Zdradziłam. Jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie ten romans?
Do tych wszystkich, którzy się zarzekają, że zdrady nie można wybaczyć, że nie można żyć razem po zdradzie – powiem wam: można. Ale nie jest to łatwe, zwłaszcza, gdy to ty zdradziłaś.
21.10.2016 | aktual.: 27.10.2016 02:04
To była klasyka. Miałam 35 lat, poczułam się znowu jak kobieta, a nie jak matka, służąca i kucharka, bo dzieci już większe, bo czasu więcej dla siebie. Wyszłam z przyjaciółkami na babską imprezę, urodziny jednej z nich. A on był taki przystojny. Dzisiaj myślę, że uwiódł mnie już pierwszym spojrzeniem. Zatańczyliśmy, usiedliśmy na chwilę przy barze, a później, gdy koleżanki zaczęły się rozchodzić, zaproponował, żebyśmy jeszcze się razem pobawili, a on mnie odstawi do domu bezpiecznie. To nie było tak, że nie czułam niepokoju. Czułam i ten paradoksalnie kazał mi zostać. Głos jakiś powtarzał: „No przestań, czego się boisz. Nic się nie wydarzy, jesteś na to za mądra”. I nic się nie wydarzyło. Poza długą rozmową, wymianą numerów telefonów, kiedy myślałam, że przecież on i tak się nie odezwie.
Rano, na drugo dzień, wstałam jak na skrzydłach. Naładowana energią. Nawet nos na kwintę mojego męża mi nie przeszkadzał. W końcu nie pierwszy raz wstaje zły na cały świat. Trudno. Usmażyłam naleśniki na śniadanie, zrobiłam kakao, wiedząc, że ćwierkam jak nastolatka. Ale nie byłam w stanie nad tym zapanować, nikt też nie pytał o powód mojego dobrego humoru.
Wysłał SMS-a po weekendzie. W poniedziałek, po 14-tej. „Dziękuję za przemiły wieczór. Fajnie by było to jeszcze kiedyś powtórzyć”. Myślisz sobie: „What the fuck?”. Eee no było miło, ale że co? Ja męża przecież mam. I myślisz, jak odpisać, żeby nie urazić, żeby nie przerwać tego miłego flirtu, ale też nie pójść za daleko. Dłonie mi się spociły. Odliczałam – 17 minut, po takim czasie mogłam mu odpisać nie wychodząc na jakąś wariatkę, która rzuca się na telefon po jego SMS-ie. „Też dziękuję. Może kiedyś”. Nie, a może lepiej: „Też dziękuję. Czemu nie?”. Ostatecznie poszło: „Też dziękuję. Może kiedyś będzie okazja”. No i okazja się trafiła, okazała się słowem kluczem. Bo po klikudniowej wymianie SMS-ów, w stylu „Co robisz?”, „Co słychać?”, „Jak mija ci dzień?”, „Wyspana?”, okazało się, że dostał awans i zaprasza na kolację.
To nie jest tak, że rzucasz wszystko i lecisz. Ale przychodzi ten jeden moment, taka bardzo maleńka chwila, kiedy myślisz: „Uciekaj, daj sobie spokój, masz męża, dzieci”, ale udajesz, że nie słyszysz. Wolisz sobie wmówić, że to tylko kolacja, że do niczego przecież nie dojdzie, jednocześnie marząc o tym, żeby jednak doszło. Jesteś sztywna, spięta, ale on tak prowadzi rozmowę, że rozluźniasz się. Przestajesz myśleć o dzieciach, wyrzuty sumienia gdzieś uciekają, choć trzy razy wsiadałaś z powrotem do auta, nim weszłaś do restauracji. „Służbowa kolacja, mamy nowego klienta” – powiedziałam w domu.
A później miałam wyjazdy służbowe, potrzebowałam weekendu, żeby odpocząć od dzieci, nagle miałam się spotkać gdzieś w Polsce z dawno niewidzianą przyjaciółką, jeszcze ze szkoły średniej. W końcu ktoś we mnie zobaczył kobietę, nieobarczoną dwoma ciążami, porodami, niewycierającą nosa dzieciom i nieklepiącą kotletów na niedzielny obiad. Czułam się seksownie, kobieco, wiem, że byłam pożądana. To, jak na mnie patrzył, nie musiał nic mówić. Lubiłam się dla niego ubierać, kupować bieliznę, staranniej niż zazwyczaj układać włosy, robić makijaż.
Czy miałam wyrzuty? Nie chciałam wtedy o nich myśleć. Myślałam, że wszyscy są winni, tylko nie ja, że tak się stało. Najbardziej winny był mój mąż, który przestał mnie adorować, przestał już dawno patrzeć na mnie w taki sposób. Stał się taki codzienny, powszedni, jak nabyta rzecz, stała każdego dnia. Dzieci? Tłumaczyłam sobie, że dzięki temu romansowi jestem lepsza dla dzieci. Mam więcej cierpliwości, jestem szczęśliwsza, częściej się uśmiecham, mam ochotę pobawić się z nimi, poczytać książkę wieczorem, wyjść z nimi na basen. Jakby ten jeden świat podłączał mi akumulator do funkcjonowania w drugim.
Moja mama spytała, co się dzieje. „O co ci chodzi?” - spytałam lekko, choć ścisnęło mnie w żołądku. „Jesteś jakaś inna”. Zaatakowałam ją, że jak chodzę smutna to źle, jak szczęśliwa też źle. Że nikomu nie można dogodzić, a ja po prostu w końcu zadbałam o siebie. „Rozejrzyj się, ile tracisz” – powiedziała i wyszła niosąc na tacy ciasto i kawę – wpadliśmy do niej na niedzielny obiad i podwieczorek.
To wtedy moja wieża z kości słoniowej zaczęła trochę się kruszyć. „Dzisiaj nie mogę” – napisałam do niego. Nie wyszłam. Zostałam w domu. „Miałaś iść do kina” – powiedział mąż. „Chcę z wami posiedzieć”. Rozglądałam się. Mam dwójkę dzieci – fajnych, mądrych, coraz bardziej samodzielnych. Mąż grał z nimi w planszówkę, pomyślałam, jak dawno wspólnie nie graliśmy i nagle ogarnął mnie ogromny żal. To jego spytali, co będzie na kolację, jakby mnie nie było. „Co się stało?” - spytała córka, a łzy nie chciały przestać mi płynąć. Mogłam tylko wydukać, że ich kocham. To była trudna noc. Noc sam na sam ze sobą, robiącą rachunek sumienia. Nad ranem obudziłam męża. Choć on chyba nie spał. „Kochasz mnie jeszcze?” - spytałam. Teraz on płakał. Nie zasłużyłam na te łzy i na jego miłość. Przez pół roku byłam daleko, bardzo daleko. Teraz dopiero to zobaczyłam.
Podobno do zdrady nigdy nie powinniśmy się przyznawać. Powiedziałam mu wszystko od początku. „Kocham cię, przepraszam, zrozumiem, jeśli teraz spakujesz się i wyjdziesz”. Nie wyszedł. Przeniósł się na kanapę. To było upokorzenie, które musiałam przełknąć. Nie odzywał się. Ale też nie wyprowadził się. Nie naciskałam. „Spotykasz się z nim jeszcze?” – spytał w końcu. „Nie. Skończyłam to, zmieniłam numer telefonu” – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. „Możesz sprawdzać mi telefon” – dodałam. To on wyznaczał zasady, wiedziałam, że jeśli nie chcę go stracić, muszę sprawić, by znowu mi uwierzył. To nie było łatwe. Wstyd, strach, obrzydzenie – wszystko się w tobie miesza. Bo nagle rozumiesz, że to, co było dla ciebie najważniejsze, możesz stracić. Głupia? Że teraz dopiero to zobaczyłam. Nie mam nic na swoją obronę. Absolutnie nic.
Zaproponował terapię. To wtedy usłyszałam, że przez kilka lat byłam skupiona tylko na dzieciach, jego właściwie nie było. Każdą propozycję spędzenia wspólnie czasu zbywałam wymówkami – dziećmi, zmęczeniem, jego fanaberią. Miałam wrażenie, że stoję przed sądem, gdzie jestem oceniana za wszystkie krzywdy, gdzie nagle ktoś po latach rozlicza mnie z tego, jaka byłam… A później – później byłam tylko ja. Ja wracam do pracy. Ja staram się o awans. Ja muszę zadbać o siebie. Ja musze iść na siłownię, wyjechać z przyjaciółkami. Znowu nie było jego w moim życiu. Słuchałam tego, co mówił i chciałam uciec. Uciec i nie wracać, nie mierzyć się z tymi zarzutami. Dlaczego? Bo miał, k...a, rację. Naprawdę. Tu już nie było miejsca na korygowanie się, na przerzucanie winą. Tak, ja też mówiłam, że za mało się starał, że tak szybko ze mnie zrezygnował, że nie złapał mocniej za rękę, gdy widział, że się oddalam. "Pozwoliłabyś mi się zatrzymać?" - spytał. Nie pozwoliłabym.
Rok wspólnej terapii. Nie padliśmy sobie w ramiona. „Spróbujmy. Ale tylko ten jeden raz” – powiedział mi wtedy. Znowu zaczęłam w nim dostrzegać faceta, w którym się zakochałam, który mnie rozśmieszał, zabrał do kina i sam załatwił opiekę nad dziećmi, kupił bilety na mój wymarzony na koncert. A ja? Zmieniłam pracę. Mniej stresu, ta sama kasa, i więcej czasu dla rodziny, dla nas.
Oboje stanęliśmy na głowie. Zmierzyliśmy się z naszymi słabościami, z naszymi ułomnościami i nagromadzonymi przez lata pretensjami. I wiecie? Wyszliśmy z tej bitwy zwycięsko. Mam przy sobie kochającego mnie faceta, ojca moich dzieci, który dba o siebie, wygląda świetnie. Który zabiera mnie na romantyczny weekend. Jestem najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. Kocham i jestem kochana. Czasami wracam do tego, co było. Już tak nie boli. Patrzę na to jak na lekcję. Kiedyś, pod koniec terapii spytałam, gdzie byśmy byli, gdyby to się nie zdarzyło. Na pewno nie w tym miejscu, w którym jesteśmy dzisiaj. Nie zawalczylibyśmy o siebie.
A on? Dobijał się jakiś czas, przyjechał do mojej pracy. Ale to był mądry facet. Wycofał się, zrozumiał. Za to mu dziękuję dzisiaj. Za to, że wtedy pokazał mi, że warto walczyć o siebie, a w efekcie o to, co dla mnie w życiu najważniejsze. Paradoks? Tak. Ale takie rzeczy się dzieją. Siedzę pod kocem. Pali się lampka nocna. Cały dom już śpi. A ja myślę, jakie mam szczęście. I łzy mi płyną z wdzięczności.