Niech lecą talerze. Program Gessler lubimy, bo możemy popatrzeć, jakimi Polacy są chamami
W ostatnim odcinku "Kuchennych rewolucji" Gessler rozstawiła ludzi po kątach, wyśmiała menu, żeby koniec końców uratować restaurację. W bonusie uratowała i małżeństwo właścicieli. Już od dawna to nie kulinaria, ale chęć oglądania patologicznych relacji międzyludzkich napędza oglądalność programu.
Magda Gessler to herod-baba. Zaś herod-baba to ktoś, kim każda Polka trochę chciałaby być, a trochę się boi. Bycie taką babą nie jest bowiem ani szczególnie proste, ani przyjemne. Kobiety szepczą po kątach. Mężczyźni typu alfa, beta, a nawet omega, najpierw wygrażają, że "nie z nimi te numery", aby koniec końców uznać przeciwnika lub odejść, nomen omen, jak niepyszni.
Herod-baba nie przebiera w słowach. Przekleństwa latają z podobną częstotliwością, co talerze. Przeważnie ma szczęście do godnych przeciwników. Małomiasteczkowe wygi, z którymi nie ma się co przesadnie macać, celem zdefiniowania relacji na czas trwania programu. Ludzi pasywno-agresywnych, posługujących się dziwnymi idiolektami, w których "walić kogoś na siano" to "oszukiwać na pieniądze", a zastrzeżenia, co do ostrości potraw wyraża się uwagami z rodzaju: "przecież to dupę rozwali". Gessler wchodzi w tę konwencję bez problemu. Nie jest typową, TVN-owską pańcią comme il fault, mającą z tyłu głowy jak kobiety nie mówią i jak się nie zachowują.
Można by postawić tezę, że właśnie na obnażenie patologicznych relacji panujących w mikrospołecznościach pracowniczych czekamy najbardziej. Bo ile można oglądać przemianę pałacowych wnętrz restauracji Wenecja w naleśnikarnię. Albo odkrywać, że najlepszą pomidorową robi nie kucharz-kogucik, ale skromna pani Henia, dotychczas pracująca na zmywaku.
Gastronomiczne lekcje też wszyscy zdążyliśmy odrobić. "Taniec z gwiazdami" nauczył nas, który to fokstrot, a która rumba. Magda Gessler - że menu oferujące kilkadziesiąt pozycji nie zwiastuje świeżych produktów oraz, że maggi to nie magiczna przyprawa, ale proteza (i to raczej taka przedpotopowa) umiejętności kulinarnych.
Na polu walki o widza po 8 latach został dokumentalny serial obyczajowy, ze zwrotami akcji, których nie wymyśliłby najkreatywniejszy scenarzysta "Trudnych spraw". Choćby ostatni odcinek. Restauracja Helios podupada, pracownicy bez nadzoru robią, co chcą. Tymczasem właściciele znajdują wymówkę za wymówką, żeby nie pojawiać się w lokalu. Wtem Magda Gessler odkrywa, że pan Piotr zdradził panią Dorotę, a ich związek przeżywa kryzys. Taka drobna przepierka małżeńskich brudów na wizji.
W innym odcinku Gessler odkryła, że pracownicy kuchni zarabiali po 700 zł. Właściwie co kilka tygodni pojawia się motywy chorych relacji na linii rodzic-dziecko (częściej: matka-syn). 30-latkowie, którzy nie są w stanie odciąć pępowiny, umacnianej dodatkowo przez zasobne konto rodzica (i tę nieszczęsną knajpę oczywiście). Słowem polsatowska "Interwencja" skrzyżowana z obwoźną kozetką.
Być może widzowie oglądają "Kuchenne rewolucje", żeby sobie ulżyć. Przeżyć ponowoczesne katharsis, takie tam szybkie wzruszonko skrojone na 45 minut (z reklamami). To już nie dylematy moralne "czy pochować brata, mimo że król Teb zakazał", ale proste problemy prostych ludzi – dlaczego piekarnik taki czarny, a flaczki takie mrożone.
Z drugiej strony "Kuchenne rewolucje" to ludzka twarz telewizji. Ile tak naprawdę jest "chamstwa" i "patologii" w wulgarnym słowniku Magdy Gessler i bohaterów programu? Żyjemy w czasach, w których nawet językoznawcy uznają, że przekleństwa są naturalnym sposobem ekspresji, a nie jakimiś tam "wyrazami, które damie nie przystoją". W moim odczuciu na niższych uczuciach żerują już prowadzący programów śniadaniowych, którzy rozmawiają o stylizacjach wiosennych, żeby kwadrans później wypytywać matki, której dziecko umiera: "Co czuła, gdy się dowiedziała".
Magda Gessler gromadzi od 17 sezonów ludzi przed telewizorami jeszcze z jednego powodu. I nie mam zamiaru prawić tu komunałów, jaką to jest "osobowością telewizyjną" (cokolwiek to znaczy).
Reprezentuje szczególnie nęcącą w Polsce dżdżu i wielkiej płyty figurę swojską, a w tym samym czasie egzotyczną. Oto dziewczyna, która dorastała na Kubie, studiowała malarstwo w Madrycie, ma korzenie włoskie i rosyjskie, a do chrztu podawał ją nie kto inny jak Ryszard Kapuściński, rusza w Polskę. Ze swoimi kolorowymi sukienkami, szalami i tendencją do nieowijania w bawełnę wydaje się przybyszką z innego świata, ale taką, która doskonale rozumie ludzi i ich problemy. Jak rodzaj prymitywnego bóstwa budzi lęk i respekt. Pracownicy przemykają się po kątach, żeby koniec końców przystać na jej zasady. Wówczas bóstwo okazuje się łagodne i dobre. Odbywa się rytualna uczta.
Magda Gessler jest egzotyczna, a jednocześnie bardzo "nasza", nie szukając daleko porównań - jak ten kotlet schabowy po parysku, który pojawił się w ostatnim odcinku. Funkcjonuje w zbiorowej wyobraźni na podobnej zasadzie, co Violetta Villas. Kobieta z innego świata, którą, nie wiadomo w jakich kategoriach umieścić, z tymi jej kapeluszami, piórami i włosami. Jednocześnie wzrusza, bawi i budzi podziw. Do tego przeczuwamy, że to wyfiokowane indywiduum w głębi duszy to Czesława Cieślak. Swojska egzotyka to sprawdzony patent na zrobienie kariery w polskim showbiznesie, na tej pozornej opozycji opierał się wszak wizerunek Tercetu Egzotycznego czy Michała Wiśniewskiego.
"Kuchenne Rewolucje" są fenomenem kulturowym i społecznym, o którym z powodzeniem można by napisać pracę naukową. Twórcy programu są kronikarzami naszych złych gustów, sekretnych tęsknot (Paryż w Koninie, Santorini we Włocławku), a ostatnio głównie problemów z komunikacją (Polacy o uczuciach i pieniądzach na trzeźwo nie rozmawiają, a jeśli już to z gulą w gardle).
Gessler spopularyzowała jadanie na mieście, przekonując, że nie jest to wcale rozrywka dla wybranych. Ciągle potrzebujemy jej, jako instruktorki mówienia bez ogródek "syf, malaria". I niekoniecznie musi się to tyczyć tego, co na talerzu.