Blisko ludziWychowywał ją ojczym, dziś sama żyje w rodzinie patchworkowej. Więzy krwi? Nie mają znaczenia

Wychowywał ją ojczym, dziś sama żyje w rodzinie patchworkowej. Więzy krwi? Nie mają znaczenia

- Kochane samotne matki, nie martwcie się. To nieprawda, że wasza rodzina jest dysfunkcyjna, a wasze dzieci nie mają szans na zbudowanie stabilnych, bezpiecznych związków. Czuje się ważna, kochana, a wychowywał mnie ojczym. Z ojcem nigdy nie miałam kontaktu. Jestem więc dowodem na to, że wystarczy miłość, a więzy krwi to drugorzędna sprawa. Dziś jestem z mężczyzną, który ma dzieci. I kocham córki mojego męża - mówi Karolina Zaborowska, autorka bloga "wszystko co kochamy".

Wychowywał ją ojczym, dziś sama żyje w rodzinie patchworkowej. Więzy krwi? Nie mają znaczenia
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Iwona Zgliczyńska

04.12.2016 | aktual.: 24.04.2019 11:55

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Co piąta matka w Polsce samotnie wychowuje dzieci. Regularnie słyszy od znajomych i sąsiadów, że jej rodzina jest niepełna, dysfunkcyjna, zła. Albo, że jej dzieci nie mają szans w przyszłości na zbudowanie stabilnych związków. No, bo niby skąd mają wiedzieć, jak wygląda "normalna rodzina"? Z roku na rok rośnie też liczba rozwodów. W 2015 roku sądy orzekły prawomocnie 67,3 tys. rozwodów, czyli o 2 tys. więcej niż rok wcześniej. Tak wynika z danych GUS. Danych na temat rodzin patchworkowych niestety brak. Jedno jest pewne: samotnych matek, które chcą mieć nową rodziną, będzie przybywać. Taki zresztą jest trend w Europie. Patchwork wydaje się więc jedynym rozsądnym rozwiązaniem. I są takie rodziny, które przywracają samotnym matkom nadzieję na szczęście. Historia Karoliny wywraca do góry nogami poglądy na temat miłości, która jest silniejsza niż więzy krwi.

Był czasem bliższy niż mama
15 lat wcześniej. Karolina jest studentką. Jedzie z tatą za miasto ich rodzinnym, zielonym Cinquecento. – Dopiero kiedy jesteśmy na polnej drodze, on pozwala mi usiąść za kierownicą. Spoglądam na niego i widzę spokojny wyraz twarzy, delikatny uśmiech. Zawsze opanowany, pogodny, z entuzjazmem przyjmujący wszystkie moje szalone albo kontrowersyjne pomysły. Jak ten, gdy po kilku latach związku i narzeczeństwa odwołałam ślub. Albo jak miałam sześć lat i postanowiłam stworzyć w domu hodowlę ślimaków.

Obraz
© Archiwum prywatne

Dziś Karolina przyznaje. Czasem dogadywała się z tatą Tadeuszem lepiej niż z własną mamą. Bo on to oaza spokoju, a mama emocjonalna, zupełnie jak Karolina. To tata nauczył Karolinę robić i wywoływać w ciemni zdjęcia. To dzięki niemu przełamała swój strach przed głęboką wodą. – Bałam się jak cholera, bo pamiętam, że na zajęciach na basenie, na które wysłali mnie rodzice w przedszkolu, puszczano nas na głęboką wodę i oczekiwano, że nagle zaczniemy pływać – wspomina. Dopiero po kilku latach, wróciłam do nauki. Dzięki tacie.To jemu udało się ten lęk przełamać. To on zabierał też córkę w weekendy na łowienie ryb. – Zabieraliśmy wędki, haczyki, przynętę, a potem tak spokojnie siedzieliśmy na pomoście. Do dziś uważam, że najczystszą formą bliskiej relacji jest wspólne milczenie, taki rodzaj ciszy, która nie boli. Kiedy jesteśmy razem, milczymy, a jednocześnie czujemy się blisko i jest nam wspaniale.
Mama Karoliny zadawała pytania, kwestionowała. Tata mówił: "jeżeli Karolina tak zdecydowała, to znaczy, że sobie poradzi. Ona wie, co robi”. Kiedy zdawała maturę, mama się denerwowała. Tata mówił, że nie ma powodu, bo Karolina zawsze zdaje na piątki. – Kiedyś irytowała mnie ta jego ślepa wiara we mnie. Ale dziś widzę, że zwykle miał rację. W tym zaufaniu nie było niczego na wyrost – opowiada Karolina. I dodaje: – To dziwne, ale nigdy z tatą się nie pokłóciłam. Nigdy w życiu.

Bardzo ci współczujemy, że nie masz taty
Dwadzieścia sześć lat wcześniej. Karolina ma 9 lat, jest uczennicą trzeciej klasy szkoły podstawowej w Lesznie. Otwiera album z rodzinnymi zdjęciami, przekręca strony i nagle przygląda się fotografii ślubnej swoich rodziców. Stoją na nim odświętni, uśmiechnięci, a obok… ona. To były czasy, kiedy ludzie najpierw brali ślub, a potem mieli dzieci. Karolina najpierw zdziwiła się, a po chwili nawet ucieszyła, że jest w centrum jakiejś niesamowitej zagadki. Natychmiast pobiegła na podwórko i powiedziała koleżankom: „słuchajcie, coś mi się nie zgadza. Ja chyba jestem adoptowana”. Wydawało się jej, że właśnie odkryła coś, co uczyni z niej bohaterkę niesamowitej powieści Lucy Montgomery. Poszła jednak do rodziców spytać, co oni na to. Mama spokojnie wytłumaczyła, że ona jest mamą biologiczną, a tata pojawił się w ich życiu, kiedy dziewczynka miała trzy lata. Sprawa wydawała się prosta. Logiczna. Nie lały się łzy. Nie padło sto pytań, nie było cienia złości na nikogo. Nie było żalu czy wstydu. Karolina wróciła więc na podwórko i opowiedziała koleżankom, czego się dowiedziała. Zdziwiła się, gdy usłyszała: „Karola, to okropna historia. Jak my ci współczujemy”. – Pamiętam, że byłam zdumiona. Nie czułam się przecież gorsza, ani mniej kochana od innych dzieci. Niczego mi w domu nie brakowało. Jakie współczucie? Jaka tragedia?

Karolina nie wypytywała nigdy o biologicznego ojca. Nie marzyła o wakacjach w egzotycznej Australii. Nie fantazjowała o tym, jak wygląda jej rodzeństwo. Nie pamiętała tego człowieka i nie chciała go poznać. – Nic z tych rzeczy – mówi z silnym przekonaniem w głosie. A zwykła ludzka ciekawość? Od lat pytają ją o to przyjaciółki. Ona rozumie, że ludzie dziwią się jej podejściu do tego tematu. – Odpowiedź jest prosta: miałam wszystko w domu, niczego mi nie brakowało, za niczym nie tęskniłam. Dla mnie szczęście nie polega na tym, żeby sobie budować fantazje co-by-było-gdyby–było. Ale na tym, co mam tu i teraz. Nie wierzę w dyktat więzów krwi. Jest przecież jeszcze miłość. A ona nie potrzebuje pokrewieństwa - mówi.

*Tata zalany łzami *
Rok wcześniej. To dzień ślubu Karoliny, mała uroczystość w urzędzie stanu cywilnego, obiad dla najbliższych przyjaciół, rodziny i oczywiście córek jej męża Tomka.
– Zawsze jestem taka „hejka”. Do przodu. Zazwyczaj nie stresuję się w sytuacjach wystąpień publicznych, bo mam w tym doświadczenie w mojej pracy – opowiada.
Konferencje, przemówienia przed dużym audytorium to dla niej codzienność. Tamtego dnia nie miała więc powodu, by czuć napięcie czy zdenerwowanie. Było wesoło, szczęśliwie, zabawnie. Kilka osób się wzruszyło, uroniło ukradkiem łzę podczas składania życzeń młodym. – Ale jak podszedł tato zalany łzami, kompletnie się rozkleiłam. Do tej pory, jak sobie przypomnę tę scenę, głos mi drży. Nikt mnie tak nigdy nie wzruszył. Ale czemu akurat on? – zastanawia się. Karolina nigdy nie pomyślała o Tadeuszu per ojczym. Uważa, że ojcem może zostać każdy, zupełnie przez przypadek. Tatą już nie. – Tatą zostaje się zupełnie świadomie – mówi.

Obraz
© Archiwum prywatne

Dziś. Karolina żyje w patchworkowej rodzinie. Jej mąż Tomasz ma dwie córki z poprzedniego małżeństwa: dziewięcioletnią Zosię i osiemnastoletnią Zuzię. Ludzie czasem mówią Karolinie, że patchwork to samo zło, ona uśmiecha się przekornie. – Kobiety, które decydują się na patchwork, muszą się liczyć z tym, że spotka je niechęć. Kłopot mogą mieć te, które chcą być przez wszystkich lubiane i które niechęć innych wyprowadza z równowagi. A ona jest poniekąd wpisana w tą rolę i trzeba to zaakceptować. Dziś, jak ktoś mi mówi: „Jesteś z rozwodnikiem”, to się śmieję, że może nie jestem jego pierwszą żoną, ale jestem ostatnią. Potem patrzy na córki swojego męża i myśli o nich jako o dziewczynach, które mają więcej wzorców niż dzieci z typowych rodzi.. Dom, który tworzył wcześniej Tomek z byłą żoną, jest kompletnie inny od tego, który stworzyli razem. – I z niego też mogą wziąć czegoś odrobinkę. Może nie gotujemy codziennie i często mamy bałagan, ale jesteśmy zwariowanym, wyjątkowo szczęśliwym małżeństwem i ciężko się z nami nudzić.
Mimo, że nie ma między nami więzów krwi, mam sporo z taty. I to właśnie on miał na mnie ogromny wpływ – opowiada. Oboje kochamy zwierzęta, ale mama zawsze mówiła, że psa możemy mieć wtedy, kiedy będziemy mieli dla niego czas, czyli na emeryturze. Przez dwadzieścia lat trzymaliśmy mamę za słowo i czekaliśmy na ten moment. I kiedy rok temu tata został emerytem, w naszym rodzinnym domu pojawił się pewien west terrier. Przywiozłam mu go do domu. Czy mam opowiadać dalej, jak wszyscy pokochaliśmy razem tę białą kudłatą Tosię?

Karolina nie chce zbyt dużo opowiadać o relacjach z dziećmi swojego męża. Ze zwykłego szacunku do nich i do ich mamy. Dlatego o teraźniejszości mówi dyplomatycznie.
– Moja historia pokazała mi, że więzy krwi wcale nie są najważniejsze. Nigdy nie zakładałam, że sama zwiążę się z mężczyzną, który ma dzieci. Ale stało się. To nie było planowane, ale niczego nie żałuję. Nie planowałam też, że dzieci mojego męża staną się dla mnie ważne. Teraz, z perspektywy czasu uważam, że serce macochy czy ojczyma jest tak pojemne, że może się z nim znaleźć miejsce na wiele różnych dzieci – mówi. Czasem przyjaciółki próbują jej wyperswadować tę wizję świata. Mówią, że jak urodzi swoje własne, to poczuje, na czym polega różnica. – Ale ja nie jestem tego taka pewna. Nigdy nie rozumiałam zresztą, jak ktoś może wartościować uczucia. Nigdy nie czułam też, że mój tata kocha mnie za mało czy inaczej, dlatego, że nie płynie w nas ta sama krew. I nigdy nie pomyślałam, że mógłby. Mimo że takie wątpliwości mogą pojawiać się w głowie dziecka – opowiada. Kiedyś podczas wspólnego weekendu usłyszała pytanie od dziewięciolatki, czy bardziej kochają z mężem psa Melę, który w domu jest nasz wspólny, czy kota Węgla, który należał wcześniej tylko do taty. Karolina uważa, że z takimi wątpliwościami trzeba się mierzyć na bieżąco i spokojnie tłumaczyć, że wspólne dziecko, jeżeli się kiedyś pojawi, będzie po prostu kolejnym dzieckiem do kochania.

Komentarze (47)