Aleksandra Maliszewska, 26 maja 2015 roku wyszła z domu i nie wróciła
Zwyczajna 25-latka mieszkająca w Łodzi. Mogła być farmaceutką, szykowała się do obrony pracy magisterskiej, jej ukochany Mateusz był absolwentem historii. Podobno bardzo się kochali, podobno byli szczęśliwi. Tak przynajmniej zeznawali rodzice Aleksandry. 26 maja, w Dzień Matki, po prostu wyszła na zakupy. Do chłopaka powiedziała coś w stylu: „hej, wychodzę”. Tyle. Jej ciało znaleziono 16 czerwca tego samego roku. Widok makabryczny. Zwłoki gnijące, oparte o drzewo. – Wszędzie unosił się ten straszliwy zapach - zeznawał pracownik wykonujący w okolicy prace ogrodnicze. To on znalazł ciało. Nóż, plastikowa butelka częściowo wypełniona cieczą, kubek, plecak. To wszystkie rzeczy leżały obok ciała. „To samobójstwo” orzekł Krzysztof Rutkowski.
Dlaczego szczęśliwa studentka miałaby chcieć się zabić? Odpowiedzi do tej pory brak. Przynajmniej w mediach.