Na „Śniadaniu u Tiffany’ego”, czyli jak poznałam (nie tak małą) małą czarną
Z uśmiechem na twarzy wspominam czasy, kiedy jako dziewczynka siadałam z tatą przed telewizorem i ze zniecierpliwienia przebierałam nogami na samą myśl o kolejnym „starym” filmie. Jedną z pierwszych kultowych produkcji, którą mi pokazał, było „Śniadanie u Tiffany’ego”. Pamiętacie scenę, w której Audrey Hepburn delektuje się smakowitym rogalikiem, oglądając witrynę luksusowego butiku Tiffany’ego? Ubrana w czarną sukienkę podkreślającą jej szczupłą sylwetkę, z charakterystycznym kokiem na czubku głowy i w klasycznych przeciwsłonecznych okularach kupiła mnie bez reszty. W obrazie Edwardsa i uroczej, nieco dziwnej i przede wszystkim stylowej pannie Golithly, zakochałam się bez pamięci.
07.06.2016 09:47
Od tego momentu klasyka i minimalizm towarzyszyły mi nieustannie. Już jako nastolatka rezygnowałam z kolorów na rzecz ponadczasowej i eleganckiej czerni, pasującej do wszystkiego bieli oraz tajemniczej szarości. Ulubioną fryzurą stał się wysoki kok – w bezmyślnym podążaniu za moją idolką pomogły naturalnie ciemne włosy. Dwa razy w życiu usłyszałam, że w takiej fryzurze przypominam główną postać ze „Śniadania u Tiffany’ego”. Mojemu uczesaniu daleko do doskonałości ikony filmu i mody, ale komplement sprawił, że byłam bliska omdlenia.
Zauroczenie ponadczasowym stylem Hepburn pozostało. Tak jak i poszukiwania idealnej małej czarnej. Oryginalną kreację Holly zaprojektował Hubert de Givenchy, prywatnie przyjaciel aktorki. Dzięki duetowi klasyczna czarna sukienka stała się pozycją obowiązkową w szafie każdej kobiety, a moda na geometryczne kroje podbiła serca miłośniczek ubrań. Wygoda w połączeniu z minimalistyczną elegancją towarzyszyła Audrey na co dzień. Proste sukienki, pasujące do wszystkiego baleriny, mała ilość dodatków – w postaci kolczyków lub niebanalnego nakrycia głowy, czy też uniwersalne dżinsy, w których grała na gitarze w oknie jednej z nowojorskich kamienic, to kwintesencja pierwszoplanowej postaci adaptacji Trumana Capote’a. Nie można nie wspomnieć o klasycznym beżowym trenczu Burberry, w którym przemoknięta Holly ganiała uciekającego kota, a który prócz skórzanej kurtki, stanowi moje ulubione okrycie wierzchnie.
Inspirujący okazał się także makijaż uroczej Beljgijki. Nie posiadam wprawdzie tak dużych, sarnich oczu jak ona, ale i moje da się ładnie przyozdobić. Mocno podkreślone rzęsy, czarna kreska precyzyjnie namalowana na górnej powiece przy pomocy eyelinera, gruba linia brwi i róż na kościach policzkowych – choć na co dzień stawiam na absolutnie minimalistyczne rozwiązanie w postaci wytuszowanych rzęs, na zestaw, w którym czuję się jak hollywoodzka gwiazda, decyduję się przy okazji wieczornego wyjścia.
Niejednokrotnie słyszałam pytania – co wyjątkowego jest w stylu Audrey Hepburn? Czy naprawdę jest tak zachwycający? Czym się wyróżnia? Usprawiedliwienie dla mojej fascynacji okazuje się banalne – aktorka pokazuje, że noszenie rzeczy, w których czujesz się komfortowo, potrafi zdziałać cuda. To nic, że kolory są stonowane, a kroje proste. Najważniejsze, aby ubranie traktować jako dodatek do postaci, osobowości. Nie każdy musi być kolorowym ptakiem, który umiejętnie połączy paski, groszki, kratkę z tęczą kolorów i nadal będzie wyglądał stylowo i z klasą. Trendy się pojawiają, za chwilę ustępują miejsca nowym. To my decydujemy o tym, jak zaadaptujemy je do naszej garderoby. Możemy też zrezygnować z gonitwy za sezonowymi nowinkami, wykreować własny styl. Moda to indywidualna sprawa każdej osoby i to jest jej najlepsza część. Dzięki szeroko pojętemu eklektyzmowi, możemy wybierać, co chcemy. Ja postawiłam na minimalizm, Audrey i małą czarną, a ty?
Chcesz przeczytać więcej tekstów mojego autorstwa? Znajdziesz je tutaj