Blisko ludziW obozie nazywali ją „bestią”. Po wojnie trafiła do tego samego więzienia, co jej ofiary

W obozie nazywali ją „bestią”. Po wojnie trafiła do tego samego więzienia, co jej ofiary

Osobiście posłała ponad pół miliona kobiet i dzieci do komór gazowych. Noworodki kazała palić żywcem. 30-letnia Maria Mandel zyskała w obozie Auschwitz przydomek „bestia”. W historii zapisała się jako jedna z najbardziej przerażających esesmanek. Po wojnie trafiła do jednego więzienia, co Polki.

W obozie nazywali ją „bestią”. Po wojnie trafiła do tego samego więzienia, co jej ofiary
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons
Magdalena Drozdek

08.01.2016 | aktual.: 13.01.2016 23:19

Osobiście posłała ponad pół miliona kobiet i dzieci do komór gazowych. Noworodki kazała palić żywcem. 30-letnia Maria Mandel zyskała w obozie Auschwitz przydomek „bestia”. W historii zapisała się jako jedna z najbardziej przerażających esesmanek. Po wojnie trafiła do jednego więzienia, co Polki.

Urodziła się 10 stycznia 1912 roku w austriackim Munzkirchen. O jej dzieciństwie nic nie wiadomo. Jako nastolatka trafiła do szkoły zawodowej, po której ukończeniu pracowała jako urzędniczka. Po włączeniu Austrii do Niemiec, przeniosła się do Monachium. Jak tysiące innych kobiet, zauroczyły ją idee Adolfa Hitlera. Miała zaledwie 26 lat, gdy postanowiła dołączyć do SS. Od razu zgłosiła się do pracy w obozach koncentracyjnych. Po latach, podczas pierwszego procesu oświęcimskiego mówiła, że kierowała się tylko względami finansowymi i nie wiedziała, co tak naprawdę dzieje się za kolczastymi drutami obozów.

- Pracę tę wybrałam dlatego, ponieważ słyszałam, że dozorczynie w obozach koncentracyjnych dużo zarabiają i spodziewałam się dostawać więcej, aniżeli mogłabym zarobić jako pielęgniarka. Gdybym bowiem nie dostała zajęcia w obozie, uczyłabym się właśnie do tego zawodu. Przed objęciem służby w Lichtenburgu nie wiedziałam co się tam dzieje i do czego służą te miejsca – mówiła sędziom.

Pracę we wspomnianym Lichtenburgu rozpoczęła 15 września 1938 roku. Razem z 50 innymi esesmankami była świadkiem formowania się jednego z pierwszych obozów koncentracyjnych w Niemczech. Niecały rok później przeniesiono ją do Ravensbrück. Tam też przeszła gruntowne szkolenie. Młode funkcjonariuszki uczyły się życia w nowych warunkach. Mandel nie potrzebowała długich szkoleń. Szybko zrozumiała, co musi robić, by utrzymać pozycję wśród innych pracowników obozu. Jej lojalność i przykładność została dostrzeżona przez przełożonych, którzy awansowali ją na SS-Oberaufsehrin w czerwcu 1942 roku.

Bestia z obozu

Dla więźniarek z Ravensbrück była przekleństwem. Brutalnie biła i poniżała kobiety. Miała wprowadzić osadzonym nakaz chodzenia boso. Wszystkie obozowe uliczki uprzednio rozkazała wysypać żwirem. Więźniarki podczas niedzielnej marszruty na rozkaz Mandel raniły sobie stopy do krwi. Te, które upadały, mogły liczyć tylko na kolejne ciosy od esesmanki. – Biła do utraty przytomności. Ofiary miały zmasakrowane twarze, zalane krwią, posiniaczone. Biła przeważnie w dolną część brzucha – wspomina jeden ze świadków.

Ravensbrück nie było jej ostatnim przystankiem. W październiku 1942 roku pracowała już w obozie kobiecym Auschwitz II – Birkenau, gdzie zastąpiła na stanowisku kierowniczki Johannę Langefeld. Ambitna i zdecydowana w swoich działaniach Mandel czuła się jak ryba w wodzie. Nad sobą miała tylko Rudolfa Hössa. Nad więźniarkami i podwładnymi miała absolutną władzę.

Kontrolowała nie tylko sytuację w samym Auschwitz, ale też podobozach w miejscowościach Hindenburg, Lichtewerden, Burdy i Rajsko. Niedługo po objęciu stanowiska została okrzyknięta „bestią”. Uwielbiała patrzeć na ból więźniarek, słynęła z okrucieństwa i przyjemności, jaką czerpała z wysyłania kobiet i dzieci do gazu. Dziś uważa się, że jest osobiście odpowiedzialna za śmierć ponad pół miliona więźniów.

Mandel lubiła wybierać z przerażonego tłumu swoich pupili, których traktowała jak zwierzęta. Wybierała pojedynczych Żydów, których wyciągała z kolejek do komór gazowych. Gdy tylko jej się znudzili, odsyłała ich z powrotem na śmierć. Esesmanka znana była z tego, że kochała muzykę klasyczną. Nie mogło jej tego zabraknąć za kolczastym drutem, dlatego stworzyła własną złożoną z więźniarek. Podobno uwielbiała słuchać „Madame Butterfly” w ich wykonaniu.

Po latach w swojej książce opisała to była więźniarka, Lucia Adelsberger. – Kobiety, które wracały z pracy, musiały maszerować w rytm muzyki. Orkiestra była zwoływana przy każdej okazji, by grać dla oficerów, kiedy przyjeżdżały nowe transporty, kiedy kogoś wieszano – pisze.

W Auschwitz Maria Mandel poznała Irmę Gresse. Zachowały się świadectwa traktujące o tym, że obie esesmanki łączył romans. Bestia i „piękna bestia”, jak nazywano Gresse, były okrutną parą. Gresse miała stalowy, wysadzany perłami pejcz. Na więźniarki polowała razem z wygłodzonymi psami. Mandel nie była jedynym obiektem jej zainteresowań. Wiadomo, że Gresse lubiła też młode, ładne dziewczyny z obozu. Szczególnie Polki.

Mandel w Auschwitz pracowała do 1944 roku. Później przeniesiono ją do Muhldorf, gdzie zastał ją koniec wojny. Stamtąd uciekła do Bawarii, w góry. Niedługo później trafiła do rodzinnego Munzkirchen w Austrii. Gdy stanęła w progu domu, ojciec nie chciał jej wpuścić. W sierpniu 1945 roku trafiła w ręce Amerykanów, cztery miesiące później odesłano ją do Polski, gdzie miała zostać osądzona.

W jednej celi z ofiarami

W tym miejscu kończy się większość historii o nazistach, którzy wreszcie odpowiedzieli za swoje zbrodnie. Nieco inaczej było w przypadku Mandel. Najwyższy Trybunał Narodowy uznał, że jest winna wszystkim zbrodniom. 22 grudnia 1947 roku skazano ją na karę śmierci. Na wyrok czekała w więzieniu Montelupich w Krakowie.

Tam trafiła także Stanisława Rachwał. Znała Mandel bardzo dobrze. Rachwał 3 lata przebywała w obozie Auschwitz, gdzie doświadczyła piekła z rąk młodej esesmanki. Do obozu przywlekli ją gestapowcy, którzy dowiedzieli się o tym, że kobieta działa w podziemiu. Rachwał przeżyła obóz, a po wyjściu na wolność wróciła do tajnych organizacji. Zaangażowała się w pracę na rzecz WiN-u (Wolność i Niepodległość). O tym, co przeżyła w Oświęcimiu nigdy nie opowiadała, co wspomina jej córka w reportażu Patrycji Gryszyńskiej-Ruman „WiNna nie WiNna”.

- Każdy więzień marzył w obozie, żeby zobaczyć kiedyś za kratami swoich prześladowców jako rekompensatę za cierpienia. Sam będzie na wolności, a oni będą wyczekiwać na tak zasłużoną karę i przeżywać strach, zwątpienie. Los spełnił to moje marzenie zupełnie nieoczekiwanie. Miałam okazję spotkać się z czołowymi członkiniami załogi SS z Oświęcimia, jednak i jak też byłam znów więźniem – pisała w swoich pamiętnikach działaczka.

Jeden z oficerów UB doniósł na nią i tak Rachwał znalazła się ponownie w więzieniu. Tym oficerem był mąż jej koleżanki z obozu. Aresztowano ją na środku ulicy. Jeszcze długo później jej rodzina nie wiedziała, co się z nią stało. Na Montelupich spotkała swoje byłe oprawczynie, m.in. Marię Mandel. Wrócił obozowy koszmar.

Reporterka przywołuje moment, w którym Rachwał została poproszona o wytłumaczenie jakieś sprawy Niemkom w ich języku. To był pierwszy raz, gdy była więźniarka stanęła twarzą w twarz z esesmankami.

- Otworzono celę, a one siedziały jak gdyby nigdy nic i patrzyły bezczelnie to na mnie, to na oddziałową. Pociemniało mi ze złości w oczach. Poczułam się jak zły pies, którego spuszczono ze smyczy i krzyknęłam na cały głos: Baczność! Achtung! Zerwały się w mgnieniu sekundy i stanęły na baczność jak mur. Przestałam być więźniem, którego obowiązuje regulamin. Byłam więźniem obozu koncentracyjnego Oświęcim-Brzezinka, a te stojące przede mną kobiety to esesmanki, nasze ciemiężycielki, kaci, mordercy. Tama pękła, i runęły słowa podłe i chamskie, takie jakimi karmiono nas na każdym kroku. I podniecając się chwilą, zbliżyłam się do nich całkiem blisko i poczułam, że zaraz zacznę je bić. Po twarzach, po oczach. I nagle zobaczyłam ich przerażenie. Nie uderzyłam. I taki ludzki wstyd mnie ogarnął. Więźnia bić? – pisała Rachwał.

I Rachwał, i Mandel zostały skazane na śmierć. Któregoś dnia Mandel podeszła w łaźni do swojej byłej ofiary. Prosiła o przebaczenie. Rachwał jej przebaczyła i nigdy więcej już nie widziała. Maria Mandel została stracona o 7:09, 24 stycznia 1948 roku. Miała 36 lat. Tuż przed stryczkiem miała krzyknąć "Żyj długo Polsko!", jak podaje portal ISurvived.org. Stanisława Rachwał nie podzieliła jej losu. Wyrok zamieniono jej najpierw na dożywocie, po 10 latach wypuszczono ją dzięki amnestii.

md/ WP Kobieta

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (86)