Żony swoich mężów. Same nie mogły przekraczać granicy
Trudno zliczyć wszystkie problemy, z jakimi musiały radzić sobie kobiety we wcale nie tak odległej przeszłości. W Stanach Zjednoczonych do 1920 r. nie tylko były pozbawione praw wyborczych. Wiele z nich musiało też stoczyć prawdziwą walkę o to, by móc samodzielnie podróżować. Mężatki miały najgorzej.
Zamężne kobiety w USA o samotnych podróżach mogły na początku ubiegłego wieku jedynie pomarzyć. Nie mogły bowiem samodzielnie przekraczać granicy. Jak to możliwe? Mężatki zwykle korzystały ze wspólnych paszportów wraz ze swoimi mężami. Problem polegał głównie na tym, że w dokumencie znajdowały się jedynie dane osobowe mężczyzny. Gdy był żonaty, obok jego personaliów często jedynie zamieszczano dopisek "oraz żona". Na podstawie takiego dokumentu mężczyzna mógł się poruszać bezproblemowo sam albo w towarzystwie kobiety. Oczywiście zasada ta nie działała już w drugą stronę. Mężatka nie miała uprawnień, by na podstawie takiego paszportu przekroczyć granicę.
Nie trzeba dodawać, że dla kobiet podobne zasady były upokarzające. Nie tylko dlatego, że utrudniały im możliwość przemieszczania się, ale też ze względu na uprzedmiotowienie. Były anonimowe, pozbawione tożsamości i sprowadzone jedynie do roli towarzyszek swoich mężów. Prawdziwa batalia o zmiany w tej sprawie rozpoczęła się dopiero pod koniec drugiej dekady XX w.
Paszporty w Stanach Zjednoczonych do późnych lat XIX w. były wydawane najczęściej na żądanie, tuż przed podróżą. Warto tu podkreślić, że przez długi czas wiele krajów na świecie nie wymagało też od podróżnych posiadania takiego dokumentu. Do pewnego momentu brak paszportu nie stanowił żadnego ograniczenia i nie był konieczny przy przekraczaniu granicy – przypomniał magazyn "Atlas Obscura". Z drugiej strony, jak zauważają specjaliści, stanowił on formę parasola ochronnego dla obywatela podczas podróży zagranicznej. Do tamtej chwili, jeśli już go wydawano, to panny otrzymywały własny "papier". Kobiety, które wstąpiły w związek małżeński, sprowadzane były do roli "żony".
Z mężem albo wcale
Pod koniec XIX wieku rozpoczęto proces standaryzacji dokumentów. Nie pociągnęło to jednak żadnych istotnych zmian dla kobiet. Z czasem funkcjonowanie jako "dopisek" nie tylko coraz częściej było traktowane jako coś uwłaczającego, ale również zaczęło stanowić realną przeszkodę, gdy mężatka chciała wyruszyć w podróż zagraniczną sama. Choć, jak podkreślają eksperci, reglamentacja wolności kobiet czy obrażanie ich nie stanowiło intencji władz.
- Ograniczenia związane z podróżowaniem rzadko przyjmowały formę polityki rządowej albo działań oficjeli chcących przeciwdziałać odbywaniu podróży zagranicznych przez kobiety – wyjaśnia Craig Robertson, autor książki "Passport in America: History of a Document". - Restrykcje takie przychodziły już raczej w formie przyjętej myśli społecznej. Mówiąc najprościej, nie było akceptowalne, by mężatka podróżowała poza granice kraju bez swojego męża. On bez niej mógł już oczywiście podróżować.
Robertson wyjaśnił, że kobiety w tamtych czasach mogły teoretycznie wnioskować o wydanie indywidualnego paszportu, w którym pojawiłyby się ich dane osobowe. Przeprowadzone przez niego badania wykazały, że w praktyce takie podania przed wybuchem I wojny światowej w ogóle nie wpływały.
Batalia Ruth
Z czasem zagadnienie to zaczęło się stawać coraz bardziej palącą kwestią dla aktywistek walczących o prawa kobiet. Jedną z tych, które najbardziej zaangażowały się w tę sprawę, była Ruth Hale – amerykańska feministka, działaczka i dziennikarka. W 1917 r. tuż po swoim ślubie, złożyła wniosek o wydanie indywidualnego paszportu. Planowała pojechać do Francji i pracować jako korespondentka wojenna. W dokumencie chciała figurować pod swoim panieńskim nazwiskiem. Urzędnicy stwierdzili, że nie ma takiej możliwości i odrzucili jej wniosek. To był początek jej batalii, w której szło o coś więcej niż o walkę z biurokratyczną machiną – chodziło o podmiotowość, niezależność, prawo do samodzielnego podejmowania decyzji.
W 1920 r. Hale otrzymała dokument, w którym figurowała jako "Heywood Broun, znana inaczej jako Ruth Hale" - poinformował magazyn "Atlas Obscura". To dalej kompletnie jej nie satysfakcjonowało, więc zwróciła paszport. Rok później stanęła przed samym Departamentem Stanu Stanów Zjednoczonych, gdzie domagała się uszanowania jej wyboru. Urzędnicy pozostawali jednak głusi na jej argumenty i ciągle wydawali dokumenty, w których widniały zapisy niezgodne z tym, o co wnioskowała. Na okrągło zwracała więc paszport.
Wkrótce temat paszportów stał się jednym z najistotniejszych punktów walki organizacji Lucy Stone League (nazwa odnosiła się do imienia XIX-wiecznej sufrażystki, która walczyła o prawo do zachowania panieńskiego nazwiska po ślubie), której współzałożycielką była Ruth Hale. Dopisek "wraz z małżonką", który trafiał do paszportów mężczyzn, był dla kobiet działających w ramach tej organizacji rzeczą nie do przyjęcia. Domagały się odejścia od tej praktyki oraz prawa do używania panieńskiego nazwiska nie tylko w paszporcie, ale też w kontaktach z urzędami czy w zwykłych codziennych sytuacjach.
Walka się opłaciła. W połowie lat 20. urzędnicy wydali po raz pierwszy paszport, w którym znalazło się – na życzenie wnioskodawczyni - wyłącznie panieńskie nazwisko właścicielki. Został on wystawiony na Doris E. Fleischman, żonę Edwarda L. Bernaysa. Kobieta ta cały czas wspierana była przez aktywistki z Lucy Stone League. Fleischman złożyła wniosek w tym samym czasie, co dziesiątki innych kobiet, które domagały się prawa do używania swojego panieńskiego nazwiska. Równolegle w mediach toczyła się gorąca dyskusja na ten temat.
Paszport Doris E. Fleischman był pierwszym dokumentem amerykańskiej obywatelki, który wystawiony został na panieńskie nazwisko, a jednocześnie nie określał jego właścicielki jako "żony" swojego męża. Mimo to urzędnicy jeszcze przez pewien czas stosowali taką praktykę, rezygnując z niej dopiero pod koniec lat 30. XX wieku.