Plakaty "Żryj" wywołały sporo emocji. "Jako grubas, nie rozumiem, w czym ma mi pomóc ta kampania"
Od niedawna wiaty przystankowe w polskich miastach straszą nową kampanią społeczną. Czekam rano na autobus, a tam nachalna, żarząca się reklama krzyczy: “Żryj!”. To jasne, że kampania oburza mnie dlatego, że jest skierowana do takich osób jak ja. Jestem gruba.
12.01.2019 | aktual.: 12.01.2019 18:26
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Litera “r” jest, rzecz jasna, dramatycznie przekreślona, żeby wszyscy załapali, że żarcie i życie to przeciwstawne zjawiska. Uciekam na drugą stronę przystanku, a tam jeszcze bardziej złowrogi komunikat: Polska to żywieniowy “czarny punkt”, w którym 36,6% osób zmaga się z nadwagą, a 16,7% – z otyłością. Na plakacie, który stylistyką nawiązuje do drogowych znaków ostrzegawczych, widnieją też domniemani sprawcy tej epidemii – hamburger i napój gazowany. Plakatów jest więcej, ale wszystkie uderzają w tę samą nutę. Jeśli nie grubas, który wylewa się z krzesła, to kiełbacha ucharakteryzowana na dynamit. Z podpisu dowiaduję się, że to zwycięskie prace w konkursie “Jedz ostrożnie – promocja zdrowego odżywiania i jego społecznego znaczenia”, organizowanego przez AMS. Wybucham gorzkim śmiechem, bo nie widzę tu żadnego prozdrowotnego przekazu, tylko oklepane szczucie sadłem i fast foodem.
To jasne, że kampania oburza mnie dlatego, że jest skierowana do takich osób jak ja. Jestem gruba. Zdarzyło mi się zaklinować między podłokietnikami, frytki też parę razy w życiu jadłam, colę piłam. Niby wszystko się zgadza – te plakaty są o mnie i do mnie. Problem w tym, że nie jestem ponurą statystyką, tylko człowiekiem z krwi i kości.
Moja otyłość, jak to w życiu bywa, ma złożoną genezę. Moje nawyki żywieniowe też trudno zamknąć w jednym “szokującym” obrazku. Leczę się na insulinooporoność. Na co dzień nie jem cukru ani produktów pochodzenia zwierzęcego, ale jak dojedzie mnie stres lub dopadnie słabość – rzucam się na chipsy. Od zawsze miałam skomplikowaną relację z jedzeniem. Wcześnie nauczyłam się klinować emocje zawartością lodówki. Żucie i połykanie było dla mnie jak narkotyk, więc żułam i połykałam, co popadnie – czasem czekoladę, czasem słupki z marchewki. Potrzeba było psychoterapii, żebym rozpoznała u siebie uzależnienie od jedzenia, ale “zaburzenia odżywiania” to nie jedyna odpowiedź na pytanie o przyczyny mojej otyłości.
Jestem gruba, bo moja rodzina od pokoleń zmaga się z nadwagą. Bo byłam wiecznie przekarmianym niemowlakiem. Bo w dzieciństwie nauczyłam się połykać bez gryzienia, żeby szybciej uciec od kłótni przy stole. Bo jako nastolatka wpadłam w sidła toksycznej kultury odchudzania i rozwaliłam sobie metabolizm morderczymi głodówkami i dietami-cud. Bo na studiach jadłam wtedy, kiedy miałam czas - czyli albo w nocy, albo wcale. Bo był taki moment kiedy zwyczajnie nie było mnie stać na świeży szpinak, a na pizzę z mrożonki – tak (czy możemy wreszcie porozmawiać o tym, że śmieciowe żarcie jest tańsze niż barszcz, a dieta złożona z jarmużu, awokado i spiruliny na serio sporo kosztuje?) Bo jedyna aktywność fizyczna, na którą mam czas to jazda rowerem przez smog do pracy.
Bo w tej pracy przez osiem godzin zalegam za biurkiem i wstaję tylko po – no właśnie - przekąski. Jestem gruba z tysiąca powodów, ale żadnym z nich nie jest słabość do kotleta uwięzionego w bułce. Czy jestem wyjątkiem? Oczywiście, że nie. Jestem regułą. Naprawdę nie trzeba badać dziesiątek życiorysów, żeby dojść do wniosku, że otyłość nigdy nie ma jednej prostej przyczyny. Twórcy kampanii “Jedz ostrożnie” zdają się tego nie wiedzieć. A może wiedzą, ale nie chcą z tej wiedzy skorzystać? Koniec końców, “szereg czynników” brzmi nudno i mało chwytliwie – nie da się tego sprzedać. O wiele łatwiej szydzi się z obżarstwa i niepohamowanego apetytu.
Jako grubas, nie rozumiem w czym ma mi pomóc ta kampania. Nie potrzebuję podświetlanych plakatów, żeby wiedzieć, że tłuściochom czasami trudniej się żyje. Naprawdę nie trzeba mnie oświecać, że fast foody są niezdrowe, bo jest w tym taki sam ładunek eureki, co w stwierdzeniu, że ziemia jest okrągła. Nie wątpię, że autorzy “Jedz ostrożnie” mieli dobre intencje, ale skończyło się na bezmyślnym umacnianiu stereotypów. Osoby otyłe od zawsze funkcjonują w publicznej wyobraźni jako patologiczne łasuchy, które nie potrafią się opanować i nażerają się jak prosiaki, a jednocześnie jako nieuki i ignoranci, którzy nigdy nie słyszeli o cholesterolu i zastępują wodę ulepkiem z bąbelkami, bo myślą, że na jedno wychodzi. Kampania AMS nie tylko nie robi nic, żeby zmienić tę problematyczną wizję otyłości, ale też bezmyślnie dokłada do niej swoją cegiełkę.
Organizatorzy konkursu jasno określają swoje cele. Mają nadzieję, że te “mocne” prace uświadomią nam “wartość zdrowego odżywiania, a być może także zainspirują do rewolucyjnej zmiany naszych kulinarnych przyzwyczajeń”. Stoję więc na tym przystanku i zastanawiam się, dlaczego z plakatu spogląda na mnie groźnie wyszczerzony hamburger, a nie, na przykład, rozpromieniony brokuł albo radosna szklanka wody mineralnej. Mogło być prozdrowotnie i pozytywnie, a wyszło jak wyszło. Niezależnie od zamysłu twórców, kampania “Jedz ostrożnie” skutecznie uczy tylko jednej rzeczy – że granica między promowaniem zdrowia a demonizowaniem otyłości jest naprawdę subtelna. Na przyszłość warto się jej jednak nauczyć, bo w strachu i wstydzie, który czuje otyły odbiorca kampanii, patrząc na te okropne plakaty naprawdę nie ma nic inspirującego.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl