GwiazdyAnia Kruk - bo najważniejsza jest rodzina

Ania Kruk - bo najważniejsza jest rodzina

Jest przed trzydziestką, a na jej barkach spoczywa 200-letnia historia rodu. Cztery lata temu za namową ojca i brata zostawiła słoneczną Hiszpanię i przyjechała z ukochanym do Polski, by budować wszystko od nowa. Ania Kruk, bo o niej mowa, to córka jednego z najsłynniejszych polskich biznesmenów lat 90-tych Wojciecha Kruka. O tym, co zmieniło się w jej życiu przez te cztery lata, jak wygląda bycie bizneswoman w rodzinnej firmie i dlaczego warto rzucać wszystko dla rodziny opowiada Aleksandrze Nagel.

Ania Kruk - bo najważniejsza jest rodzina
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Aleksandra Nagel

Jest przed trzydziestką, a na jej barkach spoczywa 200-letnia historia rodu. Cztery lata temu za namową ojca i brata zostawiła słoneczną Hiszpanię i przyjechała z ukochanym do Polski, by budować wszystko od nowa. Tam była piękna Barcelona i praca w Google'u. Tu stres, niepewność, ale też marzenia i nadzieje - cały wachlarz emocji, które towarzyszą każdemu, kto otwiera nowy biznes. Ania Kruk, bo o niej mowa, to córka jednego z najsłynniejszych polskich biznesmenów lat 90-tych, Wojciecha Kruka. Dziś dyrektor kreatywna marki ANIA KRUK, jej twarz i "koło napędowe". O tym, co zmieniło się w jej życiu przez ostatnie cztery lata, jak wygląda bycie bizneswoman w rodzinnej firmie i dlaczego warto rzucać wszystko dla rodziny opowiada Aleksandrze Nagel.

WP:

Aleksandra Nagel: Każdy Polak i każda Polka kojarzą z pewnością firmę W. Kruk, która należała do waszej rodziny. Dziś już tak nie jest, a kontynuacją rodzinnej tradycji jest marka ANIA KRUK, dla której ty i brat rzuciliście wszystko. Ty miałaś świetną pracę, chłopaka, mieszkałaś w słonecznej Hiszpanii. Co sprawiło, że zdecydowałaś się na powrót? Czy to ten gen przetrwania, o którym często wspominasz?

ANIA KRUK:Gen przetrwania to coś, co się w tobie rodzi, gdy prowadzisz rodzinny biznes. Nawet jeśli nie jest najlepiej, nie wycofasz się, bo nie masz drugiego nazwiska. Jesteś częścią czegoś ważnego, nie tylko dla ciebie, ale dla większej grupy osób. Gen przetrwania to większa determinacja, ale też poczucie odpowiedzialności. Nie stworzyłam firmy, żeby za trzy lata ją sprzedać. Tworzymy ją z Wojtkiem, moim bratem, po to, żeby tradycja przetrwała, żeby przekazać ją moim dzieciom.

Firma ma zaledwie cztery lata. To stosunkowo niewiele. Już dziś myślisz o tym, kto ją po tobie odziedziczy?

Tak, to brzmi zabawnie w naszych czasach, ale to faktycznie był jeden z powodów mojego powrotu do Polski. Uświadomiłam sobie, że jeśli ja teraz nie wrócę, to przepadnie to wszystko. Ta tradycja, którą przekazał pradziadek mojemu dziadkowi, mój dziadek mojemu tacie, a tata nam. To wszystko się mogło skończyć, razem z utratą przez nas W.Kruka. Nie mogłam spać spokojnie. Obudziła się w nas wola walki, aby stworzyć coś w taki sposób, jaki my uważamy za wartościowy. Żeby to zbudować na nowo i przekazać kolejnym pokoleniom.

Ile to już pokoleń? Pięć?

My jesteśmy piątym. Pierwszy był Leon Skrzetuski, który usynowił swojego siostrzeńca, Władysława Kruka. To był mój pradziadek. Potem był Henryk, potem mój tata Wojciech Kruk i teraz my z Wojtkiem.

Historia takiej rodziny to gotowy scenariusz na jakąś filmową sagę…

Proszę nie podpowiadać filmowcom! Mieliśmy kilka takich propozycji, ale nie zależy nam na rozgłosie w tonie sensacyjnym. Ale nie dziwię się, że pytają. Jesteśmy jedną z najstarszych firm rodzinnych w Polsce, mamy znane nazwisko, historię pełną zwrotów akcji.

Czyli filmu nie będzie?

Już wolałabym, żeby nakręcili love story. Mojego męża, Toniego, też poznałam w bardzo filmowy sposób (śmiech).

To byłaby komedia romantyczna?

Na pewno. Wyobraź sobie. Historia dzieje się w Meksyku. Podróżuję z plecakiem. Poznajemy się w autobusie, gdzie ja wsiadam w ostatniej chwili i to jedyne wolne miejsce jest właśnie obok niego. Przypadkiem spotykamy się w następnej miejscowości w knajpie i przypadkiem spotykamy się w kolejnej miejscowości w kawiarence internetowej. Tak spotykamy się kilka razy, a potem Toni jedzie za mną na Isla de Mujeres, i znajduje mnie na plaży. Jak w filmie! To moja przygoda wakacyjna, która trwa już osiem lat.

Pewnie nie było mu łatwo wszystko zostawić w Hiszpanii i wyjechać za tobą do zimnej Polski, gdy podjęłaś decyzję o powrocie …

Wspólnie podjęliśmy tę decyzję. Zaryzykowaliśmy – bo tworzenie nowej firmy, pod własnym imieniem i nazwiskiem, to jest szansa, ale i ryzyko. Tak sobie gdybamy, że jeśli nic z tego nie wyjdzie, to zawsze możemy wrócić do Hiszpanii, a jak wyjdzie to i tak będziemy mogli mieszkać, gdzie tylko zechcemy.

ANIA KRUK – firma, marka, biżuteria – zmieniła nasze życie. Dlatego cieszę się, że poznałam Toniego tak wcześnie, zanim zaczęło się to całe zamieszanie. Przeszliśmy przez to wspólnie i wiem jedno: nie byłabym w stanie tego zrobić, nie byłabym tym, kim jestem dziś bez jego wsparcia.

Czujesz się prawdziwą bizneswoman? Kobietą twardo stąpającą po ziemi?

Jak już mam mieć jakąś łatkę, to wolę być bizneswoman, niż celebrytką czy artystką.

Dlaczego nie artystką? Każdy dziś chce być artystą!

Dla mnie ta szufladka jest za ciasna. Projektant to ktoś inny niż artysta. To ktoś, kto się wsłuchuje w ludzi. To oni są ważniejsi, niż moje własne wizje. Jestem projektantką, dyrektor kreatywną i managerem. Czuję się bizneswoman i dobrze mi z tym.

ANIA KRUK to firma, w którą inwestujesz nie tylko swoją energię, ale też pieniądze. Z pewnością musieliście zainwestować sporo pieniędzy. Czyje były to pieniądze?

Kiedy zakładaliśmy firmę miałam 25 lat. Znasz jakąś 25-latkę z milionowymi oszczędnościami na koncie? (śmiech) Nie, pieniądze, które pozwoliły nam na rozkręcenie firmy to był kapitał gromadzony przez lata przez mojego tatę. Śmiejemy się z Wojtkiem, że wydajemy w tej chwili nasz spadek (śmiech).

Czy ani przez moment nie żałowałaś swojej decyzji?

Ani przez chwilę. Nie lubię gdybania. Gdybyśmy zostali w Hiszpanii, byłabym inną osobą. Pewnie troszkę bardziej opaloną i zrelaksowaną (śmiech).

Czy łatwo jest być bizneswoman w duecie z bratem i w trio z tatą? Czy łatwo jest prowadzić rodzinny biznes?

Jesteśmy w trochę innej sytuacji niż większość dzieci, które odziedziczyły firmę po rodzicach. My z bratem stworzyliśmy firmę na nowo. To bardzo dużo zmienia, jeśli myślisz o takim tradycyjnym rodzinnym biznesie. Budujemy na tradycji, na doświadczeniu i ze wsparciem mojego taty, ale jednocześnie budujemy firmę, która z definicji jest młodsza, jest bardziej nasza. On od początku powtarzał, że to nie jego pokolenie i pewnie my wiemy lepiej, lepiej rozumiemy naszego klienta.

Naprawdę twój tata coś takiego mówił? Dał wam przestrzeń, wolność? To rzadko się zdarza…

Mój tata ma mocną osobowość i uważa, że zawsze ma rację. Co jest problematyczne, bo ja również uważam, że zawsze mam rację (śmiech). Więc gdzieś był ten konflikt, ale on umiał w którymś momencie po prostu zaufać – mnie i Wojtkowi. Zakładaliśmy firmę, gdy tata był już w wieku, kiedy inni przechodzą na emeryturę. Ale nie przestał być aktywny zawodowo. Jest prezydentem Wielkopolskiej Izby Przemysłowo-Handlowej i dużo działa na polu społeczno-ekonomicznym. Myślę, że to wpłynęło na decyzję o zostawieniu nam wolnej ręki. Ma swoje pola, na których się realizuje.

Wcale nie angażuje się w firmę?

Angażuje się, ale robi to w bardzo sprytny sposób. Zostawia nam podejmowanie operacyjnych decyzji, a od nas oczekuje tylko konkretów. Czeka na raporty. Pyta nas: „To jakie macie wyniki?”. Mówi: „Musicie być odpowiedzialni, pokażcie mi wasz plan”. Nie jest zaangażowany operacyjnie, ale ma wpływ na to, co dzieje się w firmie. Rozmowa z nim czasami bywa trudna: jest nie tylko naszym tatą, ale też po prostu inwestorem. To zobowiązuje, jak w każdej firmie. Gdy wiem, że tata będzie miał pytania za miesiąc, to muszę mieć to z tyłu głowy. Jest coraz starszy, coraz mniej cierpliwy. Oczekuje wyników. Ja z kolei dużo mówię. Czasem, jak zaczynam mówić, to on już po trzech zdaniach jest znudzony i przestaje słuchać. Dlatego czasem wolę wysyłać mu krótkie podsumowania mailem, wtedy czuje się spokojny.

Chyba inaczej by to wyglądało, gdybyście nadal byli zaangażowani w W. Kruka?

Oczywiście. Ale wiele rzeczy po prostu by się nie wydarzyło. Trudno robić wielką rewolucję, budować rzeczy po swojemu w marce, która już jest stabilna, ma określony wizerunek, produkt, wszystko się sprawdza, wszystko dobrze działa. Ja z moimi pomysłami i estetyką pewnie nie do końca bym się tam odnalazła.

Z tego może też wynikały moje dotychczasowe opory, że nigdy nie wiązałam swojej przyszłości z pracą dla W. Kruk. Za poważne, za dostojne. Ona do mnie po prostu nie pasowała, a może ja do niej…?

A więc, co ostatecznie przesądziło o tym, że postanowiłaś wrócić?

Ostatnio to samo pytanie ktoś zadał Wojtkowi, mojemu bratu. Odpowiedział: „ Dlatego, że to było ważne dla rodziny”. Być może to troszkę niedzisiejsze, nawet średniowieczne (śmiech), ale ja myślę podobnie. Dostałam tak wiele w życiu od rodziców – edukację, możliwość podróżowania, poczucie bezpieczeństwa, tyle szans! Uznałam, że jeśli oni raz w życiu mnie potrzebują, o coś mnie proszą, to nie mogę odmówić. Czułabym się z tym okropnie, gdybym nie wróciła, powiedziała, że nic mnie to nie obchodzi, że zostaję w Hiszpanii.

Z drugiej strony rodzinna firma to nie tylko obciążenie, ale też ogromna szansa, o której sama wspominasz…

To prawda, zawsze o tym mówiliśmy wprost. Dostaliśmy ogromną szansę, na którą latami pracowali nasi rodzice. Nie zaczynaliśmy od zera, ale od razu mieliśmy rozpoznawalne w całej Polsce nazwisko, mocną pozycję w świecie polskiej biżuterii. Było nam łatwiej – ale tylko na starcie. Potem zaczyna się życie i ciężka praca. Firma to nie zabawka.

Działacie w internecie, otworzyliście butik w Katarze, planujecie ekspansję na Zachód, ale w Polsce wciąż nie jesteście konkurencją dla takich marek jak W.Kruk, Apart czy Yes. Jak oceniasz sytuację waszej marki na ten moment? W który miejscu jest dzisiaj firma ANIA KRUK?

Mamy dopiero 4 lata! Trzeba myśleć realistycznie: marki, o których wspominasz rozwinęły się w latach 90-tych. Zdobyły mocną pozycję, podzieliły między siebie rynek – niewiele innych marek jest lub będzie w stanie je dogonić.

My staramy się do nikogo nie porównywać, mamy pomysł na siebie, stawiamy na autentyczność. ANIA KRUK się wyróżnia, na tle bardzo poważnych, złoto-brylantowo-obrączkowych firm. Dla mnie ważna jest lekkość, bliskość, prostota. Nie musimy być bardzo poważni. Projektuję lekką, casualową biżuterię. To mnie interesuje: nie brylanty na wieczór, tylko normalne życie, radość na co dzień. Czy to działa? Mamy dwu- i trzy-cyfrowe wzrosty co roku, butik w Katarze na Bliskim Wschodzie (a za chwilę drugi) więc chyba tak! Dynamicznie się rozwijamy, ale ja cały czas widzę nas jako bardzo młodą markę (może przez tą perspektywę prawie 200 lat tradycji?). Mam świadomość, że wciąż jesteśmy na początku tej drogi.

Czujesz się niepewnie?

To chyba jest specyfika prowadzenia własnej firmy. Wciąż istnieje jakieś „ale”. Zawsze trzeba walczyć. Nawet najbardziej stabilne firmy walczą. Jeśli przestajesz iść do przodu, to znaczy, że się cofasz. Jesteś pięć kroków za konkurencją.

Jesteś mocno obecna w social mediach. Macie prężnie działający Instagram, na którym ty – jako twarz marki – prezentujesz projekty ANIA KRUK. Czy właśnie taka od początku była wasza wizja?

Tak. Nie chcieliśmy zatrudniać modelki ani podpisywać kontraktu z wybraną gwiazdą. ANIA KRUK jest autentyczna, stoi za nami historia, jesteśmy mocno zaangażowani w to, co robimy. Dlatego w naturalny sposób stałam się twarzą marki.

Czy miałaś opory, aby przyjąć na siebie tą rolę? Czy miałaś świadomość tego, z czym to się wiąże? W pewnym sensie jesteś nastawiona na sprzedawanie siebie…

To dosyć zabawne, bo nigdy mnie nie ciągnęło do tego świata, do mediów. Wszyscy, którzy mnie znają dłużej, wiedzą, ile mnie kosztowała ta decyzja. Te wszystkie zdjęcia na Instagramie, sesje… Nigdy nie chciałam być gwiazdą. Wiedziałam co się z tym wiąże, bo tata był senatorem przez trzy kadencje. Były wywiady, zdjęcia, nie lubiłam tego. Teraz jest trochę inaczej.

Co się zmieniło?

Zrozumiałam, że bycie twarzą własnej marki to nie fanaberia, ale konkretne zadanie, które mam do wykonania. Robię to na własnych warunkach. Opowiadam o tworzeniu firmy, o rzeczach, z których jestem dumna. Pokazuję nasze kolekcje i naszą historię, a kto lepiej może to zrobić, niż osoba zaangażowana w to na 200%? To nie jest kontrakt, który się skończy w następnym sezonie. To jest moje życie. I ludzie to czują. Instagram, tak jak Facebook, zdjęcia, teksty – to są środki, za pomocą których opowiadam naszą historię. To część mojej pracy. Ostatecznie uważam, że to dobry kierunek.

Czyli miałaś jakieś wątpliwości. Trudno było otworzyć się na tysiące ludzi w internecie?

Na początku nie wiedziałam jak to powinno wyglądać. Zastanawiałam się przez chwilę czy powinnam być jakaś inna, może powinnam ubierać się na różowo, jeździć Mini Morrisem, pić szampana do obiadu. Nawet przez chwilę myślałam: może łatwiej byłoby zatrudnić modelkę? Wyższą, ładniejszą, bardziej pastelową.

Ale to nie byłoby prawdziwe, a dla mnie liczy się szczerość. Może nie jestem idealnym produktem marketingowym, ale lepszej Ani Kruk nie znajdziesz. Bo po prostu jestem sobą, i robię to, co kocham.

Internet sprawia, że czasami trudno nam jest kontrolować, co jest jeszcze zawodowe, a co już prywatne. Nie masz z tym problemu?

Mam tę świadomość. Wiem, że to, co wrzucam do internetu, zostaje tam na zawsze i nic tego nie zmieni. Muszę na to uważać i sama siebie kontrolować. Wiedziałam to od początku przez moje wcześniejsze doświadczenia, przez pracę mojego taty. Chyba nauczyłam się oddzielać prywatność od mojej pracy. Panować nad tym.

Czy zdecydowałaś się wrócić do Polski też dlatego, że dostałaś możliwość tworzenia własnej marki? Czy nie skusiła cię właśnie ta nazwa ANIA KRUK?

Nie postrzegam i chyba nigdy nie postrzegałam marki ANIA KRUK jako projektu wyłącznie autorskiego, promocji mojego nazwiska i mojej osoby. Prowadzę firmę w tandemie, razem z Wojtkiem, a na sukces marki pracuje cały nasz zespół. To nie jest galeria autorska, to nie jest gwiazdowanie. Czy ja chcę być znana i rozpoznawalna? Jeśli pytasz mnie prywatnie – powiem, że nie. Ale jeśli pytasz zawodowo, to tak. Rozpoznawalność mojej twarzy przekłada się na rozpoznawalność firmy. A w rozwój firmy inwestuję całą swoją energię.

Lubisz robić sobie selfie?

Cały czas mam z tym problem, ale zaczynam się przyzwyczajać. Czasem pomagają drobiazgi. Na przykład koleżanka, która pokaże Ci kilka trików makijażowych. Nawet nie chodzi o to, czy je umiesz zawsze i wszędzie zastosować. Chodzi o to, że czujesz się pewniej, w tym świecie Kardashianek, selfie i Photoshopa. Dziękuję, Natalia!

Czy twoja szafa też się zmieniła, po tym jak powstała marka ANIA KRUK?

Szafa zmieniła się w dwóch momentach w moim życiu. Po raz pierwszy, gdy wyjechałam do Hiszpanii. Mieszkając w Barcelonie, poczułam tam niesamowitą różnorodność. Tam możesz być sobą i nikt cię nie ocenia. Mieszają się ze sobą różne narodowości, różne języki. Można tam mieszkać i nie rozumieć nic po katalońsku czy hiszpańsku. Moja szafa i ja czułyśmy się tam wolne. Po raz drugi, gdy założyliśmy firmę. Zrozumiałam, że praca na stanowisku dyrektor kreatywnej i praca freelancerki w Barcelonie to dwie różne sprawy. Pojawiły się spotkania biznesowe, formalne okazje, na których kobiety miały ołówkowe spódnice i marynarki.

Taki zestaw to uniform współczesnej bizneswoman?

Tak, ale to działa nie tylko w biznesie. Spójrzmy na polski show-biznes. Mam wrażenie, że pastelowa sukienka koktajlowa to mundur polskiej celebrytki. Sama temu uległam. Na jedną z imprez założyłam koktajlową sukienkę i szpileczki. Wszystko wyglądało ładnie, ale to nie byłam do końca ja. Jak zaczynałam rozmawiać na temat biznesu, ludzie na mnie dziwnie patrzyli. Bo miałam przecież tylko wyglądać, a nie mówić. Zrozumiałam, że są stylizacje, które potrafią nas po gombrowiczowsku upupić.

Na zdjęciach na Instagramie jesteś bardzo minimalistyczna. Ostatecznie nie ma pasteli, Mini Morrisa, szampana. Dlaczego?

Pastele są! Ale ładnie pokazane, żeby właśnie była ta lekkość. Z ubraniem trzeba uważać: często może być zbyt mocne w stosunku do delikatnej biżuterii. Stąd zawsze jestem ubrana dość prosto, monochromatycznie. To zabawne, bo teraz czasem słyszę: „Ty chyba ciągle chodzisz ubrana na szaro”.

Czym dla ciebie jest biżuteria?

Biżuteria to coś, co może nas zmieniać, określać, dodawać nam siły czy pewności siebie. Może wiele powiedzieć o człowieku. Jeśli na przykład założysz klasyczny garnitur i do tego dodasz rockowy kolczyk to wysyłasz jakiś komunikat. Biżuterią możemy grać i łamać zasady.

A co mogą komunikować nam słynne już broszki premier Beaty Szydło?

O, mocne pytanie (śmiech). Broszki są kobiecym akcentem na tle politycznego mundurku. Mocniejsze niż delikatne kolczyki czy naszyjnik. Ogólnie uważam, że kampania prezydencka i parlamentarna PiS-u była zaskakująco dobrze przygotowana pod kątem stylizacji i wizerunku. W internecie pojawiły się nawet porównania pary prezydenckiej do Franka i Claire z House of Cards. W tych broszkach czuć pomysł i konsekwencję. Jednak moja mama podejrzewa, że tam jest jakiś nadajnik (śmiech)!

Premier Beata Szydło raczej do butiku „Ania Kruk” nie przyjdzie, bo nie macie w asortymencie broszek.

Na ten moment nie, ale myślę nad tym. Jednak jeśli powstanie taka kolekcja, to raczej nie w stylu pani premier.

Skoro nie pani premier, to kto jest waszą klientką?

Tworzymy prostą, elegancką biżuterię do noszenia na co dzień. To wyzwanie, bo jest wiele Polek, które boją się biżuterii: mają jeden ulubiony naszyjnik i obrączkę, kiedy założą dwie, trzy rzeczy czują się przebrane. Staram się uświadomić im, że biżuteria to jest coś ważnego w każdej stylizacji. Coś, co poprawia humor, potrafi zmienić twoje nastawienie do świata. Trochę jak skórzana kurtka – zakładasz ją i czujesz się silniejsza.

Wydaje mi się, że kobiety w Polsce powoli przekonują się do naszej wizji. To nie jest marka luksusowa, która buduje dystans, a nasza biżuteria to nie klejnoty rodzinne, po które sięgamy z drżeniem serca. To mały element, który może wiele zmienić w twojej stylizacji, dodać ci skrzydeł, i który w każdej chwili możesz zmienić.

Czy masz chwile, gdy myślisz o ANI KRUK, że to nie tylko biznes, ale rodzaj misji?

Oczywiście – jak każdy, kto wkłada całe serce w swoją pracę. Najwyraźniej to czuję, kiedy rozmawiam z klientami. Przed świętami, jesteśmy z moim bratem co najmniej jeden dzień w każdym butiku. To dla nas wyjątkowy czas. To doradzanie, wspólne zastanawianie się, jaki prezent wybrać dla siostrzenicy, a jaki dla babci. To sprawia, że patrzę na moją biżuterię z innego punktu widzenia. Widzę, jaka jest ważna dla ludzi.

Pamiętasz Harry'ego i Mię z "To właśnie miłość" i Jasia Fasolę pakującego drobiazg dla potencjalnej kochanki? To moim zdaniem ideał ekspedienta. On nie tylko pakował prezent, on kreował rzeczywistość. Czy biżuteria kupowana kobiecie przez mężczyznę może być elementem gry?

Oczywiście, że tak. W fajny i niefajny sposób. Przyszła do nas kiedyś para. Mężczyzna był zauroczony, zachwycony designem, a kobieta sprawdziła cenę i krótko powiedziała wzrokiem: idziemy gdzieś indziej, po coś droższego. Ona traktowała biżuterię inwestycyjnie (śmiech).

Czym różnią się polskie kobiety od tych, które spotkałaś w Katarze czy w Barcelonie? Czy może wszystkie jesteśmy jednakowe, bo świat stał się mały?

Wydaje mi się, że jesteśmy coraz bardziej jednakowe, ale jednocześnie wciąż definiują nas kultura czy po prostu klimat. Spójrz na botki z Zary. One są na hiszpańską zimę, a nie polską! Ogromną rewolucją w naszym życiu, ale też w naszej szafie był i jest internet. Dzisiaj może nas inspirować nie tylko sesja w najnowszym ELLE czy Vogue’u, ale też anonimowa dziewczyna z końca świata.

Pytanie czy ta Polka, która zobaczy mieszkankę Tunezji czy Australii pod jej wpływem zmieni coś w swojej szafie.

Mamy dostęp do wszystkiego, tylko jeszcze brakuje nam odwagi. Brakuje nam dystansu i różnorodności kulturowej. Żyję na co dzień z Hiszpanem, mam dwukulturowy dom i widzę w tym niesamowite bogactwo. Widzę jak łączą się nasze rodziny, jak spędzamy święta. Nie ma w tym zatracania tradycji, a wręcz przeciwnie tłumaczenie tych tradycji na nowo.

Nigdy wcześniej nie musiałam tyle googlować o historii Polski, o naszych tradycjach, jak teraz, gdy mam męża Hiszpana i hiszpańskich przyjaciół. Oni wciąż mnie o coś pytają! Myślą, że wiem, co to jest za zamek, jaka jest jego historia, kto w nim mieszkał, jaki jest główny produkt eksportowy Polski, skąd się wzięło jakieś powiedzenie, a dlaczego na Wigilię jemy karpia. Wydaje mi się, że różnorodność nas nie ogranicza, ale wzbogaca. Tego brakuje mi dziś w Polsce. Ciężko jest być innym, bo u nas jest tak mało innych. Byłam teraz na sesji fotograficznej i wszyscy byli ubrani na czarno. Ja jedna w białej marynarce, a przede mną cały rząd ludzi ubranych na czarno. Wyglądali fajnie. Ale dlaczego tylko czerń? Nie wiem.

Kobiety, które przychodzą do butiku w Katarze. Jak one reagują na polską markę? Jakie mają pierwsze skojarzenia?

ANIA KRUK nie kojarzy im się z Polską, ale raczej z Europą. Jak ktoś się dopytuje, to opowiadam skąd dokładnie jesteśmy. Wprowadziliśmy też pewną modyfikację, jeśli chodzi o kolekcje w Katarze. Pojawił się bursztyn.

Bursztyn i ANIA KRUK? Coś mi tu nie gra…

Rzeczywiście w Polsce bursztyn odbierany jest jako coś staromodnego, ale w Katarze jest po prostu ciekawym kamieniem o intrygującym kolorze. Poza tym podkreśla tę polskość.

Przychodzą do was panowie, którzy chcą oświadczyć się swojej ukochanej?

Coraz więcej! Muszę wreszcie zacząć o nich myśleć. Do tej pory nie było u nas pierścionków zaręczynowych. Bardzo lubię właśnie tę energię, która wypływa z rozmów z klientami. W 2015 roku wprowadziliśmy złoto, bo klientki się o to dopytywały. Teraz mężczyźni dopytują się o pierścionki. Czyli jest zapotrzebowanie.

Czego nauczyłaś się przez te cztery lata?

Na pewno nauczyłam się, jak bardzo ważna i trudna jest konsekwencja w działaniu. Musisz mieć spójny komunikat, wciąż coś odrzucać, analizować, krystalizować. Jeszcze dwa lata temu trudno było mi zdefiniować markę w trzech słowach. Określić jej DNA. Dziś jestem w stanie to zrobić.

Jakie to słowa?

Bliskość, autentyczność, lekkość.

Czego nauczyłaś się od taty przez ten czas?

Wiesz, mój to tata jest dziś jedną z ikon biznesu lat 90-tych w Polsce. Nie do końca dlatego, że był świetnym menadżerem, ale dlatego, że miał niesamowitą siłę, odwagę i zdecydowanie w działaniu. Uczę się tego od niego. Czasami ważniejsza jest szybka decyzja niż perfekcjonizm. Uczę się tej odwagi, jak on uczył się od dziadka Henryka, który powtarzał: „Jeśli spróbujesz, może ci się nie udać. Jeśli nie spróbujesz, to na pewno ci się nie uda”. Mój tata porywa się na wielkie rzeczy. Pewnie dlatego nie miał żadnego dyskomfortu z wrzuceniem nas na głęboką wodę.

Czy twój tata nie miał do siebie pretensji, że W. Kruk przestał być wasz? Czy to wszystko, ANIA KRUK, wasza nowa firma, to nie są próby ratowania rodzinnego honoru? Jak to odbierasz?

Mój tata z małego warsztatu złotniczego, który zatrudniał osiem osób zbudował wielką firmę, najbardziej luksusową markę biżuterii w Polsce. To niesamowite i ogromne osiągnięcie. Potem napotkał na swojej drodze zakręt, jak mój dziadek przed nim. Czy to było dla niego trudne? Oczywiście. Czy ANIA KRUK powstała dlatego, że straciliśmy W.Kruk, że nasza rodzinna marka stała się pustym szyldem w portfelu korporacji? Oczywiście. Czy dla ratowania honoru, chęci pokazania? Nie. Powstała dlatego, że przed moim tatą złotnikiem był mój dziadek, przed moim dziadkiem mój pradziadek, a przed nim jego wuj Leon Skrzetuski. Dlatego, że mam zdjęcie pradziadka z XIX wieku przed sklepem z naszym nazwiskiem na szyldzie. Dlatego, że mam cukiernicę i srebrne sztućce wykonane jego rękami. Jeśli mnie to wzrusza, to pomyśl, jak długi będzie łańcuch, kiedy dojdzie do moich dzieci. Albo dzieci moich dzieci. Taka historia nie mogła zaginąć, nie mogła się skończyć. Dlatego powstała ANIA KRUK.

Czy się boisz, że coś nie wyjdzie? Czy ta odpowiedzialność za uratowanie rodzinnej historii, tradycji, biznesu czasem ciebie nie przytłacza?

Pewnie, że tak. Każdy się boi, bo strach wynika ze świadomości konsekwencji, z poczucia odpowiedzialności. Jeśli prowadzisz firmę, zatrudniasz ludzi, to spoczywa na tobie odpowiedzialność za nich i za ich rodziny. Mam takie momenty, że wstaję rano z tak ściśniętym żołądkiem, że nie wiem jak funkcjonować. Ale wtedy trzeba głęboko odetchnąć, wypić kawę i rozłożyć projekty na kroki. Zabrać się do pracy, i iść krok po kroku, realizować po kolei zadania. Co mnie napędza? Każda zadowolona klientka, każda nowa kolekcja. Każdy projekt, który wydawał się rok temu niewykonalny, a udało się go zrealizować. Każdy komentarz na Facebooku, każde zdjęcie z hashtagiem „aniakruk” na Instagramie, każda spełniona i zadowolona osoba w moim AK-teamie. To wszystko sprawia, że sobie myślę: WARTO TO ROBIĆ. Dla nich warto pracować do nocy i weekendami. Warto popełniać błędy, żeby się na nich uczyć. Warto, warto i jeszcze raz warto.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (51)