Blisko ludziTanie mieszkanie w stolicy, czyli święty Graal na rynku mieszkaniowym

Tanie mieszkanie w stolicy, czyli święty Graal na rynku mieszkaniowym

Tanie mieszkanie w stolicy, czyli święty Graal na rynku mieszkaniowym
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Katarzyna Chudzik
27.08.2018 08:10, aktualizacja: 31.08.2018 19:53

Możesz wynająć ładny pokój za 1700 złotych albo klitkę za 1000. Mieszkać w PRL-owskiej imprezowni albo dojeżdżać do pracy dwie godziny. Sprawdziłam, jak wygląda rynek mieszkaniowy w Warszawie i jestem zdruzgotana.

Dom to nie tylko ściany i dach. Ale kiedy codziennie o 6.00 rano twoje łóżko zmienia położenie, wszystko wokół drży i zastanawiasz się, czy to już koniec świata, Powstanie Warszawskie vol. 2, czy może tylko budowa pięciogwiazdkowego hotelu obok twojej kamienicy, to znak, żeby pomyśleć o zmianie mieszkania, jakkolwiek byś go nie uwielbiał.

Odpalasz więc Gumtree i inne OLX-y i uświadamiasz sobie, że nie jest to najlepszy czas dla poszukujących lokum - na przełomie lata i jesieni do miasta zjeżdżają setki tysięcy studentów, a każdy z nich gdzieś mieszkać musi. Właściciele nieruchomości zacierają rączki, przylizują czuprynki, wchodzą na wyżyny swoich marketingowych umiejętności i szczyty bezczelności, bo znalezienie pokoju w Warszawie za mniej niż 1000 złotych graniczy z cudem.

"Niedaleko metra, spokojna okolica"

Czasem udaje się znaleźć ogłoszenie, przy którym serce zaczyna bić jak przed pierwszą randką - nienajbrzydszy pokój za 800 złotych, "na rodzinnym osiedlu", blisko do metra. Sęk w tym, że dokładna lokalizacja nie jest podana, a kiedy dzwonisz pod wskazany numer i jesteś choć trochę dociekliwy, dowiadujesz się, że owszem - metro gdzieś tam jest. Zaledwie 20 minut drogi od mieszkania. Autobusem. Do ostatniej stacji.

Na sformułowanie "blisko centrum" też trzeba uważać - odnosi się często do centrum dzielnicy, w której mieszkanie się znajduje. Na przykład centrum Targówka. Jeśli nie chcesz spędzać pół życia w komunikacji miejskiej, nie zalecam. Naprawdę można mieszkać i pracować w Warszawie i w jedną stronę do pracy jechać dwie godziny, to nie tylko domena Nowego Jorku.

"Kameralny pokój"

Jeśli chciałbyś poczuć się jak Harry Potter, celuj właśnie w takie ogłoszenia. "Kameralny" w nieruchomościowej nomenklaturze oznacza ni mniej, ni więcej jak wielkości i przytulności komórki pod schodami, w której dziecięcy bohater wielu z nas spędzał noce u znienawidzonego wujostwa.

Żaden właściciel nie napisze przecież, że pokój jest ciasny i poza łóżkiem nie zmieści się w nim nic, a szafę do użytkowania będziesz mieć olbrzymią, ale niestety znajdującą się w przedpokoju. Kameralny, klimatyczny i ostatecznie "niewielki" to maksimum szczerości wynajmującego, na jaką możesz liczyć. Strzeż się, jeśli nie chcesz mieć jesienno-zimowo-wiosenno-letniej chandry przez 24 godziny na dobę.

Obraz
© Archiwum prywatne

"Studencki klimat"

Mieszkanie ma kilka pokojów, w każdym mieszka przynajmniej jedna osoba, w porywach do trzech. W kuchni stoi pralka Frania, kilkadziesiąt zwrotnych butelek po piwie, których nikomu nie chce się zanieść do sklepu (a tylko jedna z nich służy za wazon) i kuchenka gazowa, która pamięta lata świetności serialu "Czterdziestolatek".

Z takiego mieszkania nie sposób wyobrazić sobie innego widoku niż na parking z tuzinem małych fiatów i ławkę z czerwononosymi panami. Tym bardziej zaskakuje więc widok na elegancką i przypominającą, że żyjemy w XXI wieku witrynę Carrefour Express 24h, o którym to sklepie wspomniano w ogłoszeniu jako o zalecie lokalizacji. Tak jakby całodobowych sklepów było w Warszawie 10, a nie 10 tysięcy.

"Komfortowy pokój w wysokim standardzie"

Taki opis gwarantuje, że wynajmujący zażąda za pokój niebotyczne pieniądze. Mieszkanie na nowoczesnym osiedlu oferujące wszelkie możliwe wygody i jeszcze łóżko, które można nazwać dwuosobowym? To w Warszawie musi kosztować.

Jeśli chcesz spłacać komuś dwukrotność jego kredytu, droga wolna. Najdroższy pokój, jaki oglądałam, kosztował 1700 złotych miesięcznie. Nie był to apartament w Mariottcie, nie miał jacuzzi i złotych klamek. Zwykły, choć ładny i przestronny pokój z balkonem w pobliżu ostatniej stacji metra.

Mała kuchnia bez piekarnika, trzy osoby w mieszkaniu – łatwo policzyć, że właściciel za całość inkasuje 5100 złotych miesięcznie(!). Cóż, za taką kwotę spodziewałabym się więcej niż tego:

Obraz
© Archiwum prywatne

220 złotych za obejrzenie mieszkania

Osoby, które dopiero zaczynają przeglądać ogłoszenia, mogłyby zaprotestować przeciwko takiemu opisowi sytuacji. Pozornie rynek mieszkaniowy w Warszawie nie wygląda tak strasznie: można bez większego wysiłku znaleźć pokoje za grosze.

Znalazłam trzy. Za 600 złotych, w nienajgorszych nawet lokalizacjach. Bez zdjęć i zawsze z jakimś bonusem - "sympatyczna staruszka" w pokoju obok (zapowiedź głośnych audycji Radia Maryja, podsłuchiwania pod drzwiami i narzekań na tą dzisiejszą młodzież), albo właścicielem, który "czasem prześpi się na kanapie w twoim pokoju, ale przyjeżdża do Warszawy tylko na jeden weekend w miesiącu". Można zaryzykować, na miejscu dowiem się więcej. Może nie taki diabeł straszny.

- Dzień dobry, dzwonię w sprawie ogłoszenia, chciałabym obejrzeć pokój jak najszybciej - mówię przez telefon panu o radiowym głosie.
- Oczywiście, proszę najpierw podjechać do biura, podpiszemy umowę. Po opłaceniu kwoty 220 złotych, bezzwrotnej oczywiście, możemy umówić się na oglądanie - odpowiada pan.

No to klops. Pozostałych pokojów nie udało mi się obejrzeć z tego samego powodu. Bo o ile pobieranie prowizji za wynajem mieszkania jest praktyką uczciwą, o tyle wymaganie zapłaty za samo obejrzenie (!) mieszkania jest okazją dla biura na łatwy zarobek. Warszawa to łosoś pośród pangi polskich miast - przerażonych cenami studentów łatwo namówić na jednorazowe wydanie dwustu złotych w zamian za pokój dwa razy tańszy niż większość na rynku. I biuro zamiast jednorazowej kilkusetzłotowej prowizji zgarnia pewnie kilkanaście tysięcy, bo pokój jest prawdopodobnie ruderą, w której nie chciałby mieszkać nawet najmniej wymagający dwudziestolatek.

Niektóre biura prezentują na zdjęciach mieszkania ładne i atrakcyjne cenowo. Sęk w tym, że nieistniejące. I znów - albo pobiera się prowizję przed, albo informuje, że mieszkanie zostało już wynajęte. Proponuje się wówczas inne (droższe) w zamian. Najważniejsze jest to, żeby w ogóle złapać kontakt z klientem, a później jakoś go do swojej oferty przekonać.

Grafik i nocowanie

Dlatego, kiedy wreszcie znajdziesz pokój za 970 złotych, na Urysnowie, niedaleko metra, i w schludnym standardzie, możesz poczuć się, jakbyś złapał Pana Boga za nogi, względnie byka za rogi. Dopóki, dopóty marzeń o własnym kącie nie zakłóci rozmowa z właścicielem.

Czterdziestoletnim panem, który ustala pięciu dwudziestokilkulatkom grafiki sprzątania. Nie "ma być czysto, sami sobie tym rozdysponujcie", tylko po bożemu: w poniedziałek sprząta Ala, we wtorek Zosia, w środę Halinka. - Czy mieszkając tu mogę kogoś przenocować? - pytam.

- Owszem, dwa razy w miesiącu. Ale bez imprezowania i palenia papierosów oczywiście. Wymagam też ubezpieczenia OC. Kaucja może nie pokryć szkód, które możecie wyrządzić np. zalewając sąsiadkę. A raz w miesiącu staram się tu bywać, żeby sprawdzić, czy wszystko jest okej- tłumaczy mi właściciel.

Tak więc za niecałe 1000 złotych miesięcznie mogę poczuć się jak w akademiku - a przynajmniej na pewno nie jak u siebie w domu. Rzecz przecież nie w tym, żeby wymigiwać się od obowiązków czy robić z mieszkania hotel dla krewnych i znajomych królika, ale żeby czuć, że jeśli się chce, to można. Że jesteś - w jakimś sensie - u siebie.

A to w Warszawie jest trudno osiągalne, sparafrazuję więc byłego prezydenta najjaśniejszej Rzeczpospolitej i zalecę, żeby zmienić pracę i wziąć kredyt. Ewentualnie szukać pokoju w innym terminie – najtaniej będzie w czerwcu i styczniu.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (124)
Zobacz także