Sonia Bohosiewicz: Jestem świadoma swojej seksualności
- Ten zawód jest wyjątkowy, gdyż niesie ludziom przekaz. Czuję, że powinnam spełniać się nie tylko w roli matki. Kiedy jestem na planie filmowym lub realizuję jakiś projekt, oddaję mu się w pełni – wyznaje Sonia Bohosiewicz.
28.12.2015 | aktual.: 29.12.2015 21:02
- Ten zawód jest wyjątkowy, gdyż niesie ludziom przekaz. Czuję, że powinnam spełniać się nie tylko w roli matki. Kiedy jestem na planie filmowym lub realizuję jakiś projekt, oddaję mu się w pełni – wyznaje Sonia Bohosiewicz.
- Podobno kochasz filmy Woody’ego Allena. Mówią też o tobie, że masz podobne jak on poczucie humoru.
- Niedawno otrzymałam propozycję, aby zagrać w sztuce napisanej przez Woody’ego Allena! Do tej pory nikt w naszym kraju jeszcze jej nie zrealizował. Woody Allen to geniusz, który reżyseruje kolejne, wciąż znakomite filmy. Tworzy z wielką pasją, o czym świadczy jego pracowitość, bo przecież co roku wypuszcza film, który jest na najwyższym poziomie. To chyba na świecie jakiś fenomen. Ja natomiast wciąż zarzucam sobie to, że bez przerwy się lenię. Ale już za chwilę nie będę miała czasu na lenistwo, niebawem rozpoczniemy allenowskie próby.
- Z czego najczęściej śmieje się Sonia Bohosiewicz?
- Uwielbiam śmiać się ze wszystkiego. Uważam, że jest to dobry klucz do zapominania o okrucieństwach tego świata. Często dostrzegam komizm sytuacji, nawet w najbardziej tragicznych momentach. Możliwe, że mój organizm wywołuje śmiech w stresujących sytuacjach, może jest to pewien rodzaj ucieczki. A poza tym uwielbiam robić ludziom różne kawały, żartować i opowiadać dowcipy. W ogóle uwielbiam się śmiać.
- Czy potrafisz śmiać się sama z siebie?
- Absolutnie tak! Chociaż… to bardziej pytanie do ludzi z mojego otoczenia Może powiedzieliby co innego. Ja będę się trzymać wersji, że umiem i uwielbiam śmiać się z siebie. Nie sprawia mi to przykrości, ponieważ znam zarówno moje wady, jak i zalety. Trzeba mieć stabilne poczucie własnej wartości i dystans do samego siebie, aby móc żartować z własnej osoby. A ja akurat należę do osób, które bardzo dobrze o sobie myślą.
- Monodram „Chodź ze mną do łóżka” jest twoim wielkim powrotem na deski teatru po sześciu latach. Spektakl opowiada o kobiecie, która zgadza się być niewolnicą pewnego mężczyzny i spełniać wszystkie jego zachcianki. Zapraszasz w nim widzów do łóżka. Podobno według ciebie to miejsce, gdzie człowiek staje się najbardziej szczery?
- Jesteśmy nie tylko szczerzy, ale również nadzy, odarci z makijażu i fryzur. Jesteśmy zmęczeni minionym dniem. Posiadamy mnóstwo przemyśleń i pogrążamy się w refleksji. Możemy być rozbudzeni erotycznie. Możemy też płakać, wtulając się w poduszkę. To jest odpowiednie miejsce na ściągnięcie maski, na bycie z kimś bardzo blisko, na intymność. Do takiego łóżka zapraszam.
- Autor tekstu, Andrzej M. Żak, twierdzi, że jest to sztuka o pewnym rodzaju samotności związanym z nieuleczalną, ciężką chorobą. Myślisz podobnie?
- Jeżeli pytamy o sens fabularny, można stwierdzić, że jest to sztuka o samotności związanej z chorobą. Tak naprawdę jest to również metafora. Zazwyczaj wkładamy bohatera w jakieś ekstremum po to, aby zobaczyć, co z tego wyniknie. Nie oznacza to, że „Hamlet” jest sztuką opowiadającą o chłopaku, który zadźgał za kotarą jakiegoś faceta. To jest tylko fabuła, dotykająca myśli szerszych i bardziej uniwersalnych. W pewnym momencie moja bohaterka znajduje się w krytycznym stanie spowodowanym jej chorobą. To sztuka o sensie i radości życia, a także o tym, co jest w życiu ważne. Odpowiada na pytanie, czy warto machać wachlarzem po to, aby rozeszły się chmury. Może wystarczy dostrzec ich piękno i żyć w zgodzie z nimi? Istnieją rzeczy większe i mniejsze. Tych mniejszych jest wiele, więc powinniśmy być uważni i starać się nie przegapić na przykład śpiewu ptaków.
Trzeba robić wszystko, aby nie utknąć w codzienności. Reklamy wmawiają nam, że niektóre rzeczy mają większe znaczenie. Każdego dnia staram się medytować przez chwilę. Muszę odetchnąć i poczuć, że żyję. Zastanawiam się nad tym, co jest dla mnie ważne. Nasze babcie miały pewną cezurę. W czasie wojny musiały odpowiedzieć sobie na pytanie, za co warto oddać życie. My żyjemy w dobrobycie jak pączki w maśle. Wszystko wokoło mówi nam: Zarób więcej! Miło jest mieć ładne rzeczy, ale trzeba uważać, by nie przegapić wyjątkowych chwil, kiedy nasze dzieci budzą się rano lub kiedy kładą się spać. W codziennej pogoni życia należy znaleźć dziesięć minut wolnego czasu, na które pracuje się przez cały dzień.
- Zarówno tytuł spektaklu, jak i fragment, w którym wystosowujesz rozpaczliwą wręcz propozycję doktorowi: Pan odda mi ciało, a ja panu oddam wszystko, mogą dać błędne wyobrażenie, że będzie to sztuka o potężnej potrzebie seksu.
- Oczywiście, jest tam fragment o seksie. Ta sztuka nosiła wcześniej inny tytuł. Ale nakłoniłam autora do jego zmiany. Tytuł „Chodź ze mną do łóżka” to moja propozycja. Jest metaforyczny, chwytliwy i przewrotny. To prawda na temat mojego wyjścia na scenę - jestem przecież kobietą świadomą swojej seksualności.
- Niebawem premierę będzie miał film "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy" w reżyserii Janusza Majewskiego. Akcja osadzona jest pod koniec lat 50. ubiegłego wieku. Maciej Stuhr wcielił się w główną rolę muzyka jazzowego Fabiana. Ty zagrałaś jego siostrę, a Natalia Rybicka - ukochaną powiązaną z UB. W filmie wystąpili również: Anna Dymna, Wojciech Pszoniak oraz Wiktor Zborowski. Jak wspominasz pracę na planie w tak doborowym towarzystwie?
- Przede wszystkim powiedzmy, że film „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy” jest zdobywcą Srebrnych Lwów na tegorocznym Festiwalu Filmowym w Gdyni! Również Wojciech Pszoniak został nagrodzony za najlepszą drugoplanową rolę męską. A wracając do pytania, na planie pracowało mi się fantastycznie. Janusz Majewski jest genialnym reżyserem, do którego ludzie wracają. Aktorzy, którzy z nim pracowali, marzą o nawiązaniu takiej współpracy ponownie. Ludzie szaleją na jego punkcie - począwszy od pracowników technicznych aż po aktorów. To zaskakujące, ale on nigdy się nie denerwuje. W pierwszy dzień nagrań wystrzeliło trzydzieści butelek szampana, powitał wszystkich i powiedział: Mam nadzieję, że za półtora miesiąca znowu napijemy się szampana i będziemy równie zadowoleni jak dzisiaj. Uprzedził wszystkich, że nienawidzi konfliktów. Chociaż niektórzy mogliby być jego wnukami, to chce, aby każdy mówił mu na „ty”.
Janusz Majewski jest radosny, młody duchem i otwarty na propozycje aktorów. Niektórzy reżyserzy wymagają, by aktorzy podporządkowali się tylko ich wizji. Szanuję to, ale podziwiam Janusza za jego otwartość i dialog. Gdy coś mu się nie podoba, grzecznie odmawia. A poza tym jest przedwojennym dżentelmenem. Zawsze wyperfumowanym i dobrze ubranym. Niejeden pan na planie filmowym w trzecim tygodniu nagrań przychodzi w poplamionych spodniach, a on zawsze ma wszystko wyprasowane w kant. Nawet pomysły.
- Kiedyś potajemnie kochałam się w Maćku Stuhrze. Zdradzisz, jaki jest na planie i poza nim? Przyjaźnicie się?
- Maciek to bardzo zdolny i inteligentny aktor, ale co najważniejsze, to bardzo fajny człowiek. Mogę rzec, że zaprzyjaźniliśmy się na planie. Choć znamy się bardzo długo, bo już od czasu studiów.
- Lubisz jazz?
- Tak, lubię. Podczas pierwszego spotkania z moją trenerką jazzmanką i uznaną artystką Agnieszką Hekiert, ona poprosiła mnie o zaśpiewanie jakiegoś fragmentu. Wysłuchała mojej wersji „I’m beginig to see the Light” cierpliwie i w skupieniu. Kiedy powiedziałam jej, że mam dwa miesiące na przygotowanie materiału, stwierdziła: Może zdążymy. Miałyśmy naprawdę mnóstwo pracy. Ostatecznie zdążyłyśmy i Aga jest usatysfakcjonowana efektem. Reżyser wyrażał zachwyt. No to domniemam, że rzeczywiście jest dobrze.
- Doszły mnie słuchy, że pracujesz nad własnym recitalem.
- Moja znajoma radziła mi, abym nie zdradzała na razie tego pomysłu. Jednak repertuar Marilyn Monroe jest jednak tak popularny, że nie powinnam się obawiać kradzieży pomysłu. Wiele osób wykonywało już jej piosenki. Na pewno niejeden śpiewany przez nią utwór usłyszymy jeszcze w różnych wykonaniach. Nie zdradzam szczegółów swojego pomysłu. Marilyn Monroe podobnie jak ja była aktorką i lubiła śpiewać. Łączy nas również kolor włosów. Zasadniczą różnicą jest jednak to, że Marylin Monroe nie dożyła mojego wieku. Na pewno nie będę malować sobie pieprzyka na twarzy (śmiech). Próbując upodobnić się do niej, byłabym skazana na porażkę.
- Poza pracą na deskach teatru, w filmach i serialach zajmujesz się również dubbingiem. Genialnie dubbingowałaś kotkę Marlenkę w „Piorunie”. Jak wspominasz tę pracę? Czy była ciężka?
- Marlena była wyjątkowo trudna. To ekspresyjna, pełna pomysłów, uczuciowa kocica. Gadała dużo i zawsze bardzo wyraziście. Trochę się z nią namęczyłam. Zwykle idzie łatwiej. Musisz wiedzieć, że praca przy dubbingu to taka praca na opak. Produkcja nagrywa ścieżkę dźwiękową w języku angielskim. Rysownik przygotowuje ilustracje do nagrania radiowego. Cała bajka najpierw jest budowana poprzez głos. A potem my zaczynamy - tłumacze muszą przełożyć ten tekst w taki sposób, aby polscy aktorzy mogli jak najlepiej włożyć go w pyszczki narysowane pod angielskie wykonanie. No po prostu wszystko postawione na głowie. Ale jakoś to się jednak udaje. Czasem powstają nawet perełki lepsze niż oryginały. Zawsze jest to wielka frajda, zwłaszcza gdy posiada się własne dzieci. Miałam okazję wykonać wiele telefonów, składając życzenia głosem Marlenki. Wszyscy znajomi o to proszą.
- Należysz do gwiazd, które chętnie wspierają różne akcje społeczne, charytatywne. Niedawno odwiedziłaś oddział onkologii i spotkałaś się z maluchami chorymi na raka. Lubisz pomagać?
- Staram się wspierać akcje charytatywne jak tylko mogę. Kiedy tylko ktoś mnie o to poprosi, zgadzam się od razu. Jeśli tylko może się na coś przydać nasze tak zwane celebryctwo, i da się zrobić z naszej popularności inny pożytek niż zarobek dla gazety „Fakt”, to stawiam się na wezwanie.
- Z pewnością jesteś kobietą silną, odważną, która nie czeka na role, która wie, czego chce od życia i która spełnia swoje marzenia. Jesteś kobietą przedsiębiorczą i mało kto wie, że prowadzisz swój biznes – restaurację SushiBu. Podoba mi się wasze motto: U nas niezadowolone bywają tylko ryby. Dlaczego akurat sushi?
- Lubię sushi. W swoim życiu zajmowałam się różnymi rzeczami. Ciągle kombinuję i wymyślam coś nowego. Nie chcę czuć przymusu wykonywania swojego zawodu. W momencie, kiedy zaczynasz odczuwać przymus finansowy, obniżasz swoje wybory już na samym początku. Zanim rozpoczęłam studia, prowadziłam restaurację mojego ojca. Na czas wakacji. W czasie studiów pracowałam albo w barach, albo w restauracjach. Potem byłam członkiem Grupy Rafała Kmity, która nie była przedsięwzięciem instytucjonalnym. Trzeba było organizować wszystko samodzielnie. Spełniałam tam także czasem rolę menedżera. A kiedy wpadł mi do głowy pomysł, aby zagrać po kilkuletniej przerwie na scenie, nie czekałam na propozycje. Trafiłam na tekst „Chodź ze mną do łóżka” i wyprodukowałam monodram.
- Jak godzisz pracę zawodową z rolą mamy? Jaką mamą jesteś?
- To nie jest aż takie trudne, nasze dzieci są do tego trybu przyzwyczajone. Akceptują to. Oczywiście tęsknią, ale myślę, że całą sytuację bardziej przeżywam jednak ja. Kiedy jestem na planie filmowym lub realizuję jakiś projekt, oddaję mu się w pełni. Gdy jestem w domu, poświęcam się całkowicie rodzinie i domowi. Tego się trzymam dla mojego zdrowia psychicznego.
Najtrudniej mi wyłuskać jeszcze czas dla siebie i poświęcić go na rozwój osobisty. Potrafię znaleźć chwilę na odpoczynek, trening i ciekawą książkę. Brakuje mi czasu na dokształcanie się i realizację rzeczy, które w przyszłości mogą mi się przydać, a i na te, które mi się przydawać wcale nie muszą, ale chcę je zrobić. To moja ciągła walka o czas dla siebie. Ale z drugiej strony jest strach, że kiedy uda mi się wreszcie ją wygrać, okaże się, że po prostu jestem niepotrzebna (śmiech).
Rozmawiała: Ilona Adamska(ia)/(kg)