Wychowawcy załamują ręce. Mówią, co się dzieje na koloniach
- Notorycznie zdarzają się niesamodzielne dzieciaki. Nawet kanapki nie potrafią zrobić - mówi Marta, wychowawczyni kolonijna. - Coraz więcej dzieci miewa syndrom odstawienia, nie potrafią żyć bez telefonu - dodaje z kolei Magdalena, nauczycielka.
11.07.2024 | aktual.: 11.07.2024 11:25
Wakacje w pełni, a wiele dzieci i nastolatków przebywa obecnie na koloniach lub obozach. To doskonały czas, by odpocząć czy nawiązać znajomości, jednak nie wszyscy uczestnicy odnajdują się w nowej rzeczywistości, o czym doskonale wiedzą wychowawcy i opiekunowie kolonijni. Jak mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Marta, nauczycielka, która od lat jeździ na takie wyjazdy - wiele dzieci i nastolatków jest do nich nieprzygotowana.
Samodzielność? Co to takiego?
- Notorycznie zdarzają się niesamodzielne dzieciaki, nawet w najstarszych grupach wiekowych. Najgorzej jest chyba w klasach 6-8, szczególnie jeśli ktoś pierwszy raz jedzie na kolonie i samodzielność to dla niego abstrakcja. Nie potrafią się ubrać stosownie do pogody. Mówimy, że idziemy w góry, więc trzeba ubrać coś wygodnego i sweter, a widzimy dziewczynkę w sukience i sandałkach, bo "przecież słońce świeci" - mówi Marta.
- Pojawiają się też dzieci, które nawet kanapki nie potrafią zrobić. Kompletnie nie zdają sobie sprawy, że jak zjedzą tylko płatki, to za godzinę będą głodne, a całodobowego dostępu do lodówki, jak w domu, nie ma – wylicza.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
- Inni z kolei nie sprzątają, nie ścielą łóżek i chowają pod nimi śmieci. Notorycznie coś gubią i dzwonią do rodziców, a ci z kolei do nas. Zawsze mam ochotę zrobić zdjęcie, jak wygląda łóżko takich gagatków i wysłać - komentuje.
Marta wspomina też chłopca, który przez dwa tygodnie w ogóle się nie mył.
- Zmoczył się tylko dwa razy, gdy byliśmy na basenie, ale po chyba też po prostu się wytarł. Po powrocie okazało się, że dostał jakiejś wysypki. Jego ojciec obwiniał nas. Gdy wyszło, że po prostu się nie mył, rodzice zapytali, jak do tego doszło. Powiedziałam, że my nie mamy prawa wchodzić dzieciom pod prysznic, tylko czekamy, aż się same umyją - opowiada.
Stołówkowe dramaty
Anna, która jeździ na kolonie jako pomoc wychowawcy, przyznaje, że są dzieci, które nie radzą sobie na stołówce. - Niestety, niektórzy dopiero na koloniach uczą się, jak samodzielnie przygotowywać śniadania, a my dopiero po jakimś czasie odkrywamy, że w domu nie smarują nawet chleba masłem - mówi.
- Najmniej problematyczne są obiady, bo tam dostają określone porcje i zdarzają się jedynie sytuacje, że ktoś czegoś nie będzie jadł. Pamiętam takiego chłopca, który regularnie odmawiał zjedzenia poszczególnych produktów. Na szczęście miał sensownych rodziców, którzy powiedzieli, że w domu mają to samo, więc ma jeść i już - wspomina.
- Raz wpadł w histerię przy kotlecie drobiowym. Jak już go uspokoiłam, okazało się, że kucharz dzielił kotlety na pół, bo wyszły bardzo duże i dokładał, jak ktoś chciał. No i ten chłopak chciał cały, ale nie zdążył tego powiedzieć, bo na wszelki wypadek od razu zaczął płakać - śmieje się.
Jak mówi z kolei Katarzyna, która od lat raz w roku jeździ przynajmniej na jeden wakacyjny turnus, rosnąca świadomość dotycząca żywienia sprawia, że niektóre dzieci to już "wyszkoleni dietetycy".
- Zawsze znajdzie się ktoś, kto odmawia zjedzenia posiłku. Mieliśmy jednak ostatnio ośmiolatkę, która krytykowała wszystko. Od szynek, które - jej zdaniem - były "pełne konserwantów", przez złe i niesmaczne ziemniaki ubite z masłem, nie wspominając o "tuczących, smażonych kotletach". Zaczęliśmy mówić na nią Magda Gessler. Problem w tym, że przez nią cały stolik zaczął marudzić i krytykować wszystko, co pojawiło się na talerzu – komentuje.
Telefony, telefony...
Telefony, komputery czy tablety to codzienność współczesnych dzieci i nastolatków. Na wielu obozach obowiązują jednak zasady, które pozwalają korzystać z tych urządzeń przez określony czas w ciągu dnia. Tak jest na wyjazdach organizowanych przez Magdalenę, nauczycielkę, która od 18 lat jest wychowawczynią i organizatorką kolonii.
- Przyjmujemy zasadę, że dzieciaki oddają telefony i wydajemy je codziennie o konkretnej godzinie. To wiele ułatwia, a rodzice wiedzą, że wtedy można spokojnie dzwonić czy pisać do dzieci - tłumaczy.
- Bywają przypadki, gdy dzieci płaczą za rodzicami i wymuszają telefony, jednak po kilku dniach się przyzwyczajają i problem znika. Niestety coraz więcej dzieci miewa syndrom odstawienia. Pamiętam chłopca, dla którego komputer i telefon były całym życiem. Byliśmy w górach, więc dodatkowo występowały problemy z zasięgiem i nawet w określonym czasie nie mógł pograć. Kompletnie nie potrafił odnaleźć się w grupie, miał napady złości, histerii, był agresywny. Typowy syndrom odstawienia. Dopiero dwa dni przed wyjazdem wyszedł zagrać w piłkę z kolegami – wspomina.
Nadopiekuńczość lub ucieczka od odpowiedzialności
Magdalena zwraca też uwagę na nadopiekuńczych rodziców, którzy co chwilę dzwonią do wychowawców, by upewnić się, że ich dziecko zjadło lub się umyło. - Najpierw dzwonią do dzieci, a później do nas i robią problem tam, gdzie go nie ma. Dziecko zgubiło ręcznik - to do wychowawcy, zamiast powiedzieć, żeby dobrze poszukało - mówi.
- Są też tacy, którzy potrafią nagle przyjechać, bo "byli w pobliżu". Zawsze prosimy rodziców, żeby jednak pojawiali się w ustalonym dniu lub w ogóle zrezygnowali z odwiedzin, bo po tygodniu dzieci się przyzwyczajają do konkretnego rytmu, a wizyta rodziców znowu na co najmniej dwa dni je wybija i często wraca płacz - dodaje.
Nauczycielka przyznaje jednak, że czasem większym problemem są rodzice, którzy wysyłają dzieci na kolonie, nawet dwa lub trzy turnusy, a sami jadą wtedy na wakacje i prawie nie ma z nimi kontaktu.
- Widać po tych dzieciach, które nie potrafią się w wyznaczonym czasie dodzwonić do rodziców, że bardzo im tego brakuje i jest im przykro, gdy wszyscy dookoła rozmawiają, a oni nie. Dodatkowo ja wiem, że wysłanie dziecka na obóz daje chwilę wytchnienia, ale jeśli to dziecko na różnych koloniach spędza 1,5 miesiąca wakacji, to jest po prostu zmęczone i otwarcie mówi, że chciałoby się w końcu ponudzić - stwierdza wychowawczyni.
Głupie pomysły i przemycanie alkoholu
Na każdym obozie - jak mówi Magdalena - zdarzają się drobne wypadki i urazy, a dzieci miewają różne, często niebezpieczne pomysły.
- Raz chłopcy z mojej grupy postanowili zrobić miotacze ognia. Kupili dezodoranty, zapalniczkę i chcieli dmuchać ogniem przez okno. Na szczęście inne dzieciaki w porę nam doniosły i zanim zdążyli narozrabiać, zabrałam im tę zapalniczkę - mówi.
- Przeprowadziłam z nimi rozmowę i zapytałam, czy chcą całą grupę odesłać wcześniej do domu. Powiedziałam, że w ośrodku są kamery, system przeciwpożarowy, a jak właściciele pensjonatu się dowiedzą, mogą nas wyrzucić. Powiedziałam też, że będę musiała poinformować rodziców, więc dwa dni się bali, czy właściciele coś zobaczyli i czy grożą im konsekwencje - dodaje.
Regularnie w starszych grupach pojawiają się próby przemycenia alkoholu i papierosów do pokoi. Jak przyznaje Magdalena, w małych miejscowościach łatwiej upilnować dzieci, bo panie w sklepie są uczulone na grupy kolonijne. Nieco trudniej bywa w dużych miastach, jednak – jak dodaje – nastolatkowie w emocjach sami się zdradzają.
- Jedni donoszą na kolegów, ale czasem wcale nie muszą, bo po grupie, której jakimś cudem udało się kupić alkohol, widać podniecenie i oczekiwanie na ciszę nocną. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym nie odkryła takich zakupów, ale wiem, że nie zawsze jest to możliwe, szczególnie gdy grupa jest bardzo duża - przyznaje.
Tak było w przypadku Piotra, organizatora obozu nad morzem. - 16-latkowie przemycili alkohol do ośrodka. W nocy zaczęli szaleć, a dwójka niestety się zatruła i spędziła noc w toalecie – komentuje.
- Nikomu nic się nie stało, ale rano dzwoniliśmy do rodziców, że złamali regulamin i w zasadzie powinniśmy ich odesłać. W tym przypadku my też mieliśmy szczęście, bo znaliśmy tych ludzi i podeszli do tego racjonalnie. Sami poprosili, żeby ich dzieci dzisiaj za karę zabrać na długi spacer i wymyślić im tyle aktywności, żeby już nie mieli siły myśleć o alkoholu - śmieje się.
- Było mi ich nawet żal, ale wieczorem faktycznie nas przeprosili i do końca obozu był spokój - podsumowuje Piotr.
Joanna Lorenc, dziennikarka Wirtualnej Polski