemy, owszem, nic się nie zmieniło. Pytam więc, co w tym czasie z młodym? K. sądził, że to oczywiste i młody idzie z nami.
Nietrudno się domyślić, że Sabina inaczej wyobrażała sobie rodzinne spotkanie. Jak mówi, w jednej chwili skumulowała się w niej złość chowana miesiącami. Wybuchła. Nie pamięta, co dokładnie mówiła lub raczej krzyczała w kierunku zdziwionego partnera. Pamięta, że postawiła ultimatum: albo ona, albo młody. K. wziął dziecko za rękę i wyszedł. Nie odezwał się przez całe święta. 27 grudnia zadzwonił i poprosił, żeby się wyprowadziła.
- Doszłam już do siebie po tym załamaniu – mówi i ciężko stwierdzić, czy grymas na jej twarzy to niewyraźny uśmiech, czy wyraz smutku.
Pytam, czy patrząc wstecz, jest w stanie sobie przypomnieć, jakie uczucia żywiła w stosunku do dziecka partnera.
– Teraz wiem, że nigdy go nie lubiłam. Okej, powiem to, nie znosiłam tego dzieciaka. Powiem ci coś jeszcze gorszego. Czasem, kiedy byłam bardzo zła, to udawałam, że się z nim bawię, przytulam, czy podrzucam do góry, a niby niechcący szczypałam go albo drapałam. Wiem, że to okropne. K. chciał, żebym pokochała młodego. Ja nie wiem, jak można pokochać nie swoje dziecko.
O tym, jak trudne jest wejście w rolę macochy, mówi psycholog, Małgorzata Ohme:
- Zakładamy, że jeśli w ogóle lubimy dzieci, to będziemy dobrymi macochami. To błąd, bo na to, jaką jesteśmy macochą składa się wiele czynników. Pierwszym z nich jest to, jaką mamy relację z partnerem. Bardzo wiele złych emocji jest przenoszonych z partnera na dziecko. Jeśli na przykład partner jest roszczeniowy i egoistyczny, to zaczynasz zauważać, że jego dziecko też takie jest. Niektórym kobietom trudno jest zezłościć się na mężczyznę, bo boją się, że stracą ten związek, więc o wiele łatwiej jest się im zezłościć na jego dziecko. To ono staje się często ofiarą niewyrażonych emocji, rozczarowania i pretensji. Im gorzej z partnerem, tym gorzej z dzieckiem.
„Księżniczka”
Anka oszczędza słowa, waży wypowiadane zdania. Po każdym pytaniu zastanawia się chwilę, zanim da mi odpowiedź. Jest piętnaście lat młodsza od swojego męża. Poznała go na ślubie kuzynki. Pamięta, że siedział cały czas przy stole, z nikim nie rozmawiał, nie tańczył. Tylko się na nią gapił. Nic dziwnego: wysoka, zgrabna blondynka o wielkich oczach i mocno zarysowanych kościach policzkowych. W dodatku taka młodziutka. Pewnie te dwadzieścia lat temu, bo tyle są już małżeństwem, trudno było oderwać od niej wzrok. Dziś zresztą nadal jest bardzo piękną kobietą. I chyba dobrze o tym wie.
- To ja pierwsza odezwałam się do Tomasza – mówi z dumą w głosie. – Nie powiedziałam nic szczególnego. Zapytałam, czy poczęstuje mnie papierosem.
Poczęstował, podał ognia, nalał wódki. Nad ranem, gdy byli już dobrze wstawieni i po kilkunastu tańcach, w końcu zaproponował randkę.
- Rodzice nie byli zachwyceni. Nie dość, że dużo starszy, to jeszcze rozwiedziony i z dzieckiem. Na szczęście nie mieszkało razem z nim. Pomyślałam, że jakoś się ułoży.
Pytam, jak wyglądało jej pierwsze spotkanie z nastoletnią pasierbicą. Anka zastanawia się chwilę.
- Trochę się bałam, że będzie mi Tomasza zabierać. Ale na początku dobrze się dogadywałyśmy. Była tylko dziesięć lat młodsza ode mnie, to za mało, żebym traktowała ją jak przybraną córkę. Wolałam być koleżanką.
I na początku, jak twierdzi Anka, ich relacje były niemal koleżeńskie.
- Jeździłyśmy nawet razem na zakupy, chodziłyśmy do kina. Kiedy u nas była, to więcej czasu spędzała ze mną niż z Tomkiem. Kiedy zaczęło się psuć? Chyba jak urodziłam bliźniaczki. A potem zachorowałam na cukrzycę.
Anka nie miała już czasu ani wspólne wyjścia, ani ploty, ani na babskie spotkania. Zaczęło się zwykłe rodzinne życie. Codzienność przetykana świętami, feriami, wakacjami, w których pasierbica uczestniczyła coraz rzadziej.
- Przechodziła bunt nastolatki i zrobiła się nieznośna. Ciągle miała o coś do nas pretensje. Ja z małymi dziećmi i pompą, ciągłymi pomiarami cukru, przestrzeganiem diety, byłam tym wszystkim wykończona. A jak ona przyjeżdżała, to nawet w niczym nie pomogła. Tylko się stroiła i malowała. Jeszcze księżniczce musiałam obiad podać. Miałam jej usługiwać?
Choroba załamała Ankę. Zaczęła nagle tracić na wadze, non stop chciało jej się spać, przestała wychodzić z domu, najchętniej nie wstawałaby rano z łóżka, nawet jej własne córki ją złościły.
- A co dopiero obce dzieci. Chciałam mieć tylko święty spokój. Poprosiłam męża, żeby nie zapraszał do domu gości. I żeby widywał się z córką na mieście albo u niej. Ani ja, ani on nie widzimy w tym nic złego.
Spotkania ojca z córką odbywają się w ten sposób już cztery lata. Umawiają się przed Bożym Narodzeniem, Wielkanocą, raz, może dwa w wakacje. Z tego, co udaje mi się ustalić, a Anka mówi o szczegółach niechętnie, te widzenia nie trwają zbyt długo, góra kilka godzin. Tomasz zabiera ją do jakiejś galerii albo do kawiarni. Czasem pomoże przewieźć coś ciężkiego, przykręcić szafkę. Wspólnych świąt czy urlopu, a nawet weekendu Anka już sobie nie wyobraża. Podsumowuje krótko: „Mam własne problemy”. Pytam, co sądzi na ten temat jej mąż i pasierbica. I czy Anka uważa, że jest złą macochą?
- Nie bronię im się widywać. Jak chcą, niech idą na obiad czy gdzieś. To jego dziecko, nie moje. Ja nie muszę mieć z nią kontaktu. Dbam o moją własną rodzinę.
Psycholog, Małgorzata Ohme, wyjaśnia, że relacja nastoletniej pasierbicy z macochą, która mierzy się z własnym przemijaniem, jest szczególnie skomplikowana:
- To też bardzo trudny etap pomiędzy ojcem a córką. On musi uporać się z jej dojrzewaniem, seksualnością i przeobrażaniem w kobietę. Wielu ojców ulega w tym czasie zachwytowi nad swoją dorastającą córką. W tym czasie macocha, która mierzy się ze swoim starzeniem, obawami o swoją atrakcyjność, obserwuje męża okazującego atencję swojej córce zamieniającej się w piękną kobietę, przechodzi bardzo trudne chwile. Jeśli ten mężczyzna zaniedbuje w tym czasie swoją partnerkę emocjonalnie lub seksualnie, to konflikt na linii macocha-pasierbica gotowy.
„Tamta”
Basia długo nie chce się zgodzić na rozmowę. Uważa, że w jej historii nie ma nic ciekawego czy nietypowego. „Zwykłe życie” – stwierdza. Jest zdziwiona, że jej losy wydały mi się interesujące. W końcu opowiada wszystko ciurkiem, szybko, jakby chciała, żebym w końcu się odczepiła i nie zawracała jej więcej głowy. Mówi rzeczowo, konkretnie, rzuca faktami, nie wdaje się w emocjonalne opisy. „Pisz, co chcesz, i tak tego nie przeczytam”.
Romka, swojego męża, poznała przez znajomych. Właściwie ich zeswatali. Ona sama, panna z dzieckiem, on bezdzietny rozwodnik. Od razu jej się spodobał. Nie zniechęciła jej nawet pewna, jak mówi „przykra komplikacja”, która miała miejsce po zaledwie dwóch miesiącach znajomości.
- Do Romka, zanim mnie poznał, kleiły się różne kobiety. Przystojny facet, co zrobić. Z tamtą miał jakąś przelotną sytuację, ale on nie chciał z nią się wiązać.
„Tamta”, czyli koleżanka Romana z pracy, miała niewątpliwego pecha, bo mimo niechęci mężczyzny do wiązania się i przelotności sytuacji, zaszła z nim w ciążę.
- Wtedy aborcja to nie była żadna heca, nie to, co teraz – Basia wzrusza ramionami. – Ja mu powiedziałam wprost, że jak chce ze mną zostać, to tamtego dziecka ma nie być. Dałam nawet pieniądze dla niej.
Nie wzięła. I jak mówi Basia, uniosła się dumą, bo po porodzie Roman więcej koleżanki z pracy nie widział, dziecka zresztą przez długi czas też nie. „Tamta” nie chciała nawet alimentów, wyprowadziła się z miasta, znalazła jakiegoś faceta, wyszła za mąż. Roman ożenił się za to z Basią i adoptował pasierbicę.
- Syn Romka odezwał się do niego, jak skończył osiemnaście lat. Wcześniej nie wiedział, kto jest jego biologicznym ojcem. Zaczął do nas przyjeżdżać i to był najgorszy okres w naszym małżeństwie. Dzieciak był wredny, niewychowany, zdarzało się, że źle się odezwał do mnie czy do córki. Ale to nie trwało długo. Romek rozmówił się z nim kilka razy i syn się obraził. Przestał przyjeżdżać.
Na wszelki wypadek, gdyby chłopak jednak chciał o sobie przypomnieć za jakiś czas, zdecydowali, że Roman zapisze wszystko, co ma, żonie i przybranej córce. Basia mówi, że to nie jest dużo, bo tylko dom z ogrodem i działka za miastem.
- Ja właściwie nigdy nie byłam macochą. Tamto dziecko, Romka syn, parę razy jeszcze do nas dzwonił, chciał się spotkać, ale jakoś nic z tego nie wyszło. Jak Romek zachorował dwa lata temu, to w ogóle przestał się odzywać. Nie interesuje go, co u ojca, jak się czuje. To co to za syn?
Jednym z czynników, które mogą przełożyć się na negatywne emocje w stosunku do pasierba, jest relacja z biologiczną matką dziecka.
- Ważne jest, na ile kobieta upora się z obrazem tej matki, bo pasierb jest jego częścią - wyjaśnia Małgorzata Ohme. - Jeśli macocha boryka się z własnymi kompleksami, obawami czy poczuciem zagrożenia, to pasierb, który w jakiś sposób jest utożsamiany ze swoją matką, znów oberwie rykoszetem.
To nie mogło się udać?
Sabina jest przekonana, że związek bezdzietnej panny z mężczyzną, który jest ojcem, to zadanie niewykonalne. Anna twierdzi, że nie musi mieć kontaktu z pasierbicą. Basia uważa, że jej mąż, który wyrzekł się własnego dziecka, jest dobrym ojcem. Każda z tych historii jest inna, łączy je jednak to, że żadna z jej bohaterek nie chce szukać winy w sobie. Czy niektóre kobiety nie są w stanie odnaleźć się w roli macochy? I kiedy są skazane na porażkę?
- Jeśli twój partner nie daje ci atencji, a ty jesteś jej bardzo głodna, to będziesz starała się walczyć z dzieckiem – mówi Małgorzata Ohme. - Trudno w roli macochy odnaleźć się kobietom, które muszą czuć się najważniejsze: zaborczym, o niskim poczuciu własnej wartości, narcystycznym. One nie biorą pod uwagę, że wzięły tego faceta w pakiecie z dzieckiem. Chodzi o to, aby nie stawiać się na pierwszym, ale również na drugim miejscu, bo partnerka i dziecko to są równoległe miejsca i zupełnie różne rodzaje miłości.
Nie sposób pominąć fakt, jak ważne zadanie stoi w tym momencie przed mężczyzną – partnerem i ojcem:
- W związku jest przestrzeń i na uczucie do partnerki, i do dziecka. I tu znowu mamy ten sam problem. Jeśli partner nie okazuje nam czułości i uczuć, to każde jego opiekuńcze zachowanie: usypianie, karmienie, czytanie dziecku bajek, powoduje ogromną zazdrość, złość i agresję w stosunku do pasierba.
Ile jest w Polsce rodzin patchworkowych? Według ostatniego spisu powszechnego – co najmniej 100 tysięcy. Trudno dokładnie to oszacować, bo nie wszystkie związki są sformalizowane. Wiadomo jednak, że skala zjawiska jest ogromna. Statystyki podają, że w naszym kraju rozpada się co trzecie małżeństwo. To 65 tysięcy par rocznie. A jednak, jak wynika z badań prof. Krystyny Szlendy z Uniwersytetu Jagiellońskiego, 70 proc. osób, które wchodzą w kolejny związek po rozwodzie, uznaje go za szczęśliwszy od poprzedniego. Mimo że w wielu z nich zapewne są już dzieci. Co jest potrzebne, by patchwork nie rozszedł się w praniu? Przede wszystkim, jak podkreśla Małgorzata Ohme, świadomość, jak trudna jest praca nad nim:
- Będąc macochą czy ojczymem, poruszamy wiele naszych najwrażliwszych strun. To zadanie tak trudne, jak wejście na Mount Everest. Podstawą jest bardzo silna więź i sojusz z partnerem. To oni są trzonem tej rodziny i to oni załatwiają najpierw i rozwiązują wszystkie konflikty między sobą. Każda rysa i złamanie w związku tworzą przestrzeń do konfliktów z dziećmi i projektowania na nie uczuć. Niezbędne jest również ustalenie jasnych zasad, które mają działać w rodzinie.
Ohme wskazuje, że najczęściej, jak w przypadku bohaterek reportażu: Anki, Sabiny i Basi, zawodzą nas błędne założenia:
- Kto nam każe kochać to dziecko? Jeśli się z nim zaprzyjaźnimy, to już jest ogromne osiągnięcie. Nie stawiajmy sobie miłości za cel. To jest możliwe, to się zdarza, ale to nie jest konieczne, żeby rodzina patchworkowa dobrze działała. Wystarczy jeśli powiemy: chcę być dla ciebie kimś życzliwym, kimś bliskim, kimś, z kim będzie ci się dobrze mieszkać i spędzać czas, kimś kogo będziesz lubić. Już to jest trudne, ale w zupełności wystarczy. A gdy odpuszczamy sobie i dziecku, przestajemy wymagać zbyt dużo, to często okazuje się, że ta relacja nagle zaczyna sama się układać.