Prekursorka polskiego pato influencingu gwiazdą imprezy. Nastolatki przyszły ze zgodami od rodziców
"Pała! Pała! Pała!" – skanduje pod DJ-ką tłum spoconych licealistów. Nie chodzi im o jedynkę w dzienniku, ale o penisa. W ten sposób wywołują na scenę gwiazdę wieczoru. Napis "pała" to jej najnowszy tatuaż.
Oprócz niego Marta Linkiewicz ma na ciele jeszcze kilka innych, ważnych dla siebie słów: "ssij", "fuck off", "spier...aj", "pato influencer" i "fejm doj...ny".
Ten ostatni bon mot pokolenie "Z" rozpoznaje z równą łatwością, co ich rodzice "Marian, tu jest jakby luksusowo" albo "Czy panowie muszą tak napier...ać od bladego świtu?". Tyle że "fejm doj...ny" pochodzi nie z kultowego filmu, ale filmiku.
Autorką – i filmiku i cytatu - jest Marta Linkiewicz. Impreza z jej udziałem do jednego z warszawskich klubów ściąga tłum nastolatków.
Wśród nich jestem i ja. Obawiam się, że będę się wyróżniała, ale nic bardziej mylnego. Dziewczyny są tak wymalowane, że w klubowym oświetleniu różnica wieku między nami nie jest wcale taka oczywista. Młodziej wyglądają ich koledzy. Brak zarostu, trądzik, nieporadne ruchy.
Że to impreza dla nastolatków, widać po butach – zagęszczenie trampek, adidasów i białych podeszw jest tu, jak na warszawski klub, nieprawdopodobnie wysokie. Patrząc pod nogi, można pomyśleć, że to dyskoteka w sali gimnastycznej.
Złe złego początki
Marta Linkiewicz "doje..ła sobie fejmu" trzy lata temu. Nagrała filmik, w którym opowiedziała, jak po koncercie hip-hopowego zespołu Rae Sremmurd razem z koleżanką wsiadły do autobusu muzyków. Z tego samego nagrania pochodzi jeszcze jeden kultowy cytat Marty.
"Z tym się jeb...m, z tym się jeb...m, a temu ciągnęłam" - mówiła z dumą, wskazując twarze czarnoskórych raperów.
Nagranie szybko stało się viralem, a Linkiewicz "gwiazdą" polskiego Snapchata. To nie były jeszcze czasy, w których ktokolwiek używał terminu "pato influencer" albo zastanawiał się nad tym zjawiskiem. Martą zainteresowały się wówczas wyłącznie portale plotkarskie, przeważnie oceniając jej wybryk jako pięć minut popularności.
Sława Linkiewicz przetrwała znacznie dłużej niż pięć minut, a Marta zamiast chować głowę w piasek, zaczęła dopracowywać postać, którą jest dziś w social mediach. Wulgarną, useksualnioną, ale i otaczającą się atrybutami Na Instagramie obserwuje ją 480 tysięcy osób. Więcej niż Joannę Kulig, Honoratę Skarbek czy Maję Sablewską. I to mimo że Marta nie pojawia się w mediach tradycyjnych. Pojawia się natomiast na imprezach jako gwiazda wieczoru.
Walę drinki z Martą
W sobotni wieczór czekam z tłumem licealistów pod klubem. Pokazują sobie wejściówki. Zdjęcie Marty w topie z siatki i napis: "Walentynki z Martą Linkiewicz". Na Facebooku wydarzenie nazywało się nieco inaczej – zamiast Walentynki – Walędrinki.
Bilety przed imprezą można było kupić taniej od promotorów i promotorek – licealistów, którzy rozprowadzają je wśród znajomych i zapewniają o świetnej zabawie.
Organizatorem są "Licealne melanże" – ni to agencja eventowa, ni pośrednik handlowy zdejmujący odpowiedzialność z właścicieli klubów. Próżno szukać strony internetowej z ich ofertą, podobnie jak kontaktu telefonicznego czy nazwiska któregokolwiek z organizatorów.
Licealne melanże mają za to fanpage na Facebooku, na którym ogłaszają kolejne imprezy. Na początku lutego organizowali "Prestiżowe zakończenie ferii", a w marcu planują "#WagaryBezPrzypału", podtytuł: "wiosno napier...aj". Organizatorzy kasują stare wydarzenia, więc trudno powiedzieć, od jak dawna je organizują. Bez wątpienia zapełnili niszę na rynku – klubowych imprez dla nastolatków jest niewiele.
Żeby wejść na imprezę, oprócz wejściówki trzeba mieć dowód osobisty albo zgodę od rodziców. Organizatorzy zamieszczają jej treść na stronie. Wystarczy wydrukować i wypełnić.
"Wyrażam zgodę na uczestnictwo mojego/mojej syna/córki... w imprezie która odbędzie się... w klubie... . Jestem świadomy/a, że w klubie będą sprzedawane wyroby alkoholowe i tytoniowe". Do tego podpis i telefon kontaktowy.
Nikt nie weryfikuje wieku wchodzących "za zgodą rodziców", mimo że impreza jest od 16 lat.
- Ale naiwniacy – śmieje się dziewczyna czekająca przede mną w kolejce do szatni.
- No mówiłam, że się uda – odpowiada jej podekscytowana koleżanka. Obie podrobiły podpisy i są dumne, że udało się im wyprowadzić bramkarzy w pole.
Bezproblemowe wejście nie jest raczej efektem niezwykłego sprytu. Zgody w takiej formie służą organizatorom raczej do uniknięcia odpowiedzialności za nieprzewidziane zdarzenia, niż do odsiania tych, którzy nie mają rodzicielskiego przyzwolenia na pojawienie się w klubie.
Beka / bez beki
Na sali leci muzyka, która nawet mnie wydaje się przestarzała – Black Eyed Peas, wczesny Kanye West. Dziewczyny podrygują w kółeczkach, chłopcy siedzą na kanapach.
Raczej nuda, ale od czasu do czasu w ruch idą biodra i zaczynają się piski – ktoś nagrywa instastory z imprezy, trzeba się pokazać. Organizator zadbał też o ściankę, na tle której fotograf robi zdjęcia. Chętnych jest wielu, bo foty trafią na fanpage Licealnych melanży. Można powiedzieć: prestiżowo.
Barmani rzeczywiście sprawdzają dowody, ale wystarczy zajrzeć do toalety, żeby zobaczyć, na ile zdała się ta weryfikacja wieku i zaglądanie do toreb. Trzy dziewczyny z gołymi brzuchami piją z gwinta litrową żubrówkę. Tempo mają jak na setkę. Tematy trochę szkolne, trochę imprezowe. Jedna z dziewczyn, która nie ma nawet 16 lat wspomina o jakiejś klasówce. Koleżanka nie chce tego słuchać.
- Ciekawe, kiedy pokaże się ta dziw.a – rzuca w odpowiedzi. Ta dziw.a, to Marta Linkiewicz, która za taką nomenklaturę raczej by się nie obraziła, jako że sama używa podobnej. Co zabawne, w dość pieszczotliwym wydaniu.
Zagaduję kilka osób. Zastanawia mnie, czy ci wszyscy ludzie przyszli tu "dla beki". Nic bardziej mylnego. Zdaje się, że większość nastolatków uwielbia Martę zupełnie nieironicznie.
- Ona jest najodważniejszą osobą, jaką znam. Robi, co chce – opowiada z podziwem ufarbowana na czarno dziewczyna w niewiarygodnie skutecznym push-upie.
Zupełnie nie wygląda na swoje 16 lat. Jej zgodę podpisała akurat mama. Pytam, czy jej mama zna Martę Linkiewicz.
- Nie ma skąd jej znać, bo nie ma Instagrama. To znaczy mówiłam, że idę na imprezę Marty Linkiewicz, ale moja mama pewnie myśli, że to ktoś w stylu Violetty, którą kiedyś lubiłam – opowiada dziewczyna nawiązując do cukierkowego serialu Disney Channel sprzed kilku lat.
Oprócz odwagi "cechą", która podoba się nastolatkom w Marcie jest fejm, czyli po prostu sława. W jednym z bodajże dwóch wywiadów, których udzieliła, stwierdza z prostotą, że chciała być sławna, więc jest sławna. Ma fejm.
Jeśli poobserwuje się chwilę Instagram Marty i nie ma się wrażliwego na wulgaryzmy ucha, rzeczywiście można nabrać do tej postaci pewnej dozy sympatii. Owszem, Marta pije i imprezuje na potęgę, podchodzi przedmiotowo do seksu. Mimo tej lekko patologicznej otoczki, potrafi być zabawna, celnie zripostować podskakujących followersów. Do tego całkiem przypadkowo staje się orędowniczką body positive, znacznie skuteczniejszą niż wyfiokowane i upozowane blogerki plus size.
Trudno byłoby znaleźć drugą polską influencerkę – pato czy nie pato – która potrafiłaby śmiać się z siebie, że jest "pasztetem". Marta pokazuje obfite pośladki, brzuch bez sześciopaku, twarz na kacu i bez makijażu z wciąż tym samym przekazem: "jestem zaj..ista".
Mija północ i chyba zmienia się DJ. Hip-hopolo w głośnikach przyciąga na parkiet coraz więcej osób.
"Chcę cię na zawsze, kur.a, chcę cię naprawdę Chcę z tobą odpierda..ć, a nie, kur.a, zabrać cię na randkę" – wyje tłum. To nie żart, ale romantyzm całkiem na poważnie - pary zaczynają się całować.
Potem wjeżdża piosenka brzmiąca jak najtańszy hit weselny. Słyszę ją pierwszy raz, w przeciwieństwie do nastolatków skaczących rytmicznie i wykrzykujących słowa utworu. Zapisuję w telefonie frazę: "Jessica, baby please don't make me cry / Tylko buzi daj, buzi daj", żeby sprawdzić w domu co zacz. W zestawieniu z teledyskiem okazuje się, że tym razem to piosenka "dla beki". Trudno się połapać.
Z gwinta
W końcu z głośników leci Rae Sremmurd, zespół od którego zaczęła się popularność Linkiewicz. Ludzie przepychają się tuż pod barierki. Zza sceny wychodzi lekko wcięta Marta. Nie śpiewa, nie tańczy, nie staje za DJ-ką.
Nagrywa tłum telefonem, po czym odkręca butelkę wódki i zaczyna ją wlewać do gardeł ludzi stojących w pierwszym rzędzie. Tutaj pieczątek oznaczających pełnoletność nikt nie sprawdza . Małolaty nabożnie otwierają usta. Oto jest wódka – amen. I już Marta z butelką idzie dalej. W górze ręka przy ręce z telefonem. Po kilku minutach znika ze znajomymi w pomieszczeniu za sceną. Impreza zaczyna robić się dzika. Na tyłach klubu dziewczyny siedzą okrakiem na chłopakach. Całują się, ręce pod ubraniami. Kilku chłopaczków zgonuje z głowami między własnymi kolanami.
W łazience dwie dziewczyny zamykają się w kabinie. Wymiana zdań przypomina dialog z "Galerianek".
- Nie mam jak się teraz obmyć – mówi spanikowany głos.
- Musisz, chodź na chatę – namawia koleżanka.
- Nie wiem, mówił, że uważa i nic nie będzie – zapewnia samą siebie dziewczyna.
Na zewnątrz dochodzi do bójki. Trzech chłopaków powala na ziemię gościa w czerwonej koszuli i zaczyna go kopać. Uciekają zanim dobiega do nich ochrona. W tym samym czasie ktoś rozpyla gaz pieprzowy. Tłum rzuca się ku zaaranżowanej na dworze palarni. Początkowo nie orientuję się, o co chodzi, myślę, że po prostu zaschło mi w gardle. Żeby dowiedzieć się, jak działa gaz pieprzowy, musiałam zawitać na licelny melanż.
Kilkadziesiąt półnagich i spoconych osób tłoczy się na dworze. Ktoś z obsługi klubu mówi, żeby nie wchodzić do środka. Ludzie nie wyglądają na spanikowanych. Jeśli coś ich niepokoi, to to, że impreza wcześniej się skończy.
Dostrzegam w tłumie czarnowłosą 16-latkę. Tę samą, której mama podpisała zgodę na imprezę. Całuje się z łysym chłopakiem niższym od siebie o głowę. Ludzie powoli wracają do środka. Na parkiecie kilku kolesi po trzydziestce zarywa do wysztafirowanych nastolatek. Próbują tego też ich rówieśnicy, ale są mniej subtelni. Jeden szarpie za ramię koleżankę, która nie jest nim zainteresowana, inny rzuca się do całowania obcej dziewczyny w skórze.
"Wiosna, lato, jesień, zima. Najeb..y wciąż jak świnia" – skanduje tłum tekst kolejnej piosenki.
Zbieram się do wyjścia, ale rzutem na taśmę idę jeszcze zobaczyć, czy palarnia zupełnie opustoszała. Tutaj przynajmniej da się rozmawiać. Dosiadam się do dziewczyny, która nie pasuje do towarzystwa. Długie loki, okulary, znudzona sączy piwo. Jest po trzydziestce i przyszła z młodszą siostrą. Trochę jej przypilnować, a trochę zobaczyć, jak będzie wyglądała impreza. Ma małe dziecko, dawno nie była w klubie. O dziwo, kojarzy Martę Linkiewicz.
- To, co pokazuje jest jakoś-tam patologiczne, ale myślę, że w zasadzie niegroźne. Skoro tak ich fascynuje Marta Linkiewicz, to niech ją sobie oglądają, przejdzie im. Mam wrażenie, że to pokolenie więcej myśli o przyszłości, niż my myśleliśmy. Mają z tyłu głowy, że trzeba się wykształcić, a potem nawet nie tyle iść do pracy, co zrobić karierę. Nie mają czasu ani większych powodów, żeby się buntować, więc dla nich taka Linkiewicz to buntowniczka – wzrusza ramionami kobieta.
Żegnam się i idę po płaszcz. Trochę chce mi się śmiać z pomysłu, że Marta Linkiewicz miałaby być lokalnym Jamesem Deanem urodzonych po roku 2000. Z drugiej strony coś w tym jest. Czyżby hipisami i punkami naszych czasów byli właśnie pato influencerzy? Łamiący konwenanse i świętości, a przy tym tak bezideowi, że jeśli kogoś za sobą pociągają to nie naśladowców, a followersów.
Marta swoje urodziny skończy dopiero w niedzielę popołudniu. Wciąż w tej samej bluzie w króliczki Playboya i z opuchniętą twarzą będzie leczyła kaca piwem. Wszystko oczywiście dostępne od ręki na jej insta stories. Jeśli czegoś trzeba jej życzyć z okazji 22. urodzin, to zdrowia. Łeb do robienia fejmu ma od dawna.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl