Prokop w stanie zakochania
Kiedy spotkał kobietę, która okazała się dobra, bezinteresowna, pozbawiona zawiści, od razu się zakochał.
10.12.2008 | aktual.: 12.01.2009 10:51
ZWIERZENIA NIEKONTROLOWANE
Showman w stanie zakochania
Kiedy spotkał kobietę, która okazała się dobra, bezinteresowna, pozbawiona zawiści, od razu się zakochał. Teraz Marcin Prokop dzieli czas między dom i telewizję. I nie potrafiłby już żyć bez narzeczonej Marysi i córki Zosi.
SUKCES: Jak się czujesz w roli najlepiej zarabiającego w Polsce showmana telewizji? 190 tysięcy złotych miesięcznie, nieźle jak na 31-latka.
MARCIN PROKOP: Nie chcę się do tej kwoty odnosić – ani potwierdzać, ani zaprzeczać, bo publiczne rozmawianie o pieniądzach jest w złym guście. Jeśli kogoś fascynują cudze zarobki, to ma dwa wyjścia – poszukać pracy w urzędzie skarbowym albo zakasać rękawy i wziąć się do roboty.
Zdradź przynajmniej, w co inwestujesz. W giełdę, nieruchomości, stare mercedesy?
Chciałbym w to ostatnie, ale mam mały garaż, w którym mieszczą się tylko dwa auta. (śmiech) Ostatnio inwestuję w siebie i swoją rodzinę, żeby jej niczego nie zabrakło. Może w niedalekiej przyszłości zamienię mieszkanie na większe. Czasy są takie, że wszelkie inwestycje w giełdę i różne instrumenty finansowe są niebezpieczne, więc na razie pieniądze „parkuję” w banku. W ziemi też trochę zakopałem (śmiech), bo kupiłem działkę.
Kuba Wojewódzki w jednym z programów zarzucił ci skąpstwo. Bo niby on jeździ wypasionym porsche, a ty mazdą za marne 130 tys. zł.
Większość naprawdę zamożnych ludzi, jakich znam, o ile oczywiście nie są skretyniałymi nuworyszami, żyje stosunkowo skromnie. Nie nazwałbym tego skąpstwem. Ostentacyjne obnoszenie się z bogactwem jest brakiem klasy. Wydawanie pieniędzy na przesadne luksusy nie podnieca mnie, nigdy nie byłem snobem. Kapitał jest dla mnie przede wszystkim zabezpieczeniem finansowej niezależności. Lubię mieć poczucie, że niczego nie muszę, a wiele mogę.
Bywają momenty w moim zawodzie, że telefon nie dzwoni i lepiej siedzieć wtedy na wygodnej poduszce niż na gorącym krześle. Zostałem tak wychowany, że oszczędność jest cnotą, a niepohamowana konsumpcja – przejawem próżności. Na tle niektórych kolegów z branży w tym względzie uprawiam totalne antygwiazdorstwo. (śmiech)
Jako absolwent finansów zimno kalkulujesz: to się opłaci, a tamto nie. Upiorna sytuacja. Czy nie czujesz się już tym nieco zmęczony?
Jest to rodzaj gry z rzeczywistością. Czysto teoretycznie dokonuję pewnych analiz inwestycyjnych, bawię się symulatorami giełdowymi, pochłaniam prasę gospodarczą itd. Natomiast własne pieniądze od jakiegoś czasu rzadko ryzykuję. Był moment, kiedy wydawało mi się, że stałem się wybitnym graczem giełdowym, przez co w ciągu kilku tygodni straciłem równowartość niezłego samochodu. Ale generalnie mam dość rozwinięty zmysł biznesowy, dzięki czemu sam zarządzam swoimi sprawami, bywam również menedżerem Doroty Wellman, którą krępują rozmowy o pieniądzach. Twierdzi, że jestem skuteczny. (śmiech)
Za chwilę inne gwiazdy telewizji ustawią się do ciebie.
Zapraszam serdecznie, moje drzwi są szeroko otwarte.
Jaka duża będzie prowizja?
Dogadamy się. (śmiech) Standard na rynku to 10–20 proc., więc spotkamy się gdzieś pośrodku. To jeden z moich planów B na przyszłość. Gdybym przestał występować w telewizji, chciałbym pomagać innym w karierze, zostać ich agentem. Mogę powiedzieć, że to też mnie kręci.
Po kim odziedziczyłeś duży wzrost?
Wujek był bardzo wysoki. Kiedyś miałem podejrzenia, że zanim się pojawiłem, wpadł do mamy na chwilę. Ojciec miał „tylko” 190 cm. A ja mam różnie: 206, jak wstaję rano szczęśliwy i wyprostowany, lub tylko 204, kiedy przytłacza mnie ciężar obowiązków. (śmiech)
Miałem zawsze poczucie pewnej odrębności, ale nie nazwałbym tego kompleksami. Dziewczyny przez większość mojego życia raczej bały się tego wzrostu, jednak było też w tym coś magicznie fascynującego, być może sądziły, że wszędzie jestem proporcjonalnie taki duży. Tak jak Jane dała się uwieść King Kongowi, tak i mnie w końcu udało się kogoś usidlić. Problem był wtedy, kiedy musiałem kupić spodnie lub koszulę, bo nic na mnie nie pasowało. Jednak ze wzrostu szybko się nauczyłem robić atut. Nigdy nie musiałem się jakoś wybitnie starać, żeby zwrócono na mnie uwagę.
Przeczytałam, że masz naturę samotnika. Na ekranie jest wesoły Prokop, otwarty w kontaktach z ludźmi, a w domu Prokop smutny, zamknięty w swoim świecie.
To nie tak. Po pierwsze, mój zawód oznacza bardzo dużą intensywność kontaktów z ludźmi, więc mam naturalną potrzebę odreagowania, pobycia ze sobą, złapania oddechu i dystansu. Inaczej szybko bym się spalił. Po drugie, nienawidzę presji bycia fajnym na zawołanie, kiedy akurat nie mam na to ochoty. Alergicznie reaguję na hasło: „Ej, weź powiedz coś śmiesznego”. Może dlatego większość zawodowych komików prywatnie cierpi na depresje. Teraz ich rozumiem. (śmiech) Chociaż trudno o większą frajdę niż moment, kiedy na kamerze zapala się czerwona lampka oznaczająca, że jesteśmy na antenie. Czuję się wtedy trochę tak, jakbym zakładał kostium Batmana.
Powiedziałeś, że tak bardzo się stresujesz, kiedy rusza nowy program, że później chcesz przez chwilę pobyć trochę „warzywkiem”.
Przez stres rozumiem tutaj ogrom pracy, jaki trzeba włożyć w „odpalenie” każdego nowego programu, zwłaszcza tak wielkiego widowiska, jak na przykład „Mam talent”. Sztaby ludzi pracują przez wiele tygodni, często po kilkanaście godzin na dobę, żeby wszystko dobrze wyszło. To jest potworny wysiłek, a na ekranie nie ma miejsca na okazywanie zmęczenia. Ci, którzy nie wytrzymują tempa, szybko wypadają z obiegu. Nie chcę robić z siebie męczennika, ale jeśli komuś się wydaje, że show-biznes jest robotą lekką, łatwą i przyjemną, to jest w dużym błędzie.
Nie, to jakaś bzdura. Nigdy nie miałem intencji koszenia konkurencji. To nie są zawody bokserskie. Każdy, kto ma tak zwaną ekranową osobowość, jest ligą sam dla siebie, a ramówki telewizyjne są dość pojemne, więc wszyscy się zmieścimy. A Kuba Wojewódzki nie musi się obawiać żadnej konkurencji, bo ma zapewnione stałe miejsce w panteonie sław polskiej telewizji – w wielu kwestiach na naszym rynku był pionierem, na przykład jako pierwszy stworzył autoerotyczny show, w którym goście są mniej istotni od prowadzącego.
A z Dorotą Wellman to jest przyjaźń tylko na ekranie?
Nie spędzamy razem wiele czasu poza anteną, bo każde z nas ma swoje zajęcia, ale mogę śmiało powiedzieć, że Dorota jest dla mnie taką przyszywaną starszą siostrą. Wbrew pozorom, obydwoje mamy dość pogmatwane, niełatwe charaktery, więc fakt, że pracujemy ze sobą intensywnie od ponad czterech lat i ciągle nie mamy siebie dosyć, jest jakimś fenomenem.
Czy twoja narzeczona Marysia Prażuch nie jest o te bliskie relacje zazdrosna?
Nie, w żadnym razie, bo ja takich podstaw do zazdrości nie daję. Myślę, że z Marysią tworzymy zdrowy związek, nie mamy sekretów poukrywanych gdzieś w szafach.
Ucieszyłeś się, kiedy powiedziała, że będziecie mieli dziecko?
Na początku byłem tym troszeczkę wstrząśnięty. Ale dość szybko doszedłem do takiej zgody ze sobą: OK, nawet jeśli tego nie planowałem, to może ktoś na górze tak chciał i to ma większy sens. Jak się okazuje, ma to gigantyczny sens, bo dzisiaj zupełnie nie potrafię sobie wyobrazić życia bez mojego dziecka. Uważam, że żadne pieniądze świata, żadne luksusy ani kobiety nie są w stanie dać nawet połowy tego szczęścia.
Uważasz się za dobrego ojca?
Staram się zachować zdrowy balans pomiędzy pracą i domem, zakochaniem i wymaganiami wobec dziecka, partnerską relacją i stawianiem pewnych granic. Czas zweryfikuje odpowiedź na twoje pytanie. Jeśli za kilkanaście lat Zosia nadal będzie chciała gadać z ojcem przez telefon, to znaczy, że dobrze postępowałem. Najważniejsze, żeby była sobą i kierowała się swoimi wyborami. Ja oczywiście mogę podpowiadać, co według mnie jest w życiu istotne, natomiast nie chciałbym jej stłamsić, narzucając cokolwiek.
A co według ciebie jest ważne w życiu?
MP: Jak najrzadziej stawiać sobie pytanie o sens życia, bo i tak tego nie rozstrzygniemy. (śmiech) Bardzo łatwo wpaść w banał, próbując uprawiać domorosłą filozofię na łamach kolorowych pism. Ważne jest to, żeby mieć kodeks postępowania, jakąś siatkę stałych wartości. Wolę ludzi, którzy w coś wierzą, choćbym się z tym nie zgadzał, niż nieprzewidywalnych relatywistów.
Ostatnie wakacje spędziłeś z córką na Helu, w przyczepie campingowej, a nie w jakimś 5-gwiazdkowym hotelu. Nie nabawiłeś się jeszcze choroby gwiazdorskiej?
Nie wiem, co to takiego. Naprawdę, lubię wygodne, ale proste życie. Nie mogę zrozumieć korzyści z zamieszkania w jakimś megasnobistycznym, strzeżonym osiedlu, przypominającym klimatem kostnicę, gdzie wszyscy porównują swoje samochody, buty, torebki i komentują, ile kto ma na sobie pieniędzy.
Myślicie z Marysią o drugim dziecku?
Przyznam, że rozmawiamy o tym, choć nie jestem fanem fabrykowania dzieci na akord i akcji pt.: „Dziś mam dzień płodny, to rzućmy się na siebie, może coś z tego będzie”. Najpiękniejsze w posiadaniu dzieci jest to, że przychodzą na świat, kiedy chcą.
To mówi człowiek, który musi mieć wszystko dokładnie zaplanowane w życiu.
W pewnych sferach życia, np. w inwestycjach, na półce z płytami, w szufladzie ze skarpetkami, lubię mieć porządek. A w innych – nie jestem ortodoksem z kołnierzem zapiętym pod samą szyją, który nie potrafi wykonać spontanicznego ruchu. Nie popadajmy w skrajności.
Twoja narzeczona jest bardziej spontaniczna?
W niektórych dziedzinach na pewno tak. Ma bardziej ekstrawertyczną naturę ode mnie, łatwiej nawiązuje bliskie relacje z ludźmi. Ja się z nimi dłużej oswajam, jestem bardziej nieufny. Ale to nie znaczy, że jesteśmy skrajnymi charakterami – ani ona nie jest hiperaktywna towarzysko, ani ja nie jestem samotnikiem, który chciałby się zaszyć w dziupli wydrążonej w drzewie na końcu świata. Jednak czasem potrzebuję wyciszenia, które prowadzi do rozmowy z samym sobą albo sprawia, że łatwiej podejmuje się w życiu ważne decyzje. Nie lubię mieć nieustającego gwaru wokół siebie.
Mimo różnych charakterów tworzycie udany związek.
Gdybym był z osobą, która jest identyczna jak ja, ma te same plany i tak samo widzi rzeczywistość, szybko bym się zanudził. Na fizyce uczono mnie, że na różnicy potencjałów wytwarza się napięcie. Jak jest plus i minus, to płynie prąd. A jak dwa plusy lub dwa minusy, prądu nie ma. To prawo sprawdza się też w związkach.
Dobrze zarabiasz, a jednak wysłałeś swoją kobietę do pracy, chociaż wasza córka ma dopiero dwa lata.
Proszę, nie rób z mojej narzeczonej niewolnicy Isaury, a ze mnie złego Leoncia. Powrót do pracy był jej decyzją, chociaż – przyznaję – sam też byłem tego zwolennikiem. Nasza córka ma wspaniałą opiekunkę, pomaga nam również moja mama, więc nie było dylematu „dom czy kariera”. Uważam, że każdej zdrowo myślącej kobiecie potrzebna jest równowaga w obu sferach.
Złośliwi twierdzą, że nie ożeniłeś się do tej pory z oszczędności, bo wesele to jednak spory wydatek!
Tak naprawdę mógłbym się ożenić w każdej chwili – jutro, pojutrze, za pięć lat… Kiedyś to pewnie nastąpi, choćby po to, by więcej nie zadawano mi tego nudnego pytania. (śmiech) Pieniądze nie mają tu nic do rzeczy. Bardziej od urzędowego papierka interesuje mnie związek, w którym istnieje miłość, przyjaźń i zaufanie, a na to żadne weselne celebracje nie mają najmniejszego wpływu.
Nie mówisz tego głośno, ale to widać, że jesteś w Marysi zakochany. Co cię w niej najbardziej zachwyca?
MP: Myślę, że wiele rzeczy. Najbardziej to, że jest dobrym człowiekiem. Jest bezinteresowna, zupełnie różna od ludzi, z którymi spotykam się na co dzień. Dobrze życzy innym, nie ma w niej zazdrości czy zawiści i nie jest fałszywa. Generalnie moje zdanie na temat ludzi, jako gatunku, nie jest najlepsze. I jeżeli spotykam na swojej drodze kogoś, kto zaprzecza tym stereotypom, to trudno się nie zakochać.
Nie wierzysz w dobrego człowieka?
Kiedy słyszę takie pytanie, przypomina mi się słynne doświadczenie profesora Philipa Zimbardo, który podzielił swoich studentów na dwie grupy – więźniów i strażników. Po paru dniach wspólnego zamknięcia „strażnicy” – na co dzień normalni, sympatyczni ludzie – zaczęli zamieniać się w brutalnych oprawców, gnębiących swoich kolegów bez skrupułów i wyrzutów sumienia. To tylko jeden z dowodów na to, że ludziom znacznie łatwiej przychodzi robienie zła niż dobra. Zresztą wystarczy rozejrzeć się wokół siebie. Z roku na rok postępuje globalna dezintegracja wartości, więzi międzyludzkich, wzajemnego zaufania. Jesteśmy cywilizacją samotnych, krążących elektronów, które czasami na siebie wpadają, nie tworząc trwałych konstelacji.
Przyznałeś, że na siłę nie poszerzasz grupy przyjaciół, więc twoja chmura elektronów nie jest aż tak imponująca.
Nie interesują mnie związki, które są ślizganiem się po powierzchni. W relacjach z ludźmi poszukuję gęstości, intensywności. Nienawidzę kurtuazyjnych rozmów o niczym, dziumdziania przez telefon w stylu: „Co u ciebie słychać”, a tak naprawdę nic mnie to obchodzi. Przyjaźń to dla mnie słowo, które ma pewne ekstremalne konotacje. Przyjaciel to człowiek, za którego poszedłbym z siekierą na czołgi, gdyby była taka konieczność. Rzeczywiście, nie mam ich wielu.
Ale święta Bożego Narodzenia spędzisz z rodziną? Będzie dużo ludzi, prezentów i zamieszania?
Zawsze jeździliśmy na święta do Chicago, gdzie mieszkają rodzice Marysi. Tym razem pewnie wyruszymy gdzieś z moją rodziną w góry, żeby nie siedzieć w domu. Najchętniej wybrałbym się do Austrii i pojeździł na snowboardzie.
Nie umiesz usiedzieć w miejscu. Już w wieku 23 lat zostałeś szefem sporej firmy, potem naczelnym w kilku pismach.
Ja po prostu nie lubię tracić czasu. Jak nic się w moim życiu nie dzieje, to mam mrówki w majtkach, które chcę jak najszybciej stamtąd wytrząsnąć. Ponieważ nigdy nie byłem typem sportowca i nie miałem żadnego talentu do grania na czymkolwiek, to cały swój czas i energię włożyłem w pracę. Zawsze też mocno dążyłem do samodzielności, więc jak tylko mogłem utrzymać klawiaturę komputera na kolanach, to już starałem się na siebie zapracować
I pisałeś wtedy do „Gazety Wyborczej”?
MP: To było potem. Naprawdę zacząłem zarabiać pieniądze w wieku 15 lat jako tłumacz. Dość dobrze mówiłem po angielsku, więc tłumaczyłem instrukcje obsługi telefonów, pralek czy innych urządzeń. Odkąd pamiętam, nigdy nie brałem pieniędzy od rodziców, chyba że czasem z portfela mamy sam wypłacałem sobie kieszonkowe, ale o tym cicho sza. Mój brat miał lepiej niż ja, bo urodził się w ciekawszych czasach, kiedy ojciec prowadził już własną firmę i zarabiał spore pieniądze. Wcześniej pracował w wojsku, brał skromną pensję, na niektóre rzeczy nie starczało. Ale dzięki temu, że zawsze ta kołderka była za krótka, miałem motywację do działania.
Patrząc na to, co osiągnąłeś, wydaje się, że masz wszystko. Fantastyczną dziewczynę, ukochaną córkę, swoją telewizję, w której bawisz ludzi. Czegoś jeszcze brakuje?
Komfortu i pewności, że to będzie trwało zawsze. Im więcej człowiek ma, tym większy jest strach, że to straci. Tak jest też w moim przypadku. Budzę się rano i dochodzę do wniosku, że jestem szczęśliwym człowiekiem, bo życie mnie hojnie obdarowało, ale też nauczyło pokory. Dlatego natychmiast pojawia się myśl, że „nic nie może przecież wiecznie trwać”, a najbardziej boleśnie można się potłuc, spadając z wysokiego konia. Mam tę świadomość, więc zamiast się mazgaić, po prostu mocniej spinam tego konia ostrogami.
Wydanie Internetowe