Blisko ludziNapisała list pożegnalny do dzieci, ale postanowiła wygrać z rakiem

Napisała list pożegnalny do dzieci, ale postanowiła wygrać z rakiem

Marzena Wróbel to kobieta dzielna i niezłomna. Najpierw pękł jej w głowie tętniak, później straciła wzrok, na koniec usłyszała diagnozę - złośliwy nowotwór trzustki. Napisała list pożegnalny do dzieci, wybrała urnę. Wtedy postanowiła zaplanować życie bez raka. W rozmowie z WP Kobieta opowiedziała o swojej walce o zdrowie.

Marzena Wróbel
Marzena Wróbel
Źródło zdjęć: © mat. prywatne

Justyna Piąsta, WP Kobieta: Kiedy przeczytałam na jednej z grup na Facebooku, że miała pani tętniaka, później straciła wzrok, a następnie zdiagnozowano u pani złośliwy nowotwór trzustki, to złapałam się za głowę, że to wszystko w krótkim czasie spotkało jedną osobę. Od czego się zaczęło?

Marzena Wróbel: Kilka lat temu, pewnej nocy zupełnie niespodziewanie, pękł mi w głowie tętniak. To spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Zemdlałam, mąż się przeraził, zadzwonił na pogotowie, powiedział dyspozytorowi co się stało, jak wyglądam i niedługo później przyjechała po mnie specjalistyczna karetka, która zabrała mnie do szpitala.

Czy przed tym odczuwała pani jakieś dolegliwości, które mogłyby wskazywać, że coś jest nie tak?

Nie, byłam zupełnie nieświadoma. Owszem, coraz częściej bolała mnie głowa, ale w tamtym czasie bardzo dużo pracowałam, przez chwilę na dwa etaty, dużo jeździłam samochodem, potrafiłam spędzać w aucie po 10 godzin dziennie. To było wykańczające i stresujące, ale mimo to ja bardzo lubiłam swoją pracę, więc gdy zaczynała mnie boleć głowa, to po prostu brałam tabletkę i zapominałam o problemie.

Trafiła pani do szpitala, co było dalej?

Byłam tam po 2 w nocy, ale operowali mnie dopiero w dzień, bo nie było na dyżurze żadnego odważnego lekarza, który by się tego podjął. Specjaliści nie dawali mi szans. Dopiero zastępca ordynatora wziął sprawy w swoje ręce. Powiedział, że jeśli mnie nie uratują, to przynajmniej się czegoś nauczą na moim przypadku. Operacja trwała ponad siedem godzin. Przez tydzień byłam w śpiączce, dwukrotnie próbowali mnie wybudzać, ale nie reagowałam. Lekarze powiedzieli mężowi, żeby nie robił sobie nadziei, że może nawet lepiej, jeśli umrę, bo najprawdopodobniej będę rośliną. Zakładali, że mogę mieć duże niedowłady, nie będę mówić, widzieć, słyszeć.

Dla pani męża to musiało być straszne.

Tak, ale on się nie poddawał, nie tracił nadziei. Gdy podjęto trzecią próbę wybudzenia, akurat przyjechał do szpitala. Ocknęłam się, otworzyłam oczy i lekarze pokazali na mojego męża, zapytali, czy wiem, kto to jest. A ja powiedziałam: "No przecież wiem, to mój mąż. Krzysiu, kocham cię”. Wszyscy byli w szoku, powiedzieli, że to jeszcze nic nie znaczy, że trzeba się wstrzymać z radością. Pamiętam i z opowieści męża wiem, że po operacji bardzo dziwnie się zachowywałam, strasznie dużo przeklinałam jak opętana, byłam nieznośna. Miałam też sparaliżowaną prawą część ciała, ale to na szczęście szybko minęło. No i jeszcze zaczęłam widzieć na pomarańczowo, okazało się, że wylew krwi w mózgu był tak ogromny, że dostała się aż do oczu, znalazła się w ciele szklistym.

Nie dawano pani szans, a jednak pani z tego wyszła. Jak zareagowali lekarze?

Pani neurochirurg, która się mną opiekowała, powiedziała, że powinnam iść na klęczkach do Częstochowy, bo to jest cud, że żyję. Po drugie szybko dochodziłam do siebie i w zasadzie teraz nie mam żadnych widocznych powikłań po tętniaku.

Marzena Wróbel po operacji tętniaka
Marzena Wróbel po operacji tętniaka© mat. prywatne

Kiedy wróciła pani do domu?

Wypisano mnie po trzech tygodniach od operacji, ale ja też chciałam wrócić do męża i dzieci, bardzo z nimi tęskniłam. Lekarze uznali, że nie ma zagrożenia życia. Jednak kiedy byłam już w domu, z dnia na dzień było mi coraz gorzej. Zaczynało się moje wodogłowie, które było następstwem tętniaka. To jest taki ból, który w medycynie określa się w skali jako 10 na 10 i jest lekooporny. Nawet morfina nie pomaga. Nie mogłam w nocy spać, byłam na skraju wytrzymałości. To był jeden jedyny raz, kiedy powiedziałam mężowi, żeby mnie dobił, bo ja już nie dam rady. Pewnej nocy zgasło mi światło, straciłam wzrok. Moja siostra Małgosia, której do dziś jestem wdzięczna za pomoc, natychmiast zainterweniowała i zawiozła mnie do szpitala.

Co tam się działo?

Lekarka zrobiła mi punkcję kręgosłupa bez znieczulenia i spuściła 70 ml płynu. Jeśli on nie jest odprowadzany prawidłowo, to miażdży mózg i dochodzi do nieodwracalnych uszkodzeń. Po punkcji trochę odżyłam i wreszcie pierwszy raz od dawna poszłam spać. Miałam wielkie szczęście, że w szpitalu założyli mi zastawkę najwyższej generacji.

Miała pani już zastawkę, ale dalej nic pani nie widziała.

Tak, byłam ślepa, ale szybko chciałam zacząć normalnie funkcjonować, tylko po prostu bez oczu. W ciągu miesiąca nauczyłam się ugotować samodzielnie obiad, sprzątać w domu, zapamiętywałam, gdzie co jest. Błyskawicznie pojawili się u nas ludzie z GOPS-u w Kobierzycach, którzy zaoferowali nam pomoc. Chcieli przystosować nam mieszkanie dla osoby niewidomej, zlikwidować progi, jednak ja się na to nie zgodziłam.

Dlaczego?

Bo ja wiedziałam, że będę widzieć. Wierzyłam w to tak mocno, że nie dopuszczałam do siebie nawet myśli, że już nigdy nie zobaczę mojego męża i dzieci. Powiedziałam pracownikom GOPS-u, że te środki przydadzą się komuś bardziej potrzebującemu, bo ja tak szybko się nie poddam, nie będę do końca życia ślepa. Chciałam jeszcze raz wsiąść za kółko, bo uwielbiam jeździć autem. Dałam sobie rok na odzyskanie wzroku.

U kogo szukała pani pomocy?

Spotykaliśmy się specjalistami, chodziliśmy na konsultacje, ale one były bardzo kosztowne. Przepisywano mi krople, które miały niby zdziałać cuda, jednak nic się nie zmieniało. Przed tętniakiem ja pracowałam, a mąż zajmował się domem. Tak się podzieliliśmy obowiązkami, ponieważ on ma chore nogi z otwartymi owrzodzeniami. Gdy pękł tętniak, przestałam pracować, więc nie zarabiałam. Mąż szybko się zatrudnił, ale i tak nasze oszczędności błyskawicznie zaczęły się kurczyć, bo walka o moje oczy pochłaniała wszystkie pieniędze. Wtedy też pierwszy raz przyszła do nas pomoc finansowa od lokalnej społeczności. Niezwykle pomogła nam szkoła podstawowa w Pustkowie Wilczkowskim i Ochotnicza Straż Pożarna stamtąd. Ludzie dobrej woli, z wielkimi sercami, im też zawdzięczam życie, bo czułam, że nie jestem z tym sama. Dzięki wsparciu mąż poruszył niebo i ziemię, poszukując lekarza, który uratuje mój wzrok. Aż w końcu znalazł. Na naszej drodze stanęła dr Oficjalska-Młyńczak, która podjęła się operacji oczu.

Jakie to było uczucie, gdy po pół roku, wreszcie coś pani zobaczyła?

To był dla mnie szok. Gdy zobaczyłam moje dzieci, nie mogłam uwierzyć, że tak im się buzie zmieniły, że są wyżsi, mieli za krótkie rękawy. Co zabawne, gdy wróciłam do domu, to pierwsze, co zobaczyłam, to kurz na meblach. Śmiałam się, że przez tyle czasu mój mąż go nie widział, a ja od razu dostrzegłam.

Marzena Wróbel
Marzena Wróbel© mat. prywatne

Potem miała pani operację na prawe oko?

Tak, na kolejną operację miałam czekać półtora miesiąca, żeby dać czas na wygojenie się pierwszej rany. Ale moje oko wygoiło się w trzy tygodnie, więc pani doktor szybciej podjęła się drugiej operacji. Dziś widzę już dobrze, choć moje oczy są trochę słabsze, niż wcześniej.

No właśnie, bo przecież to nie był koniec problemów zdrowotnych.

Tak, jeszcze przed tętniakiem, lekarze podczas badań kontrolnych widzieli w trzustce niepokojące zmiany. I kiedy tak diagnozowałam się na inne schorzenia, temat trzustki powrócił. Miałam rezonans, tomograf, biopsję. Wreszcie przyszła pierwsza diagnoza: Lity pseudobrodawkowy nowotwór trzustki, bardzo złośliwy. Myślałam, że to żart, że to nie jest możliwe. Nie mieliśmy już żadnych oszczędności, nie było nas stać na leczenie. Chciałam się położyć i czekać na śmierć. Po raz kolejny, nie wiem już który, mój mąż stanął na wysokości zadania. Założył zbiórkę, którą udostępnił wśród naszych znajomych. W ciągu kilku minut mieliśmy ponad 3 tys. złotych tylko od naszych najbliższych. Każdy grosz wydawaliśmy na walkę z rakiem, kolejny raz na badania, konsultacje w całej Polsce.

Miała pani takie poczucie, że to już za dużo, że nie da pani rady z kolejną chorobą?

Ja się po prostu załamałam. To były początki depresji. Równolegle z diagnozowaniem nowotworu, wciąż odwiedzały nas panie z GOPS-u, sprawdzały, jak sobie radzimy. Widziały, że mamy łazienkę w opłakanym stanie. Znalazły prywatne osoby, które przyjechały do nas do domu i zadeklarowały, że nam ją wyremontują. Mówię o tym dlatego, że ten remont wyciągnął mnie z depresji. Miałam wtedy już bardzo silne bóle, guz na trzustce był duży, byłam w złym stanie fizycznym i psychicznym. I wtedy pojawił się pan Grzegorz Rydzyński. Wszedł z ekipą do naszego mieszkania i po prostu złapał mnie, w cudzysłowie, za fraki. Nie pozwalali mi myśleć o nowotworze, mobilizowali, żebym wstała z łóżka i pojechała wybierać kafle. Kiedy ten remont się skończył ja już byłam silniejsza psychicznie, ale z drugiej strony czekałam na operację. Zaczęłam się żegnać ze światem.

W jaki sposób?

Napisałam dzieciom listy na przyszłość, na komunię, osiemnastkę. Tuż przed operacją nagrałam krótki film pożegnalny. Miałam zaplanowany swój pogrzeb. Ustaliłam z mężem, że mnie skremują, a na ostatnim pożegnaniu nie będzie dzieci, żeby nie zapamiętały mamy takiej zimnej, sztywnej, która się nie odzywa i nie przytula. Wybrałam urnę. Ułożyłam sobie w głowie, jak będzie wyglądać moja śmierć, a potem postanowiłam to wszystko oddzielić grubą kreską i zaplanowałam życie bez raka. 

Pomyślałam, że chcę żyć pełnią życia do ostatniej chwili. Codziennie miałam pełny makijaż, uśmiechałam się, chwilę popłakałam, a potem ocierałam łzy i jechałam po dzieci do szkoły. Skoro jeszcze żyłam, to nie chciałam umierać psychicznie. Nie chciałam oddać nowotworowi więcej, niż muszę. Dzień przed operacją poszłam z dziećmi do kina i na lody. Jak gdyby nigdy nic. Zawsze, gdy szłam do szpitala, pokazywałam im na palcach, za ile dni mama wróci do domu. Tym razem też to zrobiłam.

I ile pokazała pani palców?

Siedem. Wyszłam ze szpitala już po sześciu dniach. Czekałam na kontrolę trzy tygodnie. Kiedy otrzymaliśmy wyniki histopatologii, czułam, że to tylko formalność. Lekarze to potwierdzili. Będę jeszcze żyć.

W jakim momencie jest pani teraz?

Teraz mamy wszędzie zaległe kontrole, bo szczególnie w czasie pandemii trudno się umówić do tylu specjalistów, u których muszę się przebadać. Muszę się spotkać m.in. z onkologiem, neurologiem, neurochirurgiem, okulistą, internistą. Poza tym nie stać nas na wszystkie wizyty i badania, bo to są bardzo duże koszty. Mamy też komorników, bo wszystkie pieniądze, które zarobiliśmy lub uzbieraliśmy, przeznaczaliśmy na leczenie. Nie chcieliśmy funduszami ze zbiórek spłacać kredytu, więc zaległości narastały. Jeśli chodzi o zdrowie, to czuję się dobrze, ale często tracę przytomność, mam zawroty głowy, nie mam orientacji przestrzennej. Potrzebuję też okularów, bo oczy słabną.

Myśli pani, że czuwał nad panią jakiś anioł stróż?

Tak, chyba nawet dwóch. Mam córkę tam na górze, dwuipółletnią, którą urodziłam, gdy miałam 17 lat. Śmierć Wiktorii była dla mnie strasznym ciosem, miałam myśli samobójcze. Było we mnie ogromne poczucie niesprawiedliwości, że Bóg odebrał mi dziecko, które tak kochałam. Myślę, że ona nade mną czuwała.

A drugi anioł to mama mojego męża, zmarła wiele lat temu. Mąż dał mi kiedyś jej medalik z Maryją, to była jedyna pamiątka, jaką po niej miał. Długo go nosiłam, ale się zerwał. Jakiś czas później zaniosłam do naprawy i o nim zapomniałam. Tydzień przed pęknięciem tętniaka, znów go założyłam. Czuję, że teściowa też się mną opiekowała przez ten cały czas.

Robi pani plany na przyszłość?

Nie, nie robię, ale mam jedno marzenie, a właściwie taką wizję mojej przyszłości. Jestem na słonecznej werandzie naszego domu. Mąż ma już siwe włosy i brodę, siedzi na fotelu, czyta na głos książkę. Uwielbiam go słuchać, bo ma głos jak Krystyna Czubówna. A ja siedzę na podłodze i opieram moją głowę o jego kolana. Obok są nasze dzieci, już dorosłe...

Osoby, które chciałyby pomóc pani Marzenie Wróbel, mogą odwiedzić stronę zbiórki na pomagam.pl LINK: TUTAJ

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (50)