Blisko ludziW Polsce znalazła nowy dom. Teraz urzędnicy chcą deportować jej rodzinę

W Polsce znalazła nowy dom. Teraz urzędnicy chcą deportować jej rodzinę

Kiedy przekraczała polską granicę, znała tylko dwa słowa po polsku – Wisła i Warszawa. Yulia Eshchenko blisko 2,5 roku temu musiała spakować wszystko do jednego samochodu i razem z mężem i synkiem uciekać z Mariupola na Ukrainie. Polska była ich jedyną nadzieją. I kiedy ułożyli sobie życie na nowo, dostali pismo od urzędników – status uchodźcy im się nie należy.

W Polsce znalazła nowy dom. Teraz urzędnicy chcą deportować jej rodzinę
Źródło zdjęć: © Agencja Gazeta | Bartosz Bańka
Magdalena Drozdek

12.01.2017 15:08

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Yulia jest z pochodzenia Rosjanką. Razem z mężem Aleksandrem, Ukraińcem, mieszkała jeszcze jakiś czas temu w Donbasie. – W naszym kraju od lat toczyły się różne konflikty. Wspomnijmy chociaż o tym, co działo się na Majdanie. Ale on gdzieś tam był, nie dotyczyło to nas tak bezpośrednio... – opowiada Yulia.

W 2012 roku, po urodzeniu synka, Yulia razem z Aleksandrem przeniosła się do Mariupola. Kupili dom, pracowali, mieli zupełnie normalne życie. Dwa lata później sytuacja polityczna na Ukrainie zaczęła się drastycznie zmieniać. – Był marzec, kiedy w naszym mieście pojawili się żołnierze. Z każdym tygodniem było coraz gorzej. Broń na ulicach stawała się czymś normalnym. Zaczęli umierać ludzie, nasi znajomi. 300 metrów od naszego domu wojsko zorganizowało sobie posterunek. Tam przeprowadzano kontrole. Często słychać było strzały. Naszą ulicą jeździły czołgi i sprzęt. Granica i front były tylko 20 kilometrów dalej – wspomina.

9 maja 2014 roku: na miasto spadają pociski z wyrzutni rakietowej. Ginie kilkadziesiąt osób. Żołnierze przeprowadzają agresywną wymianę władzy w mieście. Yulia i Aleksander podejmują decyzję – „uciekamy”.

Przystanek na dłużej

- Wokół nie było już praktycznie nikogo znajomego. Wyjechali nasi przyjaciele, znajomi. Nie mogliśmy osiedlić się w innym obwodzie. Mąż ma zakaz wjazdu do Rosji, więc nie mogliśmy też pojechać do mojej rodziny – opowiada Yulia.

Spakowali swoje rzeczy do jednego samochodu i ruszyli w stronę Krymu. Po drodze dowiedzieli się o przejęciu regionu przez Rosję. – Odbiliśmy się od granicy. Musieliśmy wracać. Wybór padł na Polskę. To miał być tylko nasz przystanek. Planowaliśmy zostać tu 2-3 miesiące i wyjechać gdzie indziej. To naprawdę nie jest tak, że my tu przyjechaliśmy po zasiłek. Potrzebowaliśmy miejsca do życia – mówi.

Decyzją komendanta straży granicznej rodzina Eshchenko dostała się do Polski. Objęto ich ochroną międzynarodową. Na granicy skierowano do ośrodka w Bielsko-Białej. Spędzili tam trzy dni. Następny był ośrodek pod Grudziądzem. – Wie pani, to nie są zbyt przyjemne miejsca. Szczególnie jak ma się małe dziecko. Chcieliśmy spróbować znaleźć coś swojego – dodaje.

Trafili do Gdańska. Zwrócili się do Urzędu ds. Cudzoziemców z wnioskiem o nadanie im statusu uchodźcy - daje on m.in. prawo do pobytu w Polsce, prawo do pracy i do świadczeń pomocy społecznej. Co na to urzędnicy? Nic. Przez 30 miesięcy nikt nie rozpatrzył ich sprawy. Musieli czekać, więc zaczęli układać sobie życie w Gdańsku.

– Pomogły nam osoby poznane w jednym z kościołów. Chcieli wesprzeć nas, byśmy nie musieli mieszkać w ośrodku. I z tych „iskierek” pomocy, udało nam się zacząć wszystko od nowa – wspomina Yulia.

Łatwo nie było, bo oboje nie znali języka. – Ale ja nie z tych, co narzekają. Dziękuję Bogu za to, co mam – mówi. Yulia codziennie chodziła pod Bramę Wyżynną w Gdańsku, by słuchać rozmów przechodniów. Tak nauczyła się języka. W gramatyce pomagała jej przyjaciółka. Mieszkanie i przedszkole dla 4-letniego Eliasza załatwiła sama. – Nie ma nikogo, kto by w trakcie takiego postępowania pomógł rodzinie. Ja sama chodziłam do urzędu miejskiego, z prośbą o zajęcie się naszym wnioskiem. Panie w urzędzie to bardzo dobrze znają mój głos, bo tyle razy do nich telefonowałam z pytaniem, czy może coś się zmieniło – dodaje.

Bo nie pasują pod przepisy

Yulia na Ukrainie pracowała jako psycholog. W Gdańsku zajęła się współpracą z organizacjami charytatywnymi, m.in. z Fundacją „Życie i Pasja”. Na początku, kiedy jeszcze nie znała języka, pomagała przy rozdzielaniu bezpłatnych ubrań dla biednych, pomagała w trójmiejskim Banku Żywności. Aleksander przy okazji pracował jako kierowca.

Dorota Kurek, prezes Fundacji: Gdy znajomość języka polskiego była już wystarczająca, Yulia zaangażowała się w pracę wśród dorosłych w Klubie Biskupia 6. Wykształcenie psychologiczne, połączone z doświadczeniem zawodowym, jest bardzo przydatne w naszej pracy z osobami wywodzącymi się ze środowisk zagrożonych wykluczeniem społecznym.
Na spotkaniach dla podopiecznych Fundacji doradzała uczestnikom w różnych sytuacjach życiowych. Każdorazowo pomagają nam w świątecznych zbiórkach żywności, biorąc więcej dyżurów niż inni.

8 grudnia ubiegłego roku Rada ds. Uchodźców wydała wreszcie decyzję w sprawie ich pobytu. Niestety, odmowną.

Yulia, jej mąż i synek mieli 30 dni na opuszczenie terytorium Rzeczypospolitej. Od 8 stycznia nie powinno być ich w Polsce.

Dlaczego rodzinę Eshchenko postanowiono deportować? Jakub Dudziak, rzecznik prasowy Urzędu ds. Uchodźców przyznaje: Ogólny poziom przestrzegania na Ukrainie praw człowieka - poza obwodami donieckim i ługańskim oraz Krymem - jest zadowalający. Żadna grupa religijna nie jest prześladowana ani zagrożona prześladowaniem na terenach kontrolowanych przez obecny rząd na Ukrainie. Zgodnie z Konwencją Genewską cudzoziemiec powinien w pierwszej kolejności szukać ochrony w swoim kraju.

- Wystarczy wejść na pierwszą z brzegu stronę internetową z wiadomościami z Ukrainy, by przekonać się, że tam wciąż toczą się konflikty. Nie rozumiem tej decyzji. Może nie pasujemy pod polskie przepisy? Dzisiaj nie wiemy, co mamy robić. Mam 32 lata i nie chcę co 5 lat zmieniać miejsca zamieszkania – przyznaje Yulia.

Na zachodzie Ukrainy jest bezpieczniej, ale z jej rosyjskim akcentem nie znajdzie pracy. Na takich jak ona wołają tam „moskale”. - Nie mogę zrozumieć, dlaczego Polacy deklarują pomoc potrzebującym, a co innego robią tym, którzy uciekli przed wojną i nie mają dokąd wrócić – uważa.

- Cała rodzina jest bardzo zintegrowana z naszą społecznością. Nie rozumiemy, dlaczego ludzie, którzy od początku uczciwie i legalnie starają się pracować i służyć polskiemu społeczeństwu mają zostać deportowani. Oni nie mają dokąd wracać! Dlatego jesteśmy zdecydowanie przeciwni deportacji Julii i jej rodziny! Będziemy walczyć dla nich o szansę legalnego pobytu i pracy w Polsce! – dodaje Dorota Kurek z Fundacji „Życie i pasja”, która napisała petycję w tej sprawie i zaadresowała ją do ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, komendant głównego Straży Granicznej i szefa Urzędu ds. Cudzoziemców.

Chcą spokojnie żyć

Pod petycją podpisało się już ponad 18 tys. osób. Rodzinie pomaga dziś rzecznik praw dziecka i prezydent Gdańska Paweł Adamowicz: - Wyjechali praktycznie tak, jak stali, by nadmiarem bagaży nie wzbudzać podejrzeń. Przez 2,5 roku ułożyli sobie od nowa życie w Gdańsku. Pani Julia nostryfikowała dyplom psychologa i jest na stażu w Centrum Terapii Autyzmu, pan Sasza pracuje na budowie. Synek chodzi do żłobka. Wrośli w naszą społeczność, dostrzegli u nas nadzieję na spokojne życie. W grudniu usłyszeli od straży granicznej twarde słowo: deportacja. Nie mają gdzie wracać, nie chcą zaczynać po raz kolejny od zera w obcym, nieznanym miejscu. Kieruję swój apel do komendanta Morskiego Oddziału Straży Granicznej kontradmirała SG Piotra Stockiego o ponowne przyjrzenie się sprawie, wstrzymanie decyzji, która byłaby krzywdą dla tej gdańskiej rodziny. Pokażmy, że polska gościnność, z której jesteśmy tak dumni, nie jest pustym hasłem i ma pokrycie w rzeczywistości – komentuje prezydent.

- Gdańszczanie są niesamowici – przyznaje Yulia. – Chcemy spokojnie żyć, nie przejmować się urzędami, normalnie pracować. Nie miałam problemu z tym, żeby zrobić nostryfikację dyplomu ze szkoły wyższej, dla męża w ogóle nie było problemem znalezienie tu pracy.

Teraz najważniejsze dla niej jest to, by Eliasz mógł mieć normalne życie. Bo ona sobie jakoś przecież poradzi, ale chłopiec dopiero dorasta. – To mnie boli najbardziej. Synek mówi już po polsku, ma polskich przyjaciół, wychowuje się w tej kulturze. Większość swojego życia mieszka w Polsce. Gdzie dalej jechać? Ja nie wiem. Nie widzę innych opcji. Przykro mi, że tak wygląda dziś sytuacja na mojej Ukrainie. Teraz znów boimy się o przyszłość. Ale bez względu na naszą sytuację, jestem wzruszona tym, jaką pomoc otrzymujemy od nieznajomych ludzi – mówi.

Jakiś czas temu gdański magistrat, by odpowiedzieć na potrzeby przyjezdnych, przygotował dokument „Model Integracji Imigrantów w Gdańsku”. Przeczytać w nim można: „W ciągu ostatniego roku liczba cudzoziemców, którzy posiadają ważne dokumenty uprawniające do pobytu na terytorium RP, wzrosła o blisko 37 tys. osób (ze 175 060 do 211 869). Największy wzrost dotyczy obywateli Ukrainy: o 24 887 osób, przy czym różnica wynika głównie z liczby zezwoleń na pobyt czasowy.”

Na 66 tys. Ukraińców posiadających ważne dokumenty, w Polsce dwie trzecie ma zezwolenia na pobyt czasowy. 31 proc. ma zgodę na pobyt stały. Status uchodźcy mają w kraju tylko 2 osoby.

- Polacy okazali nam gościnność. Wiem też, że trzeba z szacunkiem odnosić się do przepisów. Mam tylko nadzieję, że znajdzie się taki zapis, który umożliwi nam zostanie tutaj – dodaje Yulia.

Petycję za tym, by powstrzymać deportację rodziny Yuli można podpisać pod tym linkiem.

Komentarze (313)