Polaki-cebulaki kontra jaśniepaństwo. Wakacyjne obrzydzenia nad polskim morzem
Zdejmowanie butów w pociągu, tanie, śmierdzące jedzenie na plaży i sikanie na wydmy. Wraca koszmar Polaków na wakacjach. Wraca, bo w Polsce są dwa wakacyjne światy: Polaków-cebulaków i jaśniepaństwa.
Asystowałem ostatnio przyjaciółce w pakowaniu na wakacje z dziećmi. Wyjeżdżała z teściami i miała do bagażnika dopakować tylko "kilka rzeczy", które u nich się nie zmieszczą. Pakowała więc kolejno: zestaw drucianych wieszaków z pralni, skrzynkę słoików z zupami, termowentylator, suszarkę do bielizny, trochę naczyń i, oczywiście, pościel. W pierwszej chwili pomyślałem o arystokratycznych wyjazdach "do wód", na które przedwojenny inteligent wyprawiał się spakowany w dwadzieścia siedem skrzyń.
Wczasy w Jugosławii, PRL, rok 2018
Ale po przemyśleniu stwierdziłem co innego: Polak dziś ciągle jeździ na wakacje tak, jak przyzwyczaił się jeździć maluchem do Jugosławii w siedemdziesiątym szóstym, a wszystkie nasze nawyki to odzwierciedlenie tamtych żmudnych przygotowań: żeby się tym kaszlakiem zbytnio nie umordować i żeby w miarę możliwości mało mieć do czynienia z pieniędzmi. Bo kwoty wydatków wakacyjnych są z punktu widzenia codziennych zarobków tak abstrakcyjne, że same pieniądze wydają się czymś innym. Trzeba jeść własne jedzenie i spać w samochodzie na parkingu. Tak właśnie było.
Wszystko, czego tak nienawidzimy w tym osławionym "Polactwie na wakacjach", pokazuje, że nic się nie zmieniło. Weźmy choćby samą podróż. Kolejki do McDonaldów przy przelotówkach: wepchnąć dzieciakowi hamburgera, kupić plastikową zabawkę, żeby się zamknął i nie jęczał, wysikać, kiedy potrzeba. A może wybieramy sieciowe żarłodajnie – jak niżej podpisany – bo międzynarodowe standardy obsługi McDonalda gwarantują nam, że przynajmniej znajdzie się tu kibel i będzie on czysty, a nie – jak na niektórych stacjach benzynowych i w wielu przydrożnych knajpkach – będzie pokrytym fekaliami wychodkiem? Że stoliki są przecierane na tyle często, żeby nie kleić się do wszystkiego, jak ceraty w barach "prywatnej inicjatywy". To się własnie nazywa "międzynarodowymi standardami". Żeby je mieć, musimy je importować.
Podróż samochodem to akurat doskonała okazja, żeby zjeść własną wałówkę. Byłoby to całkiem przyjemne: pieczony kurczak na zimno, świeże pieczywo, opłukane i wygodnie pokrojone w słupki ogórki, do tego koktajlowe pomidorki. Byłoby świetnie, gdyby w Polsce stoliki dostępne za darmo dla podróżnych były zlokalizowane na leśnych parkingach, jak to jest w innych krajach. Niestety, punkt wypoczynku dla podróżnych to niemal bez wyjątku smutna scenka: jeden stolik w pełnym słońcu w kałuży asfaltu, którą nazywamy szumnie "miejscem obsługi podróżnych". Jak podróżni za biedni na przydrożną restaurację, niech biorą co jest i nie marudzą.
Na drogę – jajko na twardo
Przesiadamy się więc do pociągu. Tu festiwal cebulactwa podróżnego trwa w najlepsze. Supernowoczesnym pendolino, które PKP kupiło kilka lat temu za kwotę przekraczającą miliard złotych, jeździmy tak, jak jeździło się pociągami w czterdziestym ósmym: ktoś wiózł kurę na targ, ktoś pierwszy raz jechał do miasta, w toaletach były instrukcje obsługi, bo spuszczanie wody było na wsiach Ściany Wschodniej nowinką, którą znano co najwyżej ze słyszenia.
To samo jest dziś. W pociągu najważniejsze, to się umościć, jakby podróż miała trwać dwie doby, a w transporcie priorytetem było zachowanie ciepła. Słowem, jakby pendolino to nie był klimatyzowany pociąg z rozkładanymi fotelami, indywidualnymi stolikami i warsem w każdym składzie, ale wagon towarowy, w pośpiechu zaadaptowany na osobowy, ogrzewany wyłącznie śmierdzącym oddechem, a chłodzony tylko pędem powietrza przez szczeliny desek.
Dochodzi też kwestia wałówki. Niby w każdym nowoczesnym pociągu można zjeść posiłek w wagonie restauracyjnym albo barowym. Ale jedzenie takie kosztuje przecież niezwykłe pieniądze – do 30 złotych, jeśli ktoś zażyczy sobie schabowego. W podróż masowo więc zabieramy tzw. suchy prowiant, który zazwyczaj nie ma w sobie nic suchego. A więc: jajeczko na twardo? Proszę bardzo! Nie wiem co prawda, czemu akurat ten przysmak stał się symbolem obciachu i sprawiania niedogodności współpasażerom, skoro znacznie mocniejszy aromat roztacza choćby przywędzona czosnkowa kiełbasa.
Ruszyłem więc tym tropem. Nie trzeba było daleko szukać: szybkie pytanie do redakcyjnych koleżanek i kolegów wywołało lawinę historii. Zdjęcia bosych stóp i aromatycznych posiłków w pociągach nadchodziły w takim tempie, że trudno było nadążyć. W pewnym momencie trzeba było powiedzieć STOP: nie przychodźcie już do mnie z niczym, co nie może przebić bigosu w chlebie, wniesionego do pendolino w folii - zdjęcia nadesłanego przez redakcyjną koleżankę.
Z drugiej strony, kto nie jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem. Osiemnaście złotych za śniadaniową przekąskę to oczywiście nie tak drogo w stosunku do cen restauracyjnych. Ale tym, czym Wars wita nas, jest pozycja o nazwie "grillowany ser góralski". To zdjęcie pochodzi akurat z moich zasobów: pozycja z nowego menu Warsu, choć to ser, wygląda, jakby ktoś "po wojskowemu" obrał ziemniaki w kostkę, wymoczył w zimnej fryturze i położył na talerzu. Smakuje niewiele lepiej. W tej sytuacji człowiek marzy o kanapce z zimnym schabowym, którą mama spakowałaby mu w alufolię na drogę.
Kwatery prywatne. W garażu
Wysiadamy więc z pociągu. Czas na zameldowanie w hotelu. Przepraszam, pensjonacie – hotele to nie dla nas. Hotel za weekend kosztuje tyle, ile przeciętny Polak ma do wydania na całe wczasy. Stąd pensjonaty, "kwatery prywatne", typowe architektoniczne pudełka z każdym pokojem, kuchenką, garażem i przybudówką – zaadaptowanymi na potrzeby pomieszczenia turystów przez te kilka tygodni sezonu. Potrzebny będzie dach nad głową, jeśli trzeba w nich będzie przeczekiwać cztery dni deszczu, ale przy tej wilgotności, która nastanie w porze sierpniowych monsunów, przydadzą się właśnie wszystkie te jugosłowiańskie patenty, które powinniśmy dawno mieć z głowy: coś do podgrzania pomieszczenia, co je przy okazji osuszy. Jeśli powietrze stanie się bardziej suche, uda się wysuszyć pranie, którego zrobienie było koniecznością. Wałówka, bo w porze obiadowej dwie smętne knajpki w miasteczku ("obiady domowe, pizza włoska i tradycyjna") nie wyrabiają z popytem i nie nadążają zmieniać oleju do frytek.
Więc w zamian: własna patelnia, własny smalec, własny schabowy. Grill tylko jeśli nie pada, to zawsze jakieś wakacyjne rozwiązanie. Oczywiście grill węglowy uwędzi po równo wszystkich wczasowiczów, ale nie ma to znaczenia, bo wszyscy po równo grillują. Przyda się też na wakacje przyjechać z własną kołdrą, bo w zbieranych naprędce z darów dla powodzian kocach siedzi Bóg wie jaki syf, a w śpiworze to nie wczasy, tylko jakiś obóz wędrowny.
Plażowy instynkt posiadania
Po rozpakowaniu w hotelu jednak od razu na plażę, żeby nie tracić ani jednego dnia z krótkiego i drogiego urlopu. Na plaży – stara śpiewka. O parawanach nie warto nawet przypominać: komentowanie ich to ulubiona dziennikarska zabawa ubiegłego roku. "Parawaning". Skomplikowane układy obozowisk na plaży we Władysławowie to jedyna zbudowana przez człowieka konstrukcja widoczna z kosmosu. Świetnie grę o plażowy teren podjęła niszowa firma odzieżowa Pan Tu Nie Stał, wypuszczając ręcznik plażowy ze stylizowanym napisem "zajęte". Bo przestrzeń publiczna w Polsce nie jest po to, żebyśmy korzystali z niej wszyscy. Jest po to, żeby każdy wyrwał trochę dla siebie, zachomikował jak chytra baba z Radomia. Albo, jak w znanym przepisie Andrzeja Mleczki, na bułkę po polsku: kupić ładną bułkę i szybko wpieprzyć, zanim ktoś nam zabierze.
Ale zajmowanie miejsca na samo leżenie to mały pikuś. Gorzej jest, jeśli trzeba wykonywać jakieś czynności: poruszać się, zjeść, a co gorsza, czasem, skorzystać z toalety. Ostatnio w sezonie nad Bałtykiem spędziłem nieszczęśliwie tylko 24 godziny, bo trafiłem do miejscowości, którą uważam za jedną z najbrzydszych w pasie nadmorskim.
W tej miejscowości w pobliżu plaży jest jedna ogólnodostępna (celowo nie piszę: publiczna) toaleta. Na fotokomórkę – z napisem na drzwiach, że każdy kto przechodzi, płaci dwa pięćdziesiąt. Nie, jak mawiali studenci na Mazurach, "dwójka za dwójkę", ale dwa złote pięćdziesiąt groszy za wejście do toalety, niezależnie od intencji. Pomóc zrobić siusiu dwuletniemu dziecku – to razem piątka. Gdzieniegdzie taniej napełnić kiszki, niż nad morzem je opróżnić.
I tu wchodzi fala hejtu, bo Polacy nagminnie zostawiają kwiatki papieru toaletowego na wydmach (razem z niemiłą niespodzianką, którą te kwiatki maskują). Kiedy dwa lata temu wprowadzono 500+, niektórzy rzucili się na najprostsze wytłumaczenie: cebulacy na socjalu hurtowo ruszyli na plażę bez zaplecza kulturowego, które by im pozwalało wiedzieć, gdzie się robi kupę. I komentarz ten, zupełnie przypadkiem, trafił w sedno problemu:
Nienawidzimy biednych, bo są biedni.
Cała ta szpetota przestrzeni publicznej, szpetota wizualna, dźwiękowa, zapachowa, smród grilla, głośniczki na bluetooth albo umcy-umcy puszczane z głośników auta zaparkowanego tuż koło miejsca ogniska, migające automaty do pożerania monet, muszelki na Krupówkach i kopie Krupówek w drodze na plażę – wszystko to dlatego, że te publiczne plaże to miejsca, które dla wielu – jeśli nie większości – Polaków są jedynym dostępnym wakacyjnym światem. A dla ich krytyków - tylko budzącym grozę obrazkiem, który czasem podglądamy przez płot. Krytycy zaszczycają plażę we Władysławowie jedynie krytyką, nigdy obecnością.
Zdejmowanie butów w pociągu, śmierdzenie ludziom kiełbasą tuż obok nosa, grill na plaży, kebab i muzyczka z głośników – wszystko to grzechy cebulactwa. Ale zamiast spróbować z tym cebulactwem się pogodzić – inni Polacy, jaśniepaństwo, potrafią je tylko sfotografować, wrzucić na fejsa i pojechać dalej. Spotykają się jedni z drugimi tylko w pociągach i tanich liniach lotniczych – nie mają wspólnych plaż, bo dla jaśniepaństwa są plaże hotelowe, zamknięte, z estetycznym pomostem do toalety, prysznicem do opłukania nóg z piasku i zadbanymi leżakami, wszystkimi w granatowo-białe pasy. Mają swoje restauracje, gdzie "schabowego jak u mamy" ani "pizzy włoskiej i tradycyjnej" nie uświadczysz, i swoje nawyki jedzenia. Mają swoje zejścia na plażę, bez "Krupówek", bo zlokalizowane w pobliżu małych hotelików, a nie centrów obsługi masowego turysty.
Polak cebulak istnieje. Ale gębę potwora przyprawili mu właśnie jaśniepaństwo.
Wciąż masz w nosie zapach jałowcowej w TLK? A może plażowicze podeptali ci stopwy w darłowie? Koniecznie pisz do nas na dziejesie.wp.pl